Wysłanie przez MON zapytania do USA o możliwość kupienia rakiet Tomahawk wcale nie oznacza, że je dostaniemy. To cenne uzbrojenie, które Amerykanie sprzedali do tej pory wyłącznie Brytyjczykom. Na stole ciągle pozostaje też opcja francuska, z pociskami MdCN. Oba typy rakiet należą do najbardziej skomplikowanych i najdroższych typów uzbrojenia.
Tomahawki lub MdCN mają w przyszłości stanowić uzbrojenie nowych polskich okrętów podwodnych, które zostaną zakupione w ramach programu Orka. Pierwszego z nich można się spodziewać w Porcie Wojennym w Gdyni prawdopodobnie w przyszłej dekadzie. Obecnie trwają przygotowania do formalnego ogłoszenia przetargu.
Koszt programu Orka jest szacowany na około siedem miliardów złotych i to najdroższe przedsięwzięcie modernizacyjne polskiej floty. Co ciekawe, trzy polskie okręty będą warte więcej, niż zakupione przez Rosjan we Francji dwa mistrale. Walka o kontrakt z Warszawą jest więc zacięta.
Opóźniony zakup okrętów
Termin zakupu nowych okrętów podwodnych, bardzo potrzebnych naszej flocie, odwlekają rakiety dalekiego zasięgu. Od początku programu Marynarka Wojenna nie była nimi zainteresowana i dopiero w 2014 roku pod presją polityków oraz części MON zmieniono zdanie. Uzbrojenie przyszłych okrętów w rakiety cruise nie jest jednak prostym przedsięwzięciem, co w efekcie opóźni cały program Orka. Według najnowszych informacji MON, dopiero pod koniec tego roku mają zacząć się analizy i prace nad szczegółami dołączenia rakiet do przetargu na okręty.
Wysłanie do Amerykanów zapytania o możliwość zakupu tomahawków jest pierwszym krokiem. Do tej pory jedyną opcją były oferowane przez Francuzów rakiety MdCN, połączone w pakiet z ich okrętami Scorpene. W MON i wojsku wysokie notowania mają jednak niemieckie okręty podwodne typu U212. Ze strony Francuzów padają wręcz oskarżenia o faworyzowanie produktów koncernu ThyssenKrupp.
Problem w tym, że Niemcy nie dysponują swoimi rakietami manewrującymi. Po podjęciu decyzji, że nowe okręty muszą mieć "broń odstraszania", oferta niemiecka znacząco straciła na sile, a francuska zyskała. Zapytanie o tomahawki wysłane do USA wskazuje jednak na to, że MON chce ponownie włączyć Niemców do gry i stworzyć możliwość uzbrojenia oferowanych przez nich okrętów w amerykańskie rakiety.
Z jednej strony wyrówna to szanse oferty francuskiej i niemieckiej, przez co obaj producenci będą musieli silniej konkurować, na czym zyska MON. Z drugiej strony rodzi pytania o bezstronność polskiego ministerstwa, które jest oskarżane o faworyzowanie i wspieranie Niemców.
Restrykcyjny handel rakietami
Samo wysłanie zapytania do USA o tomahawki nie oznacza jednak, że na pewno będziemy mogli je kupić. Amerykanie bardzo restrykcyjnie podchodzą do eksportu tych rakiet. Do tej pory zgodzili się je sprzedać Hiszpanii (ostatecznie Madryt wycofał się z transakcji) oraz Wielkiej Brytanii, a odmówili między innymi Izraelowi. Prośba Polski musi zostać przeanalizowana przez Pentagon, który skupia się głównie na tym, czy sprzedanie danego typu uzbrojenia nie zaszkodzi interesom USA, oraz czy nie zdestabilizuje regionu. Ewentualna zgoda podlega jeszcze akceptacji prezydenta i Kongresu.
Nawet gdy Amerykanie zgadzają się na eksport uzbrojenia, to często narzucają klientowi swoje specyficzne wymagania. Dotyczy to zwłaszcza rakiet dalekiego zasięgu. Nie ma na ten temat oficjalnych informacji, ale Brytyjczycy mają nie mieć pełnej swobody w wyborze miejsca i czasu użycia swoich tomahawków. Może to wynikać po części ze specyficznej amerykańskiej polityki w dziedzinie eksportu uzbrojenia, która zakłada znacznie silniejszą kontrolę sprzedanego sprzętu, niż np. w wypadku Europejczyków.
Problemem może być też porozumienie międzynarodowe MTCR (USA i Polska są jego stronami), która zakłada sztywną kontrolę i ograniczenie handlu bronią zdolną przenieść głowicę ważącą pół tony na ponad 300 kilometrów. W założeniu ma to zmniejszyć ryzyko rozprzestrzenienia się technologii produkcji uzbrojenia, które może posłużyć do ataków bronią masowego rażenia. Tomahawki teoretycznie nie zaliczają się do tej kategorii, bo ich głowica waży tylko 450 kg i może być tylko konwencjonalna, ale są bardzo blisko granicy, więc ich sprzedaż podlega specjalnym ograniczeniom.
Francuska rakieta MdCN też jest na granicy zaliczenia w ramy porozumienia MTCR. Francuzi są jednak znacznie bardziej swobodni od Amerykanów w kwestii handlem uzbrojeniem. W ich przypadku polityka odgrywa mniejszą rolę, stąd między innymi takie transakcje jak sprzedaż mistrali Rosji. Ma to jednak taką zaletę, że kupiec ma swobodę w dysponowaniu swoim uzbrojeniem. Na dodatek Francuzi chętniej dzielą się technologiami. Dla ich firm kontrakt i pieniądze mają znacznie większe znaczenie niż w przypadku koncernów amerykańskich, które żyją głównie z gigantycznych funduszy Pentagonu i są od niego mocno zależne.
Daleko, skrycie i precyzyjnie
Z punktu widzenia czysto wojskowego, oferty amerykańska i francuska są bardzo podobne, a rakiety MdCN są wręcz nazywane "europejskimi tomahawkami". Wynika to z tego, że amerykańskie rakiety, opracowane na przełomie lat 70. i 80., były rewolucją i utworzyły całą nową kategorię uzbrojenia: rakiety manewrujące, tudzież rakiety cruise (angielskie słowo oznaczające długą podróż w stałym tempie lub krążenie). Później kolejne kraje stworzyły swoje odpowiedniki, w większości bardzo przypominające amerykański pierwowzór. Na przykład rosyjska rodzina rakiet Ch-55.
Tomahawki były rewolucją, ponieważ jako pierwsze były w stanie pokonać bardzo duży dystans (ponad tysiąc kilometrów) lecąc na małej wysokości i precyzyjnie trafić w mały cel. W przeciwieństwie do lecących wysokim łukiem rakiet balistycznych są trudne do wykrycia, przez co nie ma zawczasu ostrzeżenia o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Ponieważ pierwszy model tomahawka był przeznaczony do przenoszenia głowicy jądrowej, była to bardzo groźna broń strategiczna.
Żeby rakieta trafiła z dużą precyzją, tam gdzie powinna po pokonaniu ponad tysiąca kilometrów, w tomahawka wmontowano bardzo nowoczesne jak na tamte czasy systemy nawigacji porównujące zapisaną w pamięci komputera mapę terenu z tym, nad czym pocisk przelatywał. System sam orientował się, gdzie jest i odpowiednio korygował kurs. Komputer rakiety zapamiętuje też wygląd celu i w ostatniej fazie precyzyjnie się naprowadza, porównując go z tym, co "widzą" sensory. Później dodano jeszcze możliwość nawigowania przy pomocy systemu GPS, w dalszym stopniu podnosząc celność.
Tomahawk, a za nim wszystkie rakiety cruise, nie jest specjalnie szybki. Trasę pokonuje z prędkością około 900 km/h, bardzo podobnie do cywilnych samolotów pasażerskich. Zastosowano w nim bowiem silnik odrzutowy, który umożliwia loty na znacznie większą odległość niż silnik rakietowy.
Europejska wersja Tomahawka
Pierwsze tomahawki weszły do uzbrojenia amerykańskiego wojska na początku lat 80. i do dzisiaj przeszły wiele modernizacji. Polska najprawdopodobniej będzie zainteresowana zakupieniem najnowszej wersji Block IV, jedynej obecnie produkowanej. Opracowano ją na początku minionej dekady. Jest znacząco zmodernizowana, zwłaszcza w zakresie elektroniki i systemu naprowadzania, a dzięki stałemu łączu satelitarnemu można zmieniać cel w trakcie lotu, może on być ruchomy i na dodatek pocisk może przesyłać obraz celu tuż przed uderzeniem, w celu zweryfikowania celności.
MdCN jest bardzo podobny do Tomahawka IV, zarówno jeśli chodzi rozmiary, jak i konstrukcję. Europejską rakietę opracowano w oparciu odpalaną z powietrza rakietę cruise Storm Shadow wprowadzoną do służby w 2002 roku. Głównym celem konstruktorów MdCN było umożliwienie odpalania z okrętów i spod wody. Nowa rakieta przeszła ostatnie testy w 2014 i pod koniec roku rozpoczęto produkcję seryjną na zamówienie francuskiej floty.
Nie wiadomo, jaki dokładnie zasięg ma MdCN. Storm Shadow może dolecieć na około 500 kilometrów, ale w przypadku jego morskiego odpowiednika koncern MBDA mówi jedynie o "bardzo długim" zasięgu, lub o co najmniej "kilkuset kilometrach".
Tomahawk w teorii jest tańszy
Amerykańska rakieta ma pewne przewagi nad tą europejską. Choć informacje na temat zasięgu tej drugiej są niejasne, to prawdopodobnie jest on mniejszy niż imponujące 1,6 tysiąca kilometrów Tomahawka IV. Ponadto amerykański pocisk został już gruntownie przetestowany w warunkach bojowych. Podczas kolejnych wojen i interwencji prowadzonych przez USA od początku lat 90. odpalono ich około 1,5 tysiąca. Dodatkowo Tomahawki Block IV są już od ponad dekady produkowane seryjnie i powstało ich ponad trzy tysiące, więc wszelkie ewentualne niedoróbki powinny już zostać poprawione. Europejskie pociski nie są tak gruntownie sprawdzone i zawsze na jaw mogą wyjść pewne "choroby wieku dziecięcego".
Nie ma jasności co do tego, która rakieta byłaby tańsza. Ceny uzbrojenia w znacznej mierze zależą od tego kto i ile go kupuje. Nabywająca tysiące Tomahawków IV flota USA płaci za jeden około 1,4 miliona dolarów. Cena konkurencyjnego MdCN jest trudna do ustalenia, ale jak wynika z dokumentów budżetowych francuskiego wojska, jeden pocisk kosztuje około trzech milionów dolarów. Wysoki koszt w porównaniu do Tomahawków najpewniej wynika z małej skali produkcji.
Nie oznacza to jednak, że kupienie amerykańskich rakiet byłoby znacznie tańsze. Klient zagraniczny zawsze płaci więcej za amerykańskie uzbrojenie, zwłaszcza kupując małe partie, a Polska na pewno nie nabędzie takich pocisków więcej niż kilkadziesiąt. Na dodatek Francuzi oferują swoje okręty Scorpene od razu przygotowane do odpalania MdCN. Natomiast niemieckie ubooty trzeba by przystosować do uzbrojenia w tomahawki i część kosztów tego procesu na pewno musiałaby ponieść zamawiający, czyli Polska.
Liczy się i tak polityka
Niezależnie od rozważań na temat kosztów i możliwości uzbrojenia, należy pamiętać, że duże przedsięwzięcia zbrojeniowe to w znacznej mierze polityka. To, czy rakieta przeleci sto kilometrów mniej lub więcej, ma małe znaczenie w kontekście teoretycznej decyzji, iż Polska jest bardziej zainteresowana wzmacnianiem związków z USA i Niemcami niż z Francją.
Co ważne, równolegle do okrętów podwodnych i rakiet cruise kupujemy też uzbrojenie przeciwlotnicze, śmigłowce i wiele innych systemów uzbrojenia. Podział tego dużego tortu zamówień wartego kilkadziesiąt miliardów złotych najpewniej będzie układem wzajemnych zależności. Na przykład Niemcy dostają okręty podwodne i broń pancerną, Amerykanie śmigłowce, a Francuzi broń przeciwlotniczą. W ten sposób wszyscy ważni partnerzy Polski byliby w miarę zadowoleni, a kwestia porównania Tomahawka IV i MdCN schodzi na drugi albo trzeci plan.
Inną kwestią jest pytanie o to, czy rakiety cruise rzeczywiście można nazwać w przypadku Polski "bronią odstraszającą" Rosję. Będzie ich niewiele i będą uzbrojone w ważące pół tony głowice konwencjonalne przeznaczone do niszczenia takich celów jak centra dowodzenia czy elementy systemu obrony przeciwlotniczej. Będzie ich można użyć jedynie w sytuacji otwartej agresji, a decydując się na nią Rosja będzie musiała być świadoma ryzyka wojny z całym NATO. W takiej sytuacji groźba polskiego odwetu maksymalnie kilkudziesięcioma rakietami byłaby małym zmartwieniem dla Kremla.
Tomahawki lub MdCN znacząco podniosą możliwości polskiego wojska, ale nie będą panaceum na zagrożenie ze strony Rosji.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: MBDA | DGA Essais de missiles