Druzgocąca porażka obozu prorządowego w niedzielnych wyborach lokalnych świadczy o niezadowoleniu społeczeństwa z jej gabinetu - przyznała szefowa administracji Hongkongu Carrie Lam. Powtórzyła jednak, że nie rozważa ustępstw wobec protestujących.
Opozycja demokratyczna zdobyła ogółem prawie 90 proc. z 452 dostępnych mandatów i przejęła większość miejsc w radach 17 z 18 dzielnic Hongkongu. Miażdżące zwycięstwo demokratów przy rekordowej frekwencji 71,2 proc. zostało powszechnie uznane za wyraz poparcia społecznego dla antyrządowych protestów, trwających w regionie od czerwca.
Zwycięstwo demokratów w Hongkongu. Szefowa administracji zabrała głos
- Zdajemy sobie sprawę, że duża grupa wyborców zagłosowała być może nie tylko po to, by wybrać preferowanego kandydata do rady dzielnicy, ale również, aby wyrazić swoje poglądy na wiele spraw społecznych (…), w tym niedoskonałości w zarządzaniu - powiedziała Lam przed wtorkowym posiedzeniem rządu.
Oceniła jednak, że opinie te "są dość różnorodne". - Są ludzie, którzy wyrażają pogląd, że nie mogą dłużej tolerować przemocy na ulicach - powiedziała.
Na pytanie o możliwość pójścia na ustępstwa wobec demonstrantów szefowa rządu powtórzyła, że nie ma takiego zamiaru. Protestujący żądają między innymi demokratycznych wyborów władz Hongkongu i niezależnego śledztwa w sprawie działań policji, której zarzucają używanie nadmiernej siły.
Lam podkreśliła, że wybory przebiegły spokojnie. - Wielokrotnie mówiłam, że używanie przemocy nie pozwoli nam pójść naprzód. Więc proszę, pomóżcie nam utrzymać ten względny spokój (…) i stworzyć dobre podstawy, by Hongkong poszedł do przodu - wezwała mieszkańców.
"W jej wypowiedziach jak zwykle nie ma żadnej treści"
Zdaniem części komentatorów Lam, która cieszy się najmniejszym poparciem społecznym spośród wszystkich szefów administracji Hongkongu od przyłączenia go do ChRL w 1997 roku, nie jest w stanie zaproponować żadnych rozwiązań trwającego w regionie kryzysu, dopóki nie otrzyma na to zgody rządu centralnego w Pekinie.
- W jej wypowiedziach jak zwykle nie ma żadnej treści - ocenił politolog z Uniwersytetu Chińskiego w Hongkongu Ma Ngok, cytowany przez agencję Reutera. - Większość ludzi wciąż popiera ruch (prodemokratyczny), więc to oni (Pekin) muszą odpowiedzieć. Jeśli nie odpowiedzą jakimiś ustępstwami, myślę, że protesty będą trwały jeszcze przez jakiś czas - dodał.
Pekin wini "obce siły"
Tymczasem podporządkowane Komunistycznej Partii Chin (KPCh) media w Chinach kontynentalnych informują o wyborach do rad dzielnic w Hongkongu, unikając podawania szczegółów. Niektóre gazety ograniczają się do suchych danych, takich jak liczby rozdzielonych mandatów i oddanych głosów, podawanych bez żadnego kontekstu.
Ton komentarzy w chińskiej prasie jest jednak stanowczy. Według dziennika "China Daily" wyniki wyborów oznaczają niepowodzenie w rozwoju demokratycznym Hongkongu, ponieważ zostały one "wypaczone przez nielegalne działania obozu opozycyjnego na korzyść jego kandydatów". Za pomocą "brutalnej taktyki zastraszania" zmniejszyli oni "widoczność i ekspozycję kandydatów proestablishmentowych" - oceniła gazeta.
Rząd w Pekinie oskarża "obce siły", w tym szczególnie USA i Wielką Brytanię, o sianie fermentu w Hongkongu. W poniedziałek wiceminister spraw zagranicznych ChRL Zheng Zeguang wezwał ambasadora USA w Pekinie Terry’ego Branstada i przekazał mu protest przeciwko dwóm ustawom wspierającym demonstrantów w Hongkongu, które zaaprobował amerykański Kongres, i które oczekują obecnie na podpis prezydenta Donalda Trumpa.
Zheng ocenił, że ustawy "bezwstydnie ingerują w wewnętrzne sprawy Chin" i "popierają brutalne działania przestępcze antychińskich sił". Zażądał od Waszyngtonu, aby nie wprowadzał tych ustaw w życie, i zagroził, że w przeciwnym razie "poniesie on wszelkie konsekwencje" - przekazało we wtorek chińskie MSZ.
Autor: ft\mtom / Źródło: PAP