Są uznawane za jeden z najważniejszych wynalazków współczesności. Dzięki nim udało się opanować epidemie chorób zakaźnych, które wcześniej dziesiątkowały ludzkość. Mimo to szczepionki wciąż mają liczne grono przeciwników. Co ciekawe, ruchy antyszczepionkowe są niemal tak stare, jak same szczepienia. A za sprawą rozwoju środków masowego przekazu, przede wszystkim pojawienia się internetu, przeżywają dziś "złoty wiek". Ale skąd w ogóle się wzięły?
Pandemia COVID-19 stała się kolejną okazją do popisu dla "naukowych sceptyków". Tempo opracowania szczepionki na koronawirsua jest wykorzystywane jako jeden z argumentów do podważania jej bezpieczeństwa i skuteczności. Pojawiają się także bardziej "ekstrawaganckie" teorie o tym, że preparaty wywołują HIV, a nawet - o zgrozo - zabijają, mając na celu zmniejszenie populacji Ziemi. No i jeszcze te czipy, które ponoć koniecznie chce wszczepić nam bliżej nieokreślony "rząd światowy", który wykorzystuje pandemię do własnych, niecnych celów. Sieć roi się dziś od tego typu absurdalnych teorii.
"Antyszczepionkowcy bywają przedstawiani w mediach jako ignoranci, których niechęć do szczepień wynika po prostu z niewiedzy – to jednak błędne i fatalne w skutkach uproszczenie" – twierdzi w swojej książce "Świat równoległy – czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze" Łukasz Lamża, dziennikarz specjalizujący się w tematyce pseudonauki i medycyny alternatywnej.
Jego zdaniem przyczyną sentymentów antyszczepionkowych nie muszą być koniecznie fałszywe przekonania medyczne. Lamża skłania się raczej ku tezie, że linia sporu między zwolennikami i przeciwnikami szczepień dotyczy bardziej kwestii wartości niż wiedzy. "Owo kluczowe rezyduum wartości sprawia, że dwoje ludzi mających dokładnie taką samą, aktualną i poprawną wiedzę wciąż może nie zgadzać się w sprawie obowiązku szczepień" – przekonuje w swojej książce.
Obowiązek to tutaj słowo klucz. Zdaniem "antyszczepionkowców" zmuszanie ludzi do poddania się szczepieniom stanowi naruszanie ich wolności osobistej i prawa do decydowania o własnym ciele. Wiele organizacji antyszczepionkowych, w tym polskie Stowarzyszenie Stop NOP, wybór metody profilaktyki i leczenia uznaje za prawo człowieka.
- Ruchy antyszczepionkowe - a może raczej proepidemiczne - podkreślają swoje przywiązanie do uniwersalnych wartości, jakimi jest, chociażby, wolność człowieka i wyboru. Wolność, wspaniała sprawa, chciałoby się przyklasnąć. Ale czy zawsze i na pewno? – zastanawia się profesor Dariusz Jemielniak z Akademii Leona Koźmińskiego, który zajmuje się analizą dezinformacji w sieci i ruchów antynaukowych.
We współczesnych demokracjach liberalnych - zauważa - zazwyczaj interpretuje się wolność jako swobodę działania w zakresie, który nie ingeruje w życie innych.
- Tymczasem szczepienia przede wszystkim służą też temu, aby chronić osoby... niezaszczepione. Tak, niezaszczepione, bo dzięki tzw. odporności środowiskowej, zwanej także stadną, przed śmiertelnymi chorobami pośrednio ochronione są także osoby, które z przyczyn medycznych szczepione być nie mogą – wcześniaki, schorowani staruszkowie, osoby z chorobami autoimmunologicznymi. Na podobnej zasadzie, maseczki zakrywające usta i nos nosimy w dużym stopniu po to, aby chronić przed sobą otoczenie.
Rezyduum wartości sprawia, że dwoje ludzi mających dokładnie taką samą, aktualną i poprawną wiedzę wciąż może nie zgadzać się w sprawie obowiązku szczepień.Łukasz Lamża, "Świat równoległy – czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze"
Jak tłumaczy ekspert, antyszczepionkowcy chcieliby przyrównywać prawo do decyzji o szczepieniu do prawa kierowania samochodem bez zapiętych pasów. - Co prawda to niemądre, ale przecież nikomu poza kierowcą nie szkodzi? Tymczasem nieszczepienie się w tej analogii znacznie bardziej przypomina jazdę po pijanemu, czyli "wolnościową" decyzję, która najgorsze i tragiczne skutki przynosi jednak otoczeniu. Ruchom proepidemicznym chodzi zatem o wolność w rozumieniu prawa do ryzykowania życiem innych ludzi, a tego rodzaju wolność ma już znacznie mniej uniwersalnie poparcie – przekonuje profesor.
Granie wolnością i strachem od zawsze stanowiło główną strategię antyszczepionkowców.
Wariolizacja, czyli pierwsze "szczepienia"
Historia szczepień - a więc także ich przeciwników - nierozerwalnie wiążę się z chorobą, która przez wiele wieków stanowiła postrach ludzkości - ospą prawdziwą. Pierwsze wzmianki o śmiertelnej wysypce pochodzą z końca III wieku z Indii. Do Europy wirus dotarł około dwustu lat później. W Ameryce Południowej, gdzie trafił za sprawą hiszpańskich konkwistadorów, zdziesiątkował kilka milionów rdzennych mieszkańców kontynentu. Ospa kontynuowała swój morderczy pochód na północ, zbierając śmiertelne żniwo w brytyjskich koloniach. Era eksploracji i coraz powszechniejsze podróże stworzyły nowe możliwości dla rozwoju i rozprzestrzeniania się groźnych wirusów.
W tamtym czasie istniały już - nieidealne, choć całkiem skuteczne - sposoby profilaktyki chorób zakaźnych. Kilka kultur eksperymentowało z tak zwaną wariolizacją, czyli metodą prewencyjnego zakażania ospą prawdziwą (łac. variola vera) zdrowych ludzi poprzez przenoszenie na nich wydzieliny ropnej z lekko chorych pacjentów. Chińczycy z kolei zdrapywali strupy z ciał zakażonych, ścierali je w pył i wdmuchiwali do nosa osób niezainfekowanych. Śmiałkowie poddani tej procedurze z reguły przechodzili chorobę łagodniej. W cały zabieg wpisane było jednak ryzyko, a "kontrolowane zakażenie" nieraz kończyło się zgonem. Niemniej w szerszej perspektywie wariolizacja, zwana także inokulacją, znacząco zmniejszała śmiertelność w skali populacji. Zagorzałym zwolennikiem tej metody był chiński cesarz Kangxi, którego ojciec zmarł na ospę w 1661 roku.
"Inokulacja (celowe wprowadzanie patogenu do organizmu – red.) została rozpowszechniona za mojego panowania, stosowałem ją na was, moi synowie i córki, moi potomkowie. Wszyscy przebyliście ospę w najłagodniejszy możliwy sposób. Na początku, kiedy testowałem tę metodę, grupa starszych kobiet oskarżyła mnie o ekstrawagancję, ostro się jej sprzeciwiając. Odwaga, którą wykazałem się nalegając na jej praktykowanie uratowała życie i zdrowie milionów ludzi. To niezwykle ważna rzecz, z której jestem bardzo dumny" – pisał monarcha w liście do swoich potomków.
Dama, która pokonała "cętkowanego potwora"
Metoda wariolizacji, będąca pierwowzorem współczesnych szczepień, przeniknęła także do Afryki oraz Imperium Osmańskiego, gdzie w XVIII wieku zainteresowała się nią żona angielskiego ambasadora, lady Mary Wortley Montagu. Jeszcze przed wyjazdem na Wschód, niegdyś oszałamiająco urodziwa kobieta została oszpecona przez "cętkowanego potwora" – ospę, która na początku XVIII wieku szalała w jej rodzinnej Anglii. W tamtych czasach była to najbardziej śmiercionośna choroba na Ziemi, która w ostatecznym rozrachunku zabiła więcej ludzi niż Czarna Plaga.
Mary uszła z życiem, ale jej całe ciało i twarz pokrywały blizny. Nic więc dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaka przykuła jej uwagę po przyjeździe do Konstantynopola, była nieskazitelna skóra miejscowych. Niemal nikt nie miał śladów po ropnych krostach wywoływanych przez ospę. Brytyjka zorientowała się, że przyczyną odporności miejscowych na tę chorobę była stosowana tam powszechnie procedura inokulacji. Gdy brytyjski ambasador został wezwany do ojczyzny, jego żona, obawiając się o zdrowie synka, podjęła spontaniczną decyzję. Przed wyjazdem zaprowadziła dziecko do starej miejscowej Cyganki, która nakłuła mu żyłę igłą z odrobiną ropy od lekko chorej osoby. Chłopiec, pierwszy Anglik "zaszczepiony" przeciwko ospie, nigdy nie doznał objawów choroby. Mary nauczyła się metody, którą rozpromowała po powrocie do kraju. Gdy w 1721 roku epidemia zaatakowała Londyn, zainteresowała się nią sama rodzina królewska.
Orientalna procedura miała jednak w Anglii zagorzałych krytyków, do których należeli przede wszystkim przedstawiciele duchowieństwa. Pastorzy szerzyli teorię, zgodnie z którą ospa stanowiła karę boską, a wariolizacja – narzędzie szatana. Mimo krytyki ze strony Kościoła metoda stawała się w Anglii coraz bardziej popularna. O jej bezpieczeństwie i skuteczności zapewniał sam król Jerzy I, który poddał wariolizacji swoje własne wnuki. Praktyka ta szybko rozpowszechniła się w całej Europie.
Mimo dużej skuteczności wariolizacja wiązała się jednak z ogromnym ryzykiem. Dla kilku procent pacjentów zabieg kończył się śmiercią. Nie było też gwarancji, że u osoby poddanej procedurze nie pojawią się ciężkie objawy choroby. Ale na tym lista zastrzeżeń się nie kończyła. Kontrolowane zakażenie pacjenta oznaczało, że musiał on poddać się co najmniej kilkunastodniowej kwarantannie, stanowił bowiem zagrożenie dla otoczenia. Nie była to więc metoda idealna, ale stanowiła lepszą alternatywę niż niekontrolowane i stale nawracające epidemie.
Jak Wielka Brytania wypowiedziała ospie wojnę
Dlaczego ludzie, którzy obcują z krowami rzadko chorują na ospę prawdziwą? – zastanawiał się ponad 200 lat temu angielski lekarz Edward Jenner. Wiedział jednocześnie, że ospa krowia, na którą chorowało bydło, u ludzi miała łagodny przebieg i nigdy nie kończyła się śmiercią. Te dwie obserwacje doprowadziły naukowca do przełomowego wniosku. Odkrył, że człowiek po przechorowaniu "krowianki" uzyskuje odporność na ospę prawdziwą, o wiele groźniejszą dla ludzi odmianę wirusa.
By potwierdzić swoją tezę, przeprowadził szereg wątpliwych etycznie eksperymentów. Kluczowy był ten, który miał miejsce w 1796 roku na ośmioletnim chłopcu. Najpierw Jenner zakaził go krowią odmianą wirusa. Choroba miała u dziecka łagodny przebieg. Kilka tygodni później podał małemu pacjentowi ropę, pobraną od osoby cierpiącej na ospę prawdziwą. Tym razem ośmiolatek nie zachorował. Jenner powtórzył badanie, uzyskując ten sam efekt. Historia głosi, że chłopiec dożył sędziwego wieku. Sukces angielskiego lekarza doprowadził do powstania pierwszej szczepionki na świecie. Wymyślony przez niego zabieg, nazwany wakcynacją, z czasem rozpowszechnił się niemal na całym Starym Kontynencie, a wkrótce także i poza nim.
Ale droga do tego sukcesu nie była prosta. Pomysł Jennera był nowatorski jak na ówczesne czasy i - jak to często bywa w takich przypadkach - spotkał się z niemal natychmiastową krytyką opinii publicznej. Już sam proces szczepienia wywoływał obawy i kontrowersje. Nacinanie skóry i aplikowanie do rany zakażonej ropy pochodzącej od krowy wzbudzało strach i obrzydzenie. Pojawiały się teorie, że szczepienie pacjentów materiałem odzwierzęcym spowoduje powstanie hybryd ludzi i krów. Z tego samego powodu Kościół uznawał metodę Jennera za "niechrześcijańską".
Konsekwencją niechęci Brytyjczyków do szczepień były kolejne epidemie, pochłaniające tysiące żyć, które można było ocalić. W końcu zdesperowane władze Wielkiej Brytanii postanowiły wypowiedzieć ostateczną wojnę śmiercionośnej chorobie. W połowie XIX wieku w kraju uchwalono prawo, nakładające na obywateli - pod groźbą kary - obowiązek poddania się szczepieniu na ospę prawdziwą. Działanie to spotkało się z ogromnym społecznym sprzeciwem, zarzutami o naruszanie wolności osobistej. W ten sposób powstał pierwszy ruch antyszczepionkowy.
Tymczasem dwa wieki później, w 1980 roku Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że dzięki szczepionce Jennera choroba została całkowicie wyeliminowana z naszej planety.
Szczepionkowa ruletka
Mniej więcej od lat czterdziestych ubiegłego wieku demonizowanie szczepień przestało być "trendy", przynajmniej na kilkadziesiąt lat. Powodów ku temu było wiele: postępy w medycynie, wzrost poziomu wykształcenia, czy zwiększona społeczna świadomość na temat epidemii. Zmniejszenie liczby ognisk chorób zakaźnych, takich jak odra, świnka, różyczka, krztusiec czy polio zapewniło szczepionkom dobrą sławę. Społeczna akceptacja z kolei przekładała się na ich powszechne stosowanie.
Jednak antyszczepionkowcy wcale nie złożyli broni. Organizowali się, rośli w siłę, a ich teorie zdobywały kolejnych wyznawców. Ich największymi sprzymierzeńcami stały się - szukające sensacji - środki masowego przekazu.
W kwietniu 1982 roku na antenie stacji NBC wyemitowano dokument zatytułowany "DPT: Vaccine Roulette" (z ang. Szczepionkowa ruletka). Z milionów telewizyjnych odbiorników w Ameryce wybrzmiał dźwięk bijącego serca, w tle na srebrnych ekranach pojawiały się kolejne zdjęcia dzieci z ciężkim upośledzeniem lub niepełnosprawnością. To - mówił głos narratora - ofiary szczepionki DPT przeciwko błonicy, krztuścowi i tężcowi.
Dokument stał się sensacją, wywołując ogólnonarodową debatę na temat stosowania preparatu, któremu zarzucano uszkadzanie mózgu, wywoływanie drgawek czy cofanie w rozwoju. Sprawą zajęli się dziennikarze śledczy, doszło nawet do przesłuchań w Kongresie USA. Na fali społecznej paniki w całym kraju zaczęły powstawać organizacje zajmujące się ochroną prawną przeciwników szczepień.
Choć badania nigdy nie wykazały szkodliwości szczepionki DPT, ziarno nieufności zostało zasiane. Jednak prawdziwy przełom w historii współczesnych ruchów antyszczepionkowych nastąpił dopiero dekadę później.
Lekarz, który oszukał świat
Wszystko zaczęło się od artykułu, opublikowanego w 1998 roku na łamach jednego z najbardziej prestiżowych magazynów medycznych na świecie – "The Lancet". Nosił mało chwytliwy dla zwykłego śmiertelnika tytuł "Lymphoid-Nodular Hyperlasia, Non-Specific Colitis, and Pervasive Developmental Disorder in Children" (z ang. Guzkowy przerost limfoidalny jelita grubego, nieswoiste zapalenie okrężnicy i całościowe zaburzenie rozwoju u dzieci). Pod tekstem widniało 12 nazwisk, jednak najważniejszym autorem, wymienionym jako pierwszy, był dr Andrew Wakefield.
W artykule opisano wyniki badań klinicznych dwanaściorga dzieci w wieku od trzech do dziesięciu lat, które zostały przyjęte na oddział gastroenterologii londyńskiego szpitala Royal Free Hospital. Jak wskazano, mali pacjenci "po okresie pozornego zdrowia utracili nabyte umiejętności, w tym mowę". Całej dwunastce miały towarzyszyć objawy żołądkowo-jelitowe, takie jak ból brzucha, biegunka, wzdęcia. Główną tezą stawianą przez autorów tekstu było powiązanie występowania zaburzeń rozwojowych, w większości przypadków autyzmu, z chorobami układu pokarmowego w grupie uprzednio zdrowych dzieci. Kluczowe było jednak drugie dno artykułu.
Niepokojące symptomy były - jak to określono - "generalnie łączone w czasie z możliwymi przyczynami środowiskowymi". Owe "przyczyny środowiskowe" miało stanowić podanie szczepionki przeciwko odrze, śwince i różyczce (MMR) ośmiu ze wspomnianych pacjentów. Objawy behawioralne u dzieci, jak twierdzili ich rodzice, wystąpiły już po kilku dniach od szczepienia. Co prawda Wakefield i jego koledzy przyznali w tekście, że nie dowiedli bezpośredniego związku między podaniem szczepionki a ujawnieniem się zaburzeń rozwojowych, postawili jednak kontrowersyjną tezę, która nawet bez twardych dowodów wzbudzała ogromne emocje. Sugerowali, że samo w sobie niewiele znaczące następstwo czasowe nie było przypadkowe. Wydawali się przy tym ignorować lub też podważać fakt, że autyzm to choroba genetyczna, która choć może ujawnić się dopiero z wiekiem, to nie może zostać zwyczajnie "nabyta".
Publikacja wywołała liczne kontrowersje w świecie medycznym, szybko zyskując międzynarodową sławę i stając się przedmiotem gorących dyskusji. I - jak się wydaje - o to właśnie chodziło.
Opublikowanie artykułu poprzedziła bezprecedensowa konferencja prasowa w szpitalu Royal Free w Londynie. Na sali tłoczyło się wielu dziennikarzy, przyciągniętych obietnicą przedstawienia przełomowych dla medycyny wyników badań. W blasku fleszy na mównicy pojawił się wysoki blondyn w garniturze i kolorowym, wzorzystym krawacie, otoczony przez kilku innych lekarzy. Andrew Wakefield, bo o nim mowa, oświadczył światu, że odkrył nowy syndrom, który - według niego - wywołuje szczepionka MMR. - To dla mnie kwestia moralna – oznajmił ze śmiertelną powagą. - Nie mogę popierać dalszego stosowania tych trzech szczepionek jednocześnie, dopóki ta sprawa nie zostanie wyjaśniona – dodał.
W tamtym czasie MMR od ponad dekady znajdowała się na liście szczepień obowiązkowych. Była podawana w dwóch dawkach: podstawowej i uzupełniającej. Pierwszą - zgodnie z ówczesnymi zaleceniami brytyjskich władz zdrowia - należało wykonać po ukończeniu 1. roku życia (między 13. a 15. miesiącem), a kolejną – przed 10. rokiem życia. W samej Wielkiej Brytanii każdego dnia szczepionkę podawano tysiącom dzieci. Teraz ich rodzice usłyszeli, że może ona powodować poważne uszkodzenia mózgu.
Na Wyspach wybuchła panika. Rozpoczęła się medialna kampania wymierzona w szczepionkę, a kolejne publikacje Wakefielda tylko dolewały oliwy do ognia.
Preparat, od lat 70. podawany powszechnie dzieciom w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, a także w Polsce, który praktycznie wyeliminował odrę i różyczkę w państwach rozwiniętych, w jednej chwili stracił społeczne zaufanie. Wskaźniki szczepień w Zjednoczonym Królestwie zaczęły drastycznie spadać – poniżej poziomu, który pozwalał powstrzymać rozprzestrzenianie się odry.
Wakefield nie zamierzał jednak ograniczać swojej "proroczej" działalności do własnej ojczyzny. Rozpoczął "tour" po Ameryce, występując na konferencjach poświęconych zaburzeniom rozwoju. W 2000 roku pojawił się na antenie stacji CBS, strasząc przed "epidemią autyzmu". Mistrzowsko obchodził się z mediami. Kreował się na niezależnego, choć nieco kontrowersyjnego naukowca, który nie bał się mówić światu niewygodnej prawdy. Szybko stał się idolem ruchów antyszczepionkowych. Podważanie bezpieczeństwa tak popularnej szczepionki, jaką była MMR, przełożyło się na ogólny sceptycyzm wobec obowiązkowych szczepień – jedno z największych osiągnięć współczesności.
"Rażący konflikt interesów"
Jak głosi słynne powiedzenie, kłamstwo może wygrać sprint, ale to prawda wygrywa maraton. Kontrowersyjne tezy stawiane przez brytyjskiego lekarza wziął pod lupę Brian Deer – dziennikarz śledczy pracujący dla gazety "Sunday Times". Jego dochodzenie wykazało, że raport Wakefielda, opublikowany w "The Lancet", był daleki od naukowego obiektywizmu. Lekarz skrywał bowiem liczne tajemnice, które kwestionowały wiarygodność jego tez.
Deerowi udało się ustalić, że dwa lata przed opublikowaniem szokującego artykułu, a nawet zanim którekolwiek z opisanych w nim dzieci trafiło do londyńskiego szpitala, Wakefield został zatrudniony przez angielskiego prawnika Richarda Barra. Adwokat planował wszcząć pozew zbiorowy w imieniu ponad półtora tysiąca brytyjskich rodzin przeciwko producentom potrójnej szczepionki MMR. Potrzebował jednak naukowego dowodu, który mógłby przedstawić w sądzie. Na tym właśnie polegała rola Wakefielda, który za swoje "doradztwo" miał otrzymać zawrotną sumę ponad 400 tysięcy funtów. Okazało się, że wśród osób, które planowały złożyć pozew, byli rodzice dzieci, których historię medyczną opisano w "The Lancet".
"Wakefield nie tylko wiedział w momencie publikacji, że rodzice tych dzieci mieli interes w naukowym potwierdzeniu związku między szczepionką MMR a autyzmem, ale także otrzymywał pieniądze za zbadanie takiej ewentualności" – ujawnił Deer na łamach "Sunday Times" w 2004 roku. Wykazał też, że w czerwcu 1997 roku - blisko dziewięć miesięcy przed publikacją w "The Lancet" - Wakefield złożył wniosek o patent na opracowaną przez siebie, rzekomo bezpieczniejszą, pojedynczą szczepionkę przeciwko odrze. Jedyną szansą na jej sukces na rynku było podważenie zaufania do powszechnie stosowanej w tamtym czasie potrójnej szczepionki MMR.
Co więcej, Wakefield wraz z ojcem jednego z dzieci, które opisał w artykule, założył dwie spółki - Immunospecifics Biotechnologies Ltd. oraz Carmel Healthcare Ltd. - które miały zajmować się produkcją i sprzedażą zestawów diagnostycznych do wykrywania "autystycznego zapalenia jelita cienkiego". To wymyślona przez Wakefielda choroba, wywoływana rzekomo przez tę samą, demonizowaną przez niego publicznie szczepionkę. Wakefieldowi zależało na przekonaniu opinii publicznej o istnieniu takiego schorzenia, bo to oznaczałoby sukces jego sprytnie uknutego biznesplanu. I taki był między innymi cel jego publikacji w "The Lancet".
Z czasem na światło dzienne zaczęły wychodzić kolejne dowody, które coraz bardziej pogrążały Wakefielda. Już sam fakt, że swoje "przełomowe" wnioski oparł na wynikach badań zaledwie dwanaściorga dzieci, kwestionował jego naukową rzetelność. Dodatkowo okazało się, że nawet te szczątkowe dane, stanowiące fundament jego artykułu, zostały zafałszowane.
- Wakefield manipulował doborem próby, to jest opisywał rzekome powikłania wynikające ze szczepień u dzieci, które - jak wykazało śledztwo - opisane problemy zdrowotne miały już przed szczepieniem. Na dodatek przeprowadzał inwazyjne badania na dzieciach, mogące prowadzić do niebezpiecznych powikłań, bez niezbędnej zgody komisji bioetycznej – tłumaczy profesor Dariusz Jemielniak.
Ujawnienie sekretów ekscentrycznego doktora wywołało oburzenie w Wielkiej Brytanii. W 2004 roku dziesięcioro współautorów kontrowersyjnego artykułu wydało oficjalny komunikat, informując o wycofaniu się z zawartych w nim wniosków. Sześć lat później nastąpiła pełna retrakcja publikacji ze strony "The Lancet", czyli - mówiąc potocznie - wykreślenie tekstu ze świata nauki. Taki krok to rzadkość w przypadku tak prestiżowego pisma. Jako przyczynę tej decyzji redakcja wskazała "rażący konflikt interesów".
Za ujawnienie jednego z największych skandali w historii współczesnej medycyny Deer otrzymał kilka nagród, w tym British Press Award. Na śledztwie dziennikarskim się jednak nie skończyło. Sprawa stała się przedmiotem postępowania dyscyplinarnego ze strony kilku komisji lekarskich oraz dochodzenia prokuratury. Ostatecznie, po trzech latach śledztwa, General Medical Council, organizacja prowadząca rejestr brytyjskich lekarzy, w 2010 roku pozbawiła Wakefielda prawa wykonywania zawodu na terenie Wielkiej Brytanii.
Ale jego historia wcale nie kończy się tragicznie. Brytyjczyk mieszka dziś w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez kilka lat pracował jako dyrektor Thoughtful House Center for Children w Teksasie. Nigdy nie poniósł prawnych konsekwencji swojego oszustwa. Pozostaje bohaterem ruchu antyszczepionkowego, prezentując siebie jako ofiarę spisku koncernów farmaceutycznych. Dobrze ma się także stworzony przez niego mit o szczepionkach wywołujących autyzm, który - choć nie znajduje żadnego potwierdzenia w badaniach - pozostaje jednym z ulubionych argumentów antyszczepionkowców. Choć Wakefield został zdyskredytowany, a na dostępnych w internecie kopiach niesławnego artykułu w formacie PDF przebiega czerwony napis WYCOFANY, przedstawione w nim kłamstwo żyje dalej własnym życiem. Podobnie jak inne mity dotyczące szczepionek, których stale przybywa.
Nieufność
"Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie wszyscy antyszczepionkowcy wierzą w "bzdury" o autyzmie, czy rtęci" – pisze w swojej książce Łukasz Lamża. Co więcej, niekoniecznie kwestionują oni skuteczność szczepień, jednak zawsze wykazują wobec nich większą bądź mniejszą nieufność. W dużej mierze wynika ona z obaw przed skutkami ubocznymi, czyli tak zwanymi "niepożądanymi odczynami poszczepiennymi". Dosyć powszechna jest także podejrzliwość wobec koncernów farmaceutycznych, które według zwolenników teorii spiskowych są głównymi - jeśli nie jedynymi - beneficjentami powszechnych szczepień.
- Typową strategią przekonywania do swoich racji jest wśród ruchów dezinformacyjnych przypisywanie innym złych intencji i przedstawianie się w roli samotnych obrońców prawdy. Przykładowo, jednym z częściej powtarzanych argumentów grup proepidemicznych jest insynuowanie, że za szczepionkami stoi Big Pharma, która wszystkich lekarzy ma w kieszeni. To teoria zarówno zabawna, jak i nonsensowna – mówi prof. Jemielniak. W domyśle - wyjaśnia - idea polega na tym, że Big Pharma przekupuje naukowców, żeby zbijać majątek na szczepionkach.
- Jestem ostatnią osobą, która podejrzewałaby firmy farmaceutyczne o brak chęci zysku. Firmy farmaceutyczne działają dla zysku i jak najbardziej są równie chciwe jak inne korporacje. Szkopuł w tym, że mają też bardzo dużo do stracenia – ich reputacja budowana jest powoli, a utracić można ją bardzo łatwo. Tymczasem, o ile przekupienie kilkunastu czy nawet kilkuset naukowców jak najbardziej jest możliwe, o tyle przekupienie wszystkich naukowców i utrzymanie całej operacji korupcyjnej w tajemnicy byłoby zdecydowanie trudniejsze niż sfingowanie lądowania na Księżycu – przekonuje profesor.
Jak podkreśla, świat nauki opiera się na dużej niezależności, w końcu naukowcy rywalizują ze sobą odkryciami. - Ktoś, kto byłby w stanie udowodnić, że popularny lek nie działa tak, jak wszyscy twierdzą, może liczyć na sławę i środki. Jednocześnie nie ma nigdzie centralnego katalogu tego, co jaki naukowiec analizuje. W związku z tym jedyna możliwość, aby opisany spisek był skuteczny, to przekupienie wszystkich naukowców na świecie. Wystarczy jeden, który się wyłamie - albo przeprowadzając badania, albo po prostu informując świat o złożonej propozycji korupcyjnej - aby cały misterny plan się posypał.
Jest to problem, z którym wąskie i zorganizowane grupy, takie jak ruchy antyszczepionkowie, nie muszą się mierzyć, mogąc z łatwością czerpać korzyści i dyskretnie przyjmować środki finansowe od ewentualnych "lobbystów" teorii spiskowych. - Warto zdawać sobie sprawę, że ugrupowania antyszczepionkowe są aktywnie wspierane przez reżimy totalitarne. Popieranie ich jest w interesie tych ostatnich, bo dzięki skłonieniu raptem kilku procent społeczeństwa do sceptycyzmu wobec szczepień można wywołać problem dla wszystkich. Jest to zatem wyjątkowo efektywny sposób ataku informacyjnego – tłumaczy prof. Jemielniak.
Dawniej antyszczepionkowcy szerzyli swoje spiskowe teorie przy pomocy ulotek, czy chodząc i pukając od drzwi do drzwi. Z czasem ich orężem stała się prasa, programy telewizyjne i "niezależne" filmy dokumentalne. Za pośrednictwem masowych mediów mogli docierać do ogromnych rzesz odbiorców, ale przebicie się do nich z mocno kontrowersyjnymi tezami nie było takie proste. Przełomem było pojawienie się internetu, który dał im nieograniczone możliwości działania i szerzenia dezinformacji. Dziś w mediach społecznościowych roi się od profili, których celem jest zniechęcenie do szczepień. Z raportu American Journal of Public Health z grudnia zeszłego roku wynika, że aż 93 procent antyszczepionkowych treści generują boty i rosyjskie trolle.
Jak mówi prof. Jemielniak, dezinformacja ze strony ruchów proepidemicznych często jest podstępna – zahacza o jakiś element prawdy, który daje się zweryfikować, więc nawet dociekliwa osoba poczuje się uspokojona, jeśli jedynie pobieżnie sprawdzi informacje.
- Przykładowo, w zeszłym miesiącu w mediach społecznościowych przetoczyła się jak błyskawica wiadomość, że szczepionka na COVID-19 wywołuje HIV. Któż z nas zechciałby ryzykować zakażenia tym wirusem? Tymczasem prawda była znacznie bardziej prozaiczna. Owszem, jeden z preparatów będących kandydatem na szczepionkę (ale oczywiście nie szczepionką dopuszczoną do obrotu) wywoływał błędne, fałszywie pozytywne wyniki w teście na HIV. Choć nic nie wskazywało na to, że preparat - skądinąd jeden z setek rozwijanych w odpowiedzi na pandemię - jest nieskuteczny lub w jakikolwiek sposób niebezpieczny, samo to, że powodował błędne wyniki ważnego testu zaskutkowało jego wycofaniem z dalszych badań. Jeśli ten przypadek świadczy o czymś, to o rzetelności i zdrowym rozsądku naukowców – wskazuje nasz rozmówca.
- Warto o tych wszystkich kwestiach pamiętać następnym razem, kiedy ktoś przy nas będzie kwestionował zasadność szczepień – dodaje. A szanse, że trafimy na taką osobę, są całkiem spore. Według raportu Centrum Badania Opinii Społecznej, w 2017 roku mniej więcej co trzeci Polak wyrażał sceptycyzm lub przynajmniej jakieś wątpliwości wobec szczepień. Z badania przeprowadzonego przez CBOS w grudniu ubiegłego roku wynika, że prawie połowa naszych rodaków nie zamierza zaszczepić się przeciwko COVID-19.
Monika Winiarska
Źródło zdjęcia głównego: thelancet.com