Serbski rząd zamierza wysłać do Kosowa swoich ministrów. Mają w ten sposób zaznaczyć, że Belgrad wciąż uważa Kosowo za swoją część. Z kolei do Belgradu przylatuje pierwszy wicepremier Rosji i pewniak w wyborach prezydenckich - Dmitrij Miedwiediew.
Na czele serbskiej delegacji ma stanąć minister ds. Kosowa Slobodan Samardzić. Jednak może wcale nie zostać wpuszczony do kraju, który dwa tygodnie temu ogłosił niepodległość.
Kosowarzy domagają się jego przeprosin za komentarze usprawiedliwiające podpalenia, jakich dopuścili się wzburzeni Serbowie. Samardzić opisał spalenie przez serbski tłum dwóch punktów kontrolnych na granicy Kosowa jako "legalne akty".
Z kolei winą za zamieszki przed zachodnimi ambasadami w Belgradzie oskarżył USA - największego zwolennika niepodległości Kosowa. - Stany Zjednoczone są przyczyną wszystkich kłopotów [z jakimi mieliśmy do czynienia] od 17 lutego - powiedział Samardzic agencji Tanjug. - Źródłem przemocy jest złamanie międzynarodowego prawa - dodał.
Serbskie roszczenia względem Kosowa niewątpliwie w Belgradzie poprze Dmitrij Miediediew, który razem z ministrem spraw zagranicznym Rosji Siergiejem Ławrowem ma w poniedziałek przylecieć do Belgradu.
Niepodległe Kosowo
Kosowo, które od 1999 roku pozostawało pod zarządem ONZ, w zeszłą niedzielę ogłosiło niepodległość.
Wywołało to euforię w Prisztinie, wzburzenie i sprzeciw w Belgradzie oraz obawy mniejszości serbskiej mieszkającej na terenie nowego państwa.
Serbia nie uznaje niepodległości Kosowa. W działaniach mających na celu anulowanie decyzji i proklamowaniu niepodległości Belgrad jest wspierany przez Moskwę. USA są największym sojusznikiem niepodległości tej niedawnej serbskiej prowincji.
Źródło: BBC, AP, Reuters, CNN