Rosja ogłosiła nowy cykl szkoleniowych lotów bombowców - nad Karaiby i Zatokę Meksykańską - po tym jak NATO odnotowało bezprecedensową w ćwierćwieczu aktywność lotnictwa bojowego. Po co Rosjanie latają w dalekie misje bombowe? Tłumaczy to w naukowym artykule były oficer rosyjskiej floty wojennej.
W czasie gdy europejskie i amerykańskie media próbują na różne sposoby wyjaśniać powody zwiększonej aktywności Sił Powietrznych Rosji (WWS - Wojenno Wozduszne Siły), prasa za oceanem przypomniała napisany w 2013 roku, a opublikowany w zimowym numerze kwartalnika naukowego Akademii Marynarki Wojennej (U.S.Naval War College) w Newport, artykuł autorstwa byłego rosyjskiego oficera floty, opisujący taktykę lotnictwa morskiego - jak ulał pasującą do obecnie ćwiczonych lotów bojowych.
Lotnictwo Rosji vs US Navy
Najkrócej ujmując, dalekie loty rosyjskich bombowców mogą być niczym innym jak testowaniem zdolności wykonywania uderzeń na amerykańskie lotniskowce i towarzyszące im grupy okrętów. Wspomniany oficer, komandor porucznik rez. Maksym Tokariew, w artykule pt. "Kamikadze: radzieckie dziedzictwo" bardzo dokładnie opisuje sposób przeprowadzenia takiego ataku, użyte w nim samoloty i pociski rakietowe a także przewidywane - zaznaczmy, znaczne – straty.
Podstawą takiej taktyki jest zaś to, że Rosja nie posiada globalnej floty wojennej, a jej głównym narzędziem zwalczania amerykańskich sił morskich jest właśnie lotnictwo, morskie i bombowe, dalekiego zasięgu, wyposażone w konwencjonalne i nuklearne pociski samosterujące. Dlaczego Tokariew nazwał te misje "kamikadze" - czyli mianem japońskich pilotów-samobójców? Bo amerykańska lotniskowcowa grupa uderzeniowa jest dla Rosjan niezwykle trudnym przeciwnikiem, a przewidywane straty wśród atakujących lotników miałyby sięgać 50 proc. samolotów.
Lotniskowiec i jego grupa
Co robi Ameryka, gdy na świecie wybucha kryzys, na który musi odpowiedzieć, pomóc lub pokazać gotowość do działania? Wysyła w rejon mórz otaczających ogarnięty kryzysem ląd okręty wojenne - najczęściej lotniskowiec lub helikopterowiec, wraz z towarzyszącymi jednostkami. Taki scenariusz powtarzał się za każdym razem w konfliktach ostatniego ćwierćwiecza: dla Stanów Zjednoczonych to właśnie flota wojenna i współpracujący z nią Korpus Piechoty Morskiej to "siły szybkiego reagowania" i jednocześnie globalna pięść, będąca w stanie w razie potrzeby uderzyć wszędzie tam, gdzie pozwala na to zasięg pokładowego lotnictwa, helikopterów i np. pocisków Tomahawk.
Każda lotniskowcowa grupa uderzeniowa, składająca się z kilkunastu okrętów nawodnych i podwodnych, w tym uderzeniowych jednostek o napędzie nuklearnym, skrzydła lotniczego z około 70 samolotami i oczywiście samego lotniskowca o napędzie atomowym - USA mają ich teraz w służbie 10, wszystkie klasy Nimitz - dysponuje siłą ognia sporej armii, a dla globalnych rywali - jak Rosja czy Chiny - jest naturalnym strategicznym celem.
Zabójcy lotniskowców
Potędze morskiej USA (10 lotniskowców, 9 helikopterowców, 22 krążowniki, 62 niszczyciele, 17 fregat, 72 okręty podwodne) Rosja nie jest w stanie przeciwstawić porównywalnych sił morskich. Obecnie w służbie Rosja ma jeden lotniskowiec, 5 krążowników, 13 niszczycieli i 52 okręty podwodne - i żadna z tych jednostek nie została zbudowana po zakończeniu zimnej wojny. Zresztą Rosja - wielka potęga lądowa - nawet w czasie Związku Radzieckiego nie miała ambicji morskich poza liczną flotą szybkich jednostek desantowych, w planach mających pomóc lądowej inwazji Europy Zachodniej.
Stąd w rywalizacji z amerykańską flotą Rosja polegała na okrętach podwodnych i lotnictwie, zwłaszcza bombowcach dalekiego zasięgu, które po utracie znaczenia jako nosiciele bomb atomowych, zyskały nową rolę - zabójców lotniskowców. Samoloty strategiczne Tu-95, Tu-22M3 i Tu-160 - przy wsparciu mniejszych samolotów taktycznych Su-24 i Su-27 - zostały przystosowane do obezwładniania amerykańskich armad przy użyciu specjalnego uzbrojenia i taktyki.
Rakietowy cios
Komandor Tokariew, który ukończył Akademię Morską w Kaliningradzie, przez 10 lat służby w rosyjskiej flocie poznał szczegółowo strategiczne misje bombowców. Kluczową rolę odgrywają w nich nie tylko samoloty, ale i ich uzbrojenie. Podstawową bronią przeciwko amerykańskim lotniskowcom są wg Tokariewa hipersoniczne (poruszające się z trzykrotną prędkością dźwięku) dalekiego zasięgu - 600 km - pociski rakietowe Ch-22, wyposażone w ważące tonę konwencjonalne głowice bojowe albo głowice nuklearne o regulowanej sile od 350 do 1000 kiloton. Choć ta broń ma już na karku 50-tkę, jest nieustannie modernizowana i pozostaje głównym rosyjskim strategicznym orężem w walce na morzu. Sam ten oręż nie zapewnia jednak przewagi.
Mimo ogromnych rozmiarów samego lotniskowca i towarzyszących mu jednostek, nie jest wcale łatwo zlokalizować i rozpoznać na oceanie lotniskowcową grupę uderzeniową. Zdaniem Tokariewa, rosyjski zwiad satelitarny nie wystarcza, by przeprowadzić atak - bo Rosja nie ma systemu nawigacji satelitarnej (dopiero taki buduje, pod nazwą Glonass), a rakiety nie są w stanie same radarowo rozpoznać najważniejszego celu - lotniskowca. Stąd potrzeba bezpośredniego rozpoznania lotniczego - przez pierwszą falę samolotów, przekazania danych bombowcom i dość bliskiego podejścia do grupy lotniskowcowej w celu jak najskuteczniejszego odpalenia rakiet.
Kamikadze XXI wieku
Oczywiście amerykańskie okręty nie są ślepe i wcześniej czy później wykryłyby rosyjskie samoloty. Stąd ich pierwsza fala - rozpoznawcza - ostatnie kilkaset kilometrów przed celem lecieć ma bardzo nisko i bardzo szybko, by jak najdłużej uniknąć wykrycia. Ich los jest jednak przesądzony. O ile nie uda im się zaskoczyć Amerykanów dzięki złej pogodzie i uciec poza zasięg ich obrony, są skazane na zestrzelenie.
Ta cena według rosyjskich planistów jednak jest opłacalna, bo może umożliwić następnym samolotom - grupie uderzeniowej - skuteczne odpalenie rakiet i zniszczenie lotniskowca. Rosjanie obliczali, że jednostka klasy Nimitz musiałaby zostać trafiona kilkanaście razy, by doznać uszkodzeń uniemożliwiających przyjęcie wysłanych w powietrze samolotów. Zasięg rosyjskich bombowców znacznie malał, gdy miały podwieszoną maksymalną ilość rakiet Ch-22 - 3 w przypadku Tu-22M3. Piloci preferowali misje z jedną rakietą, co pozwalało zabrać więcej paliwa, również po to by mieć jego zapas na ucieczkę. Stąd w misjach przeciwko grupom lotniskowcowym miało brać udział kilka pułków lotniczych - nawet setka samolotów!
Bombowce wyprzedzać musiały samoloty taktyczne uzbrojone w rakiety przeciwradarowe K-11, mające obezwładnić morskie systemy obrony powietrznej AEGIS na niszczycielach w pobliżu lotniskowca. Trzy do pięciu bombowców - lecących jako ostatnie - przenosiły rakiety z głowicami jądrowymi, by dopełnić dzieła zniszczenia na wypadek niepowodzenia samolotów uzbrojonych konwencjonalnie. Równocześnie myśliwce dalekiego zasięgu MiG-25/MiG-31, stanowiące osłonę powietrznego konwoju, toczyły walki z samolotami skrzydła lotniczego lotniskowca - F-14 Tomcat i F/A-18 Hornet, o ile te zdołałyby wystartować. Skala takiego powietrzno-morskiego pojedynku jest trudna do wyobrażenia nawet bez użycia broni jądrowej. Rosjanie - według komandora Tokariewa - przewidywali, że nawet połowa maszyn i załóg nie powróci z misji.
Lot w jedną stronę?
Wracające samoloty często nie mogłyby lądować w - już zbombardowanych rakietami balistycznymi - macierzystych bazach, Szukać miały lotnisk przygodnych, w krajach Układu Warszawskiego, zajętych przez komandosów w Norwegii czy na pacyficznych wyspach - a nawet - na polach lodowych Arktyki. Tokariew cytuje - funkcjonujące jako anegdota - wspomnienia pilotów, którzy mieli nawet nie dostawać szczegółowego planu lotu po zrzuceniu pocisków.
Jeden ze starszych oficerów miał odpowiedzieć na pytanie przerażonego kapitana, ćwiczącego loty nad Pacyfik: "Synu, jeśli w ogóle uda Ci się przelecieć nad lotniskowcem z połową skrzydła urwanego rakietą Phoenix i modląc się o przeżycie, wracaj jak chcesz - przez Hokkaido a nawet przez Księżyc". Nic dziwnego, że Tokariew porównywał swoich towarzyszy służby do kamikadze.
Rosyjscy "misjonarze"
Dalekie misje rosyjskich bombowców, czy większych ugrupowań samolotów taktycznych i bombowych, jakie od kilku lat obserwują amerykańscy i europejscy dowódcy, do złudzenia przypominają ćwiczenia uderzeń na cele morskie. Samoloty z reguły docierają do określonych punktów i zawracają - zupełnie jakby tym punktem miała być amerykańska grupa lotniskowcowa.
Robią to na czterech kierunkach: na Pacyfiku - od Guam i Hawajów po wybrzeża Kalifornii, na Północnym Atlantyku - od wybrzeży Norwegii po Zatokę Biskajską i Portugalię, na Bałtyku - od szwedzkich archipelagów po cieśniny duńskie, i nad Morzem Czarnym, Bosforem i Dardanelami, wychodząc na Morze Śródziemne. To wymuszone przez geografię, naturalne kierunki wyjścia rosyjskich sił na światowe oceany, a jednocześnie najbardziej prawdopodobne kierunki "spotkań" z amerykańskimi i sojuszniczymi siłami morskimi, w razie kryzysu czy wojny.
Rosyjscy lotnicy, w czasie pokoju - póki on trwa - chcą mieć rozpoznane rejony ewentualnych operacji i przećwiczone możliwości manewrów na zadanych kierunkach. USA i NATO powinny te działania właściwie odczytywać i śledzić.
Autor: Marek Świerczyński / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: Wikipedia (CC BY-SA 3.0) | Dmitriy Pichugin