Straszenie rozpadem Ukrainy jest tak stare, jak jej niepodległość. W czasie pomarańczowej rewolucji w Donbasie ogłoszono nawet autonomię. I nic. Podobnie jest teraz. Sugerowanie federalizacji państwa i zawoalowane straszenie wojskową interwencją Rosji to tylko argumenty w negocjacjach ze zwycięskim Majdanem i Zachodem. Nikomu tak naprawdę nie zależy na rozpadzie Ukrainy.
Artykuł 2 Konstytucji Ukrainy definiuje ten kraj jako państwo unitarne. Składa się ono z 24 obwodów, dwóch miast o szczególnym statusie (Kijów, Sewastopol) oraz Autonomicznej Republiki Krymu. Zmiana tego ustroju wymagałaby konstytucyjnej większości w Radzie Najwyższej, co jest niemożliwe. Ewentualne zmiany mogą być więc przeprowadzone tylko nielegalnie z punktu widzenia prawa, także międzynarodowego, drogą faktów dokonanych.
Przeprowadzony niedawno sondaż kijowskiego Międzynarodowego Instytutu Socjologii (SOCIS) wykazał, że 38 proc. Ukraińców popiera przystąpienie do Związku Celnego z Rosją, Białorusią i Kazachstanem, podczas gdy 47 proc. jest za wejściem do UE. Dokładnie zaś po 48 proc. popierało i było przeciwne protestom na Majdanie. Czy to wystarczający powód, żeby podzielić Ukrainę. Nie. I mówi to przytłaczająca większość Ukraińców.
Podział na północny zachód i południowy wschód był wyraźny od początku niepodległości - wystarczy spojrzeć na mapy poparcia dla poszczególnych partii i kandydatów na prezydenta w kolejnych wyborach. Ale nawet pomarańczowa rewolucja nie tylko nie podzieliła państwa, ale i nie przyniosła zmian w ustroju (autonomia, federacja itd.). Choć społeczne niezadowolenie na wschodzie i południu z powodu porażki "donieckich" było dużo większe niż to obecnie.
Czego chce Rosja?
W ostatnich tygodniach pojawia się jednak coraz więcej ostrzeżeń, że rozpadem Ukrainy zainteresowana może być Rosja. Oczywiście wariantem maksymalnym była kontrola nad całym sąsiadem - i Kreml usiłował to zrobić po tym, jak Wiktor Janukowycz nie podpisał umowy z Unią Europejską. Tańszy gaz i miliardy dolarów pomocy miały uzależnić ekipę rządzącą od Moskwy. Jak widać, nie udało się.
Rosja chce więc w takim razie maksymalnie osłabić Ukrainę. Jakie teoretyczne scenariusze może rozważać Kreml?
Jedną z opcji jest federalizacja państwa i silne rosyjskie wpływy w południowo-wschodniej części kraju. Bardziej brutalny scenariusz, brany pod uwagę np. przez byłego doradcę Putina, Andrieja Iłłarionowa, to siłowa interwencja i aneksja części Ukrainy. W scenariuszu maksymalnym: Krymu i tej części wschodu państwa, którą zamieszkują większościowe zwarte grupy etnicznych Rosjan (obwód łuhański, część obwodu sumskiego). W scenariuszu pośrednim: Krymu. W scenariuszu absolutnego minimum: Sewastopola, gdzie mieści się baza Floty Czarnomorskiej.
Scenariusz "A": federalizacja
Pomysły federalizacji Ukrainy nie są nowe. Już na początku lat 90. istniało duże niebezpieczeństwo, że Krym ogłosi secesję. Zaś podczas pomarańczowej rewolucji obwody z południa i wschodu groziły utworzeniem własnej republiki (słynny zjazd w Siewierodoniecku). Ale za każdym razem Kijów wychodził obronną ręką. Zwyciężało poczucie przynależności do jednej państwowości.
Gdy wybuchły protesty na Majdanie, zwolennikiem federalizacji okazał się Wiktor Medwedczuk, doradca szefa administracji prezydenta Janukowycza, Andrija Klujewa. Medwedczuk jest też uważany za głównego, aczkolwiek nieoficjalnego reprezentanta Kremla na Ukrainie. Na swoim blogu bliski przyjaciel Putina pisał: "Federalizacja jest jedynym lekarstwem na dezintegrację" Ukrainy.
Federalizacją straszyli też przedstawiciele Komunistycznej Partii Ukrainy (KPU), koalicjanta Partii Regionów (PRU). 1 lutego organ prasowy parlamentu "Hołos Ukrainy" wydrukował propozycję KPU "dotyczącą możliwych poprawek do konstytucji". Zgodnie z nimi Ukraina powinna stać się państwem federalnym. Kilka dni wcześniej deputowany PRU Wadim Koleżniczenko, wypowiedział się za "federalizacją Ukrainy". Miałby to być sposób na zapobieżenie wojnie domowej i rozpadowi państwa.
Ideę federalnej Ukrainy poruszać zaczęli również przedstawiciele Rosji. Kiedy 12 lutego rosyjski urzędnik Andriej Worobiej zasugerował podczas dyskusji w Charkowie, że Ukraina już nieformalnie jest federacją, został wezwany do wyjaśnień przez MSZ Ukrainy. Najbardziej rozbudowaną wizję federacji przedstawił jednak doradca Putina ds. Ukrainy, Siergiej Głazjew.
Zasugerował, że można by wprowadzić jakąś formę federalizmu dającą obwodom więcej władzy. Jego zdaniem federalizacja powinna przewidywać "możliwość częściowego samookreślenia polityki zagranicznej" regionów. I to do tego stopnia, by wschodnie regiony mogły związać się unią celną z Rosją, podczas gdy zachodnia Ukraina miałaby traktat o wolnym handlu z UE. Głazjew jako przykład podał Grenlandię, która ma dużą autonomię i choć jest częścią Królestwa Danii, nie jest częścią UE.
Argumentował, że "dziś ekonomiczne, kulturowe i ludzkie związki pomiędzy obwodami zachodniej i wschodniej Ukrainy są słabsze niż pomiędzy południowo-wschodnią Ukrainą a Rosją, czy też zachodnimi obwodami a UE".
Scenariusz "B": aneksja Krymu
Krym Ukraina dostała w prezencie od Nikity Chruszczowa w 1954 roku. Dziś cieszy się sporą autonomią: ma własny parlament, dużą część administracji. "Głową" Autonomii jest przewodniczący Rady Najwyższej, zaś premier jest wyznaczany przez Radę w porozumieniu z prezydentem Ukrainy. Teraz jest nim Anatolij Mohylew, były szef MSW.
Co ważne, należy pamiętać, że dominujące na Krymie elity jako rywala postrzegają nie tylko siły "ukraińskich nacjonalistów", ale też tzw. "makiedonów", czyli przedstawicieli dominującej w obozie Janukowycza grupy pochodzącej z Makiejewa (rodzinne miasto Janukowycza) i Doniecka. Około 60 proc. ludności Krymu to Rosjanie, 25 proc. to Ukraińscy, a 12 proc. krymscy Tatarzy. Ci ostatni są najbardziej wrodzy Rosji i najgoręcej opowiadają się za przynależnością półwyspu do Ukrainy (wysiedleni w 1944 r. przez Stalina, dopiero w niepodległej Ukrainie mogli wracać na Krym).
Czwartego lutego parlament krymski ogłosił potrzebę wzmocnienia autonomii krymskiej i zwrócenia się do Rosji o polityczną pomoc. 21 lutego, gdy w Kijowie upadała władza Janukowycza, przewodniczący krymskiego parlamentu Władimir Konstantinow prosił Rosjan o obronę przed "radykałami". Telefonicznie próbował też zwołać nadzwyczajne posiedzenie Rady - prawdopodobnie w celu ogłoszenia dekretu Chruszczowa za nieważny.
Stowarzyszenie "Euromajdan-Krym" ogłosiło, że w ten sposób Konstantinow naruszył nie tylko 110 art. kodeksu karnego (targnięcie się na terytorialną jedność kraju), ale też 111 art. mówiący o zdradzie stanu (poprzez wyjazd do Moskwy).
Rosyjska interwencja na Krymie jest dziś najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, jeśli miałoby w ogóle dojść do użycia siły przez Moskwę. Znacząca była niedawna wizyta na Krymie Władisława Surkowa, pełnomocnika Putina ds. Osetii Południowej i Abchazji. Schemat interwencji rosyjskiej byłby oczywisty. Pod pretekstem obrony rodaków i posiadaczy paszportów Federacji Rosyjskiej przed czystkami etnicznymi prowadzonymi przez ukraińskich ultranacjonalistów. W Osetii Południowej rosyjskie wojska też przecież - według oficjalnej wersji Kremla - uchroniły Osetyjczyków przed "ludobójstwem" z rąk Gruzinów.
Gruziński scenariusz?
Już na jesieni ub.r. Rosja próbowała destabilizować wewnętrzną sytuację na Ukrainie. Nieznani sprawcy podpalili kilka meczetów na Krymie. Przywódcy lokalnej społeczności tatarskiej wezwali do zachowania spokoju. Ówczesny przewodniczący Medżlisu (nieoficjalny parlament krymskich Tatarów) Mustafa Dżemilew wprost stwierdził, że to prowokacja Moskwy. Były szef SBU Hiennadij Moskal alarmował zaś, że podobne incydenty mają miejsce na zachodzie Ukrainy, gdzie podpalane są miejscowe cerkwie prawosławne. Tutaj chodziło o wywołanie konfliktu między prawosławnymi Ukraińcami a grekokatolikami.
Odpowiedzią była demonstracja siły w postaci ćwiczeń wojskowych w obwodzie lwowskim na początku października. Ćwiczono scenariusz odparcia obcej agresji. Temperaturę podniosły też - fałszywe, jak się okazało - doniesienia rosyjskich mediów o koncentracji ukraińskich oddziałów przy granicy z Rosją. Z kolei ukraińskie media ujawniły że Rosja modernizuje i wzmacnia Flotę Czarnomorską bez informowania o tym Kijowa.
Rzecz jasna w wojennym starciu Ukraina nie miałaby szans z Rosją. Z jednej strony ok. 750 tys. żołnierzy rosyjskich, z drugiej 180 tys. słabiej wyposażonych i wyszkolonych Ukraińców.
Ale wojna jest nierealna. Bo i sytuacja na Krymie jest odmienna od tej na Kaukazie w 2008 r. Tam Rosjanie "bronili" separatystycznych quasi-państewek, istniejących de facto pod rosyjskim protektoratem już od ok. 15 lat, etnicznie niemal jednolitych (Abchazja) lub z niewielką mniejszością (Osetia Południowa). Tymczasem nawet na Krymie istnieją znaczące populacje Ukraińców i Tatarów, przeciwnych zbliżeniu z Rosją.
Będzie po staremu?
Wymienione wyżej scenariusze są bardzo mało prawdopodobne. Tak naprawdę ani Partii Regionów i oligarchom z Donbasu, ani Rosji, nie zależy na rozpadzie Ukrainy. W niedzielę szef administracji obwodowej donieckiej Andrij Sziszackij oświadczył, że biznesmen Rinat Achmetow i inni "szanowani ludzie Donbasu" widzą przyszłość Ukrainy w jej jedności i integralności terytorialnej. Przede wszystkim z powodów ekonomicznych.
Inwazja o ograniczonej skali wywołałaby też fatalne wrażenie nie tylko na Zachodzie, ale też w innych republikach b. ZSRR, nawet tych sprzymierzonych z Moskwą, a mających znaczącą rosyjską mniejszość (Kazachstan, Białoruś).
Obecna dyskusja to tylko narzędzie nacisku na zwycięską opozycję i Zachód. Moskwa i jej sojusznicy na Ukrainie chcą jak najwięcej wynegocjować, aby klęska Janukowycza była jak najmniej bolesna dla interesów Kremla.
Celem polityki Rosji nie jest ratowanie Janukowycza czy Partii Regionów, celem jest osłabienie i podporządkowanie sobie Ukrainy. Janukowycz był tylko środkiem do osiągnięcia celu. W interesie Moskwy zawsze była słaba Ukraina ze słabą władzą. Ale cała Ukraina.
Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl