Podbój kosmosu jest wyjątkowo niebezpiecznym przedsięwzięciem, o czym niedawna przypomina katastrofa statku SpaceShipTwo. Dotychczas zginęło 23 astronautów. Wielu z nich żegnano specjalnymi przemówieniami, dla innych szykowano je "na wszelki wypadek", a śmierć niektórych zbywano zdawkowo.
W katastrofie statku SpaceShipTwo nad pustynią Mojave w USA zginął drugi pilot, Michael Alsbury. Formalnie nie był kosmonautą, a pilotem testowym. Nigdy nie przekroczył umownej granicy kosmosu na wysokości 100 kilometrów. Jego nazwisko nie trafi więc na listę poległych kosmonautów. Pomimo tego, powiedziano ku jego pamięci słowa podobne do tych, jakimi żegnano wiele innych ofiar podboju kosmosu. Bezpośrednio po katastrofie Richard Branson, właściciel firmy Virgin Galactic, dla której budowano SpaceShipTwo, zapowiedział kontynuację prac. – Jesteśmy zdeterminowani, aby ustalić co poszło nie tak. Wyciągniemy z tego wnioski i pójdziemy naprzód – mówił na konferencji prasowej. Powoływał się również na obowiązek dokończenia dzieła, dla którego zginął Alsbury i podkreślał, że ryzyko jest znane wszystkim zaangażowanym w program, pomimo czego są oni zdeterminowani, aby "przesuwać granice ludzkich możliwości".
Oszczędne w słowach początki
Słowa Bransona wpisują się w ton, jaki przyjęli prezydenci USA, którzy musieli się borykać z katastrofami w programie kosmicznym NASA, lub szykowali się na taką ewentualność. Amerykanie ponieśli dotychczas najwięcej ofiar w trakcie podboju kosmosu. Głównie ze względu na katastrofy promów kosmicznych Challenger i Columbia, które pochłonęły po siedem istnień. Dodatkowo trzech astronautów zginęło podczas treningu na ziemi w pożarze kapsuły Apollo 1. Ostatnia wymieniona tragedia była pierwszą chronologicznie. Doszło do niej 27 stycznia 1967 roku na Przylądku Canaveral. Trzyosobowa załoga Apollo 1, która miała wykonać pierwszy lot kosmiczny w nowym pojeździe, trenowała procedury związane z odliczaniem przed startem. Wszystko wyglądało tak jak podczas normalnego odpalenia, z tym wyjątkiem, że rakieta Saturn V nie miała paliwa. W wyniku tragicznego zbiegu okoliczności w kapsule wybuchł silny pożar. Załoga nie zdołała na czas wydostać się i zginęła w wyniku uduszenia (przed poważnymi poparzeniami uchroniły ich skafandry).
Ta tragedia była jednym z punktów zwrotnych w historii NASA. Pod wpływem wielkiego szoku związanego z utratą pierwszych astronautów przeprowadzono daleko idące zmiany w procedurach i postawiono większy nacisk na bezpieczeństwo. Ówczesny prezydent Lyndon B. Johnson nie wygłosił specjalnego przemówienia. W jego imieniu wysłano listy do rodzin w których podkreślano, że ich bliscy zginęli, dążąc do "spełnienia snu ludzkości" o podboju kosmosu, a ich misja miała na celu "poprawę życia kolejnych generacji". "Tych trzech dzielnych młodych ludzi oddało życie w służbie ojczyzny. Opłakujemy tą wielką stratę i sercem jesteśmy z ich rodzinami."
Na wszelki wypadek
Następca Johnsona, Richard Nixon, był już znacznie mniej powściągliwy. Choć na swoje szczęście nie musiał nigdy wygłaszać mowy w sytuacji prawdziwej tragedii w programie kosmicznym, to poczyniono na taką okoliczność daleko idące przygotowania. Miesiąc przed startem misji Apollo 11 współpracownicy Nixona i przedstawiciele NASA uznali, że warto przygotować przemowę, gdyby doszło do katastrofy. Lądowanie na Księżycu było traktowane jako bardzo ryzykowne i realnie liczono się z utratą części załogi. Największe obawy wiązano z możliwością zaistnienia sytuacji, kiedy w wyniku jakiejś awarii Neil Armstrong i Edwin Aldrin nie będą mogli odlecieć z Księżyca. Wówczas staliby się rozbitkami skazanymi na powolną śmierć setki tysięcy kilometrów od Ziemi. Świat mógłby obserwować ich agonię, ale nie miałby sposobu udzielenia im pomocy. Łatwo sobie wyobrazić, jakie emocje na Ziemi wywołałaby świadomość, że pierwsi przedstawiciele gatunku ludzkiego, którzy postawili stopę na innym ciele niebieskim i spełnili jedno z odwiecznych marzeń ludzkości, są skazani na samotną śmierć.
Pisarz przemówień Nixona, William Safire, przygotował na taką okazję specjalną mowę, która miała zostać wygłoszona podczas wystąpienia telewizyjnego.
Doradcy prezydenta oraz NASA dodatkowo ustalili, że komunikacja ze skazanymi na śmierć astronautami zostanie zakończona w wybranym momencie, tak aby mogli w spokoju wybrać, jak chcą umrzeć. Następnie duchowny miał odprawić nabożeństwo tożsame z tym, jakie jest stosowane w wypadku pogrzebu na morzu. Na szczęście wszystko potoczyło się zgodnie z planem i Armstrong oraz Aldrin nie musieli stać się tragicznymi bohaterami. Przygotowane przemówienie odłożono ad acta. Kiedy niecały rok później załoga Apollo 13 znalazła się na progu śmierci, w Białym Domu również rezydował Nixon. Wówczas najpewniej także przygotowano stosowną przemowę, ale albo nie została zachowana, albo dotychczas nie ujrzała ona światła dziennego.
Wysoko zawieszona poprzeczka
Z realnym kryzysem musiał się zmagać inny prezydent, Ronald Reagan. 28 stycznia 1986 roku tuż po starcie doszło do katastrofy promu kosmicznego Challenger. Zginęła cała siedmioosobowa załoga, a całe wydarzenie było transmitowane w telewizji i wywołało wielkie poruszenie w kraju. W ramach specjalnego wydarzenia start oglądali wszyscy uczniowie w USA, bowiem na pokładzie wahadłowca była pierwsza nauczycielka w historii.
Do katastrofy doszło niedługo przed południem. Reagan miał kilka godzin później wygłosić telewizyjne orędzie do narodu. Planował mówić o ogólnej sytuacji państwa, ale w związku z katastrofą w ciągu kilku godzin pisarka przemówień prezydenta, Peggy Noonan, przygotowała tekst wystąpienia poświęconego wyłącznie katastrofie wahadłowca. Natchniona wyjątkowym momentem stworzyła swoje najlepsze dzieło, a charakter i talent aktorski Reagana dopełniły całości. Przemówienie, które prezydent wygłosił tego dnia do narodu, jest uznawane za jedno z najlepszych w historii USA.
Cytat na zakończenie przemowy był parafrazą fragmentu wiersza Johna Magee, Amerykanina, który w 1940 roku zgłosił się na ochotnika do służby w kanadyjskim lotnictwie i poległ rok później nad Wielką Brytanią w wieku 19 lat. Kilka miesięcy przed śmiercią podczas lotu treningowego dotarł na pułap 10 kilometrów, co było granicą możliwości ówczesnych myśliwców. Patrząc na ciemny nieboskłon nad głową, nasunęły mu się zasłyszane wcześniej słowa, że lot na takiej wysokości to jak "dotykanie oblicza Boga". Po wylądowaniu szybko napisał wiersz "High Flight", który stał się słynny dopiero po śmierci autora, a obecnie jest oficjalnym mottem lotnictwa Wielkiej Brytanii, Kanady, a oficerowie lotnictwa USA muszą go znać na pamięć.
Podążanie śladami Reagana
Swoją przemową Reagan zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Od tego czasu jest niemal oczekiwane, że po każdej większej tragedii narodowej prezydent wygłosi przemówienie. Nie musi to być orędzie do narodu, ale coś powiedzieć trzeba. Wcześniej prezydenci często zamykali sprawę kilkuzdaniowym pisemnym oświadczeniem. W "buty" Reagana musiał wejść George W. Bush, gdy pierwszego lutego 2003 roku, podczas wejścia w atmosferę, katastrofie uległ prom kosmiczny Columbia. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Pięć godzin po tragedii prezydent wygłosił transmitowane na żywo przemówienie do narodu. Tekst przygotował Michael Gerson, wieloletni współpracownik Busha. Ten prezydent nie miał jednak talentu oratorskiego Reagana, więc nie wypadł wyjątkowo.
Radziecka oszczędność w słowach
Zupełnie inaczej wyglądało upamiętnianie ofiar podboju kosmosu po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. W ZSRR program kosmiczny pozostawał pod kontrolą wojska i był otoczony ścisłą tajemnicą. Rosjanie mieli w zwyczaju wydawać jedynie krótkie oświadczenia za pośrednictwem agencji prasowych. W ZSRR nie było też tradycji, aby przywódcy zwracali się bezpośrednio do obywateli, czy wyrażali jakikolwiek żal publicznie. Na dodatek w czasie, gdy doszło do dwóch śmiertelnych katastrof w radzieckim programie kosmicznym, u sterów władzy był Leonid Breżniew. A ten partyjny przywódca wręcz słynął z kompletnego braku talentu oratorskiego. Zgodnie z partyjną tradycją jego wystąpienia były rozwlekłe, monotonne i nacechowane ideologicznymi frazesami. Idealne do drzemki, ale nie porwania tłumu.
Wobec powyższego, gdy 24 kwietnia 1967 roku podczas misji Sojuz-1 zginął Władimir Komarow, oficjalną reakcją Kremla była krótka depesza informującą o "tragicznej śmierci kosmonauty w wyniku awarii systemu spadochronowego". Nazwano go również "lojalnym synem partii i ojczyzny" oraz przyznano pośmiertnie Złotą Gwiazdę ZSRR. Podobnie władza zareagowała na drugą tragiczną śmierć kosmonautów, która miała miejsce cztery lata później podczas misji Sojuz-11. W wyniku usterki już podczas procedury powrotu na Ziemię doszło do dekompresji kapsuły i cała trzyosobowa załoga - Georgij Dobrowolski, Wiktor Pacajew i Władisław Wołkow - zmarła z niedotlenienia prawdopodobnie jeszcze przed wejściem w atmosferę. W tym wypadku oficjalną reakcją była typowo radziecka depesza agencji TASS. W pierwszym zdaniu poinformowano o śmierci kosmonautów, po czym szeroko opisano jak udany był ich pobyt na orbicie, i że cały lot, aż do lądowania, przebiegał bez zakłóceń. "Po otwarciu włazu ratownicy znaleźli załogę leżącą na swoich fotelach bez oznak życia. Przyczyny śmierci kosmonautów są badane" – zakończono oświadczenie.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: domena publiczna