Michał Przedlacki jest reporterem "Superwizjera". Od blisko dwóch dekad pracuje w miejscach objętych wojną. Nie towarzyszy mu żadna ekipa, wszystko nagrywa sam. Od wybuchu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę spędził tam łącznie 1,5 roku, z czego większość na froncie. Był świadkiem bitew i walk o Kijów (Irpień, Moszczun, Horenka, Hostomel), obrony Północnej Sałtiwki, walk o Awdijewkę, Czasiw Jar, Bachmut, obrony Wuhłedaru, wyzwalania Kupiańska. Był w Chersoniu, Sumach, Iziumie, Biłohoriwce.
Przez miesiąc wysyłał nam głosówki (oznaczyliśmy je kursywą), dzień po dniu relacjonując w ten sposób, co widzi, myśli i czuje. Bez ogródek i cenzury.
Dzień pierwszy
Pierwszą wiadomość dostałam 15 kwietnia, tuż przed Wielkanocą.
Tego dnia wycofywał się z frontu na tyły. Jechał z operatorem dronów, przerażonym, że mogą zginąć - wciąż nie otrząsnął się z sytuacji, w której tydzień wcześniej był bliski śmierci. Pierwsze kilometry drogi to tak zwany odskok. Pędzili, ile się dało.
Ostatnie pięć kilometrów drogi na pozycję ukraińskiej artylerii to był horror. Szaleńcza droga, jazda przez pole. Gdzieś tam podobno dwa drony próbowały nas dopaść. Jednego słyszałem, jak zdetonował. Potem rozmawiałem z gościem, który tego drona z nas zdjął. Były na tyle blisko, że na takim gównianym systemiku do przechwytywania obrazu z dronów za kilkaset dolarów, widzieliśmy to, co widział dron rosyjski, który leciał w naszą stronę. Z terenu, w którym atakują ruskie drony, przeskoczyliśmy na tył frontu. Noc spędziłem w starej wiejskiej chatce, gdzie ulokowało się kilku oficerów brygady. Arsenij, ich dowódca, jest mi bliskim przyjacielem. Rozmawialiśmy, bo nie widzieliśmy się rok. Zjedliśmy i padłem. Na zdjęcia wyjechałem o czwartej w nocy. Włączyłem tylko ładowanie baterii w trzech kamerach.