Zamiast na plaży profesor Itamar Grotto, zastępca dyrektora generalnego w Ministerstwie Zdrowia Izraela, wakacje spędził w swoim ciasnym jerozolimskim biurze - przygotowywał strategię walki z pandemią na jesień i zimę. - Od marca śpię po trzy godziny - przyznaje. W rozmowie z tvn24.pl opowiada o izraelskiej strategii walki z pandemią COVID-19.
To, że będzie druga fala COVID-19, było łatwe do przewidzenia. Wiedział o tym każdy - nie tylko w Izraelu. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ostrzegała przed nią już w kwietniu. W Izraelu powołany specjalny "korona-zespół" do walki z pandemią zbroił się na potęgę przed ponownym atakiem. Grotto: - Dodatkowe łóżka w szpitalach, respiratory i… testy - to był priorytet.
W Izraelu wykonuje się 65 tysięcy testów dziennie. Mniej więcej tyle, ile w Polsce. Tylko Izrael - pod względem ludności - jest cztery razy mniejszy niż Polska. Innymi słowy: w Izraelu - w przeliczeniu na jednego mieszkańca - wykonuje się cztery razy więcej testów niż u nas. I są tego efekty: izraelski rząd szybko zauważył, że po okresie letnim zaczęło przybywać osób "covidowopozytywnych".
Przy dziewięciu tysiącach przypadków dziennie - po rekomendacji m.in. profesora Grotto - premier Beniamin Netanjahu podjął decyzję o wprowadzeniu w połowie września drugiego lockdownu. Izrael to pierwszy kraj, który zdecydował się drugi raz zamrozić swoją gospodarkę.
Jacek Tacik: Kiedy my zdążyliśmy zapomnieć o koronawirusie, wy ogłosiliście drugi lockdown.
Prof. Itamar Grotto: Decyzja zapadła w połowie września. Mieliśmy dziewięć tysięcy przypadków zakażeń koronawirusem dziennie w dziewięciomilionowym Izraelu. Po przeliczeniu - tysiąc przypadków na milion mieszkańców - to dawało jeden z najwyższych wyników na świecie.
Robiliśmy dużo testów: od 55 do 65 tysięcy dziennie, dzięki czemu szybko zaświeciła się lampka ostrzegawcza.
Skąd taki wzrost?
Przede wszystkim wesela. Nie były zabronione, chociaż obowiązywały limity osób, które mogły w nich uczestniczyć. Pewne grupy, społeczności nie przejmowały się restrykcjami i łamały prawo.
Ultraortodoksyjni żydzi?
Żyją w zatłoczonych miejscach, mają bardzo dużą liczbę dzieci. Idealne warunki do łatwego i szybkiego rozprzestrzeniania się wirusa.
Obserwowaliśmy, że ortodoksyjne społeczności - mimo nakazów i zakazów - nie zamykały szkół, organizowały wesela i pogrzeby. I co więcej - niechętnie godziły się na udział w testach na koronawirusa.
I?
Przekonywaliśmy ich lokalnych przywódców - rabinów, którzy mieli wpływ na ludzi. I to w jakiejś mierze działało, chociaż nie zawsze, bo ultraortodoksyjne społeczności nie są - jak mogłoby się wydawać - jednolite. Tam też działają różne frakcje.
Zaobserwowaliśmy jednak, że liczba przypadków zakażeń wśród nich zaczęła konsekwentnie spadać. Przez to, że omijali prawo, nawet połowa z nich przeszła koronawirusa, a to powodowało, że wytworzyła się wśród nich odporność.
Żeby jednak nie powstało mylne wrażenie: to nie tylko ultraortodoksyjni żydzi są odpowiedzialni za rozprzestrzenienie się pandemii w Izraelu. Trudno nam było też zapanować nad młodymi, którzy urządzali imprezy na świeżym powietrzu, nie chcieli się stosować do reguł i zaleceń.
Kto de facto podjął decyzję o drugim lockdownie? Izrael był pierwszym krajem, który się na niego zdecydował.
Działa u nas w rządzie specjalny "korona-zespół", w skład którego wchodzi kilku ministrów, między innymi - poza premierem - minister obrony narodowej, zdrowia, sprawiedliwości, skarbu, gospodarki, transportu i finansów. Zebrania odbywają się dwa, trzy razy w tygodniu.
A jaka jest pana w nim rola?
Poza "korona-zespołem" działa u nas jeszcze zespół ekspertów, którego jestem częścią. Moja funkcja to zastępca dyrektora generalnego w Ministerstwie Zdrowia Izraela. Jesteśmy w stałym kontakcie z różnymi grupami eksperckimi, na przykład z zespołem zarządzania epidemią czy z zespołem, który monitoruje sytuację osób starszych. Zbieramy od nich potrzebne informacje, grupujemy je i na ich podstawie przedstawiamy nasze rekomendacje ministrowi zdrowia. Ostateczną decyzję podejmuje oczywiście premier.
I zdecydował, że będzie lockdown.
Tak.
Minister finansów był przeciwny. Bezrobocie rośnie, gospodarka nie ma się za dobrze, a perspektywy fatalne.
Aż tak dramatycznie na szczęście nie było. Minister finansów rozumiał, że lockdown jest niezbędny, żeby zapanować nad pandemią. Dyskutowano raczej o tym, co i kiedy zamknąć, a nie… czy w ogóle zamykać. Wskaźnik R, który jest zwany współczynnikiem reprodukcji wirusa - im wyższy, tym większa reprodukcja - wynosił aż 1,6.
A teraz?
Po czterech tygodniach zmalał do 0,65. To był moment, w którym postanowiliśmy stopniowo odmrażać gospodarkę. Podkreślam - stopniowo. Po pierwszym lockdownie popełniliśmy błąd. Niemal z dnia na dzień otworzyliśmy sklepy, banki i restauracje. I to jeszcze w okresie wakacyjnym. Teraz postępujemy rozważniej.
Patrzymy na całość jak na ceglany mur, z którego musieliśmy wyjąć pojedyncze cegły, a do którego znowu je wkładamy. Zaczęliśmy od otwarcia tych gałęzi biznesu, które nie wymagają kontaktu z dużą grupą ludzi. To było najważniejsze. Ale bez otwarcia przedszkoli zatrudnieni w biznesie rodzice musieliby zostać w domu, stąd decyzja o uruchomieniu placówek dla dzieci do szóstego roku życia.
Za każdym razem, gdy wkładaliśmy kolejną cegiełkę do muru, dawaliśmy sobie dwa tygodnie czasu na obserwacje i analizy: jak się zmieni współczynnik R, czy liczba zakażonych przypadków będzie maleć.
Kiedy spadła do tysiąca dziennie, mogliśmy przejść do drugiego etapu: otwarcia szkół dla dzieci do dziesiątego roku życia i tych biznesów, w których kontakt z ludźmi ograniczał się do jednej osoby: salonów fryzjerskich, kosmetycznych czy na przykład gabinetów fizjoterapeutycznych.
Jaka jest obecnie sytuacja?
Nie znieśliśmy wszystkich restrykcji. To byłoby nierozważne, tym bardziej że przygotowujemy się do zimy. W Izraelu przychodzi ona zazwyczaj w grudniu lub styczniu, dlatego restauracje są nadal zamknięte, wydarzenia kulturalne odwołane, a w synagogach, które co prawda działają, wprowadziliśmy surowe restrykcje co do liczby osób.
Boicie się zimy?
Nie do końca. Po prostu się do niej przygotowujemy. Zaczęliśmy jeszcze w okresie wakacyjnym. Po pierwsze - szczepionki przeciw grypie. Po drugie - testowanie, testowanie i jeszcze raz testowanie. No i w końcu skupiliśmy się na poprawie infrastruktury szpitalnej.
Łóżka?
Liczba łóżek i oddziałów intensywnej terapii zwiększała się wraz z rozprzestrzenianiem się wirusa. Jesteśmy teraz w dużo lepszej sytuacji niż jeszcze wiosną, gdy wybuchła pandemia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz system miałby trudności z udźwignięciem tysiąca pacjentów w stanie krytycznym. Gdy wprowadzaliśmy drugi lockdown, było ich już 800.
Pomógł Mosad.
Jeszcze w lutym, gdy wybuchła pandemia, trudno było zdobyć potrzebną aparaturę medyczną, odpowiednie odczynniki czy niezbędne testy. Trwał międzynarodowy wyścig. Agencja rządowa - Mosad - została zaangażowana w sprowadzanie do Izraela wszystkiego, co było potrzebne. Zresztą nie tylko Mosad. Ministerstwo Obrony Narodowej miało za zadanie zakup respiratorów, których w każdej chwili mogło zacząć brakować.
Kolejne zadanie: szczepionka?
Pracujemy nad własną, która wchodzi właśnie w fazę testów. Nie oznacza to, że nie negocjujemy z poszczególnymi zagranicznymi firmami: mamy już podpisane stosowne umowy. Chodzi o to, żeby nie stawiać wszystkiego na jedną konkretną szczepionkę, bo to za duże ryzyko.
Jak do czasu upowszechnienia szczepionki będzie wyglądało nasze życie w czasach zarazy?
Mamy dwa modele postępowania: można monitorować wzrost zakażeń i próbować trzymać go w ryzach. Tylko… pojawi się sezon weselny - tak jak to było w Izraelu - i liczba zakażonych nagle eksploduje.
Druga możliwość to normalne życie z niewielkimi obostrzeniami, ale z otwartymi sklepami, restauracjami i stadionami pełnymi kibiców. I - po kilku miesiącach - wprowadzenie nagłego lockdownu, dzięki któremu dojdzie do wypłaszczenia krzywej zachorowań. A po niej… powrót do punktu wyjścia.
Półmodel szwedzki?
Obserwujemy różne strategie. I wiem, że warto się na nich wzorować. Tylko że walka z koronawirusem jest bardzo uzależniona od czynników kulturowych. Nie da się przeszczepić modelu japońskiego do Izraela. Izrael to kultura śródziemnomorska: kontakt z człowiekiem, wspólne biesiadowanie, spędzanie czasu z rodziną. Trudniej zachować dystans społeczny.
Do tego dochodzą czynniki pogodowe: temperatura, wilgotność powietrza czy nawet nasłonecznienie.
Jak już to wszystko się skończy, co pan zamierza?
Sypiam po trzy, cztery godziny na dobę. Praca bez przerwy. Nie ma dni wolnych. Dużo stresu, presji ze strony mediów i polityków. I to od niemal samego początku, gdy poleciałem do Japonii po Izraelczyków, którzy utknęli na ogromnym wycieczkowcu, na którym wykryto jedne z pierwszych przypadków koronawirusa.
Jak to się skończy, na pewno poświęcę dużo czasu mojej rodzinie, a później zacznę badania naukowe. Jestem epidemiologiem. Może napiszę książkę na temat tego, z czym mamy teraz do czynienia.
Autorka/Autor: Jacek Tacik
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock