Oficjalnie strażakom ze Smoleńska nie wolno mówić o katastrofie, ale niektórzy anonimowo opowiadają, jak wyglądała ich praca 10 kwietnia 2010 i w kolejnych dniach. - To była katastrofa, jakiej nigdy nie widzieliśmy - mówią. Ich praca trwała trzy miesiące, niektórzy dopiero niedawno otrząsnęli się z obrazów tego, co zobaczyli.
Straż pożarna w Smoleńsku znajduje się niemal dokładnie 5 km od miejsca katastrofy. Strażacy pytani o 10 kwietnia opowiadają tylko nieoficjalnie – inaczej nie mogą - że do rozbitego tupolewa pojechali wszyscy, z całego okręgu smoleńskiego. Przez trzy miesiące zbierali szczątki ofiar, fragmenty rzeczy osobistych i fragmenty samolotu.
Za pracę dostawali nagrody motywacyjne, a ci, którzy szczególnie się odznaczyli na miejscu katastrofy, mieli zapewnione wsparcie socjalne i pomoc psychologiczną (m.in. skierowania do sanatoriów).
"Trudno to określić słowami"
- To była katastrofa, jakiej nigdy nie widzieliśmy. Trudno to określić słowami, to trzeba przeżyć – opowiada jeden ze strażaków. – Szczątki były rozrzucone na ogromnej powierzchni.
Jak podkreśla, główne dowody rzeczowe zostały zebrane w ciągu kilku pierwszych dni. Pozostałe – to o mniejszej wadze dowodowej, np. fragmenty biletów – znajdowano jeszcze długo po katastrofie. – Była wiosna, gleba była, rzeczy długo "wychodziły" z ziemi – dodaje.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24