Mieszkańcy Hongkongu tracą cierpliwość, domagając się demokratyzacji ustroju politycznego w regionie. Starcia z policją i dziesiątki rannych demonstrantów to poważny problem dla władz w Pekinie, które właśnie przygotowują się do hucznych obchodów 65-lecia komunistycznej państwowości.
Gdy 1 października 1949 roku Mao Zedong ogłaszał powstanie Chińskiej Republiki Ludowej, Hongkong miał przed sobą jeszcze niemal pół wieku pod panowaniem Wielkiej Brytanii. Warunkiem jego powrotu w 1997 roku w obręb chińskich granic było nadanie mu szerokiej autonomii w myśl zasady "jeden kraj, dwa systemy". Lokalne władze uzyskały w ten sposób formalną autonomię polityczną oraz pełną władzę nad systemem prawnym i finansowym. Hongkong drukuje dziś własną walutę, wydaje paszporty, a jego mieszkańcy cieszą się znacznie większym poziomem wolności obywatelskich niż mieszkańcy reszty Chin.
Skąd się wzięły protesty?
Protestujący dziś na ulicach miasta domagają się rozszerzenia tych wolności o uzyskanie rzeczywistego wpływu na lokalną politykę. Pekin już sześć lat temu zapowiedział rozważenie dopuszczenia do bezpośrednich demokratycznych wyborów w Hongkongu w 2017 roku. W sierpniu tego roku, po długich wahaniach, ostatecznie zgodził się na nie, ale pod warunkiem, że wyborcy będą mogli głosować jedynie na kandydatów z listy zatwierdzonej wcześniej przez władze centralne. Doprowadziło to do wybuchu najdłużej trwających prodemokratycznych protestów od momentu powrotu Hongkongu do Chin.
Mieszkańcy Hongkongu oskarżają Pekin o chęć ograniczania autonomii Hongkongu i zapowiadają prowadzenie protestu aż do skutku. Zdecydowaną większość demonstrujących stanowią uczniowie szkół średnich i studenci, wychowani w warunkach dobrobytu i dostępu do zachodniej kultury. Dla nich prawa obywatelskie, w tym prawo wyborcze, są dużo bardziej oczywiste niż dla mieszkańców innych regionów Chin. Właśnie dlatego, mimo całej odmienności Hongkongu od reszty kraju, jego prodemokratyczne dążenia tak bardzo niepokoją władze centralne.
Co zrobi Pekin?
Po zaostrzeniu się protestów oraz użyciu przez policję pałek i gazu pieprzowego przeciwko demonstrantom, wszyscy zaczęli oczekiwać reakcji Pekinu. Szef lokalnej administracji, Leung Chun Ying, zaprzeczył pojawiającym się pogłoskom, że do stłumienia protestów może zostać użyte wojsko, będące pod pełną kontrolą władz centralnych. Wezwał ludzi do powrotu do domów i zapowiedział ponowne rozpatrzenie zmiany prawa wyborczego w 2017 roku. Władze konsekwentnie podkreślają jednocześnie bezprawność działań demonstrantów i zakłócanie przez nich porządku społecznego i bezpieczeństwa.
Tymczasem Pekin za wszelką cenę chciałby uniknąć zepsucia przez demonstrantów atmosfery zbliżających się obchodów 65-lecia odzyskania niepodległości. Już na kilka tygodni przez rozpoczynającymi się 1 października uroczystościami w Chinach zwiększane były środki bezpieczeństwa, wzmocniono cenzurę internetu i kontrolę mediów. Prodemokratyczne protesty mieszkańców Hongkongu w rocznicę przejęcia przez partię komunistyczną władzy w Chinach byłyby wyjątkowo niewygodne.
Nie musicie nas kochać
"Kandydaci na szefa administracji Hongkongu w 2017 roku nie muszą kochać partii komunistycznej, ale też nie mogą sprzeciwiać się jej władzy" stwierdził przewodniczący chińskiego parlamentu Zhang Dejiang. Dodał przy tym, że nielegalne protesty nigdy nie skłonią Pekinu do zgody na prodemokratyczne zmiany. Wypowiedź ta wskazuje, że nie należy spodziewać się rychłego zakończenia protestów, chyba że demonstranci sami stracą w końcu zapał. Według ankiety przeprowadzonej przed tygodniem przez Uniwersytet Chiński w Hongkongu, aż 46 proc. jego mieszkańców nie popiera trwających protestów, a 31 proc. mieszkańców wyraża swoje poparcie dla akcji "obywatelskiego nieposłuszeństwa". Niezależnie od wiarygodności takich ankiet dalsze trwanie akcji demonstracyjnej zależeć będzie od przekonania do niej jak najszerszej części społeczeństwa.
Autor: Maciej Michałek\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Natalia Doktór