Niepewność, niejasne komunikaty między wieżami kontroli lotów w kolejnych krajach i brak reakcji na problem w odpowiednim czasie po tym, jak samolot zniknął z radarów - to obraz, jaki wyłania się z raportu opublikowanego rok po domniemanej katastrofie boeinga rejsu MH370. Samolotu do dziś nie odnaleziono i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się to uda. Dane opublikowane w raporcie sugerują jednak, że być może byłoby to możliwe, gdyby odpowiednie służby w regionie wypełniały swoją pracę zgodnie z wytycznymi.
8 marca ub. roku o godz. 00.41 czasu polskiego z Kuala Lumpur w Malezji wystartował samolot linii Malaysia Airlines. Miał dowieźć 239 pasażerów i członków załogi do Pekinu. W stolicy Chin powinien był wylądować ok. godz. 6.30. Nie wiadomo, czy próbował lądować gdziekolwiek, czy rozbił się w morzu lub oceanie. W niedzielę minął rok od jego zaginięcia.
Komitet badający domniemaną katastrofę wydał prawe 600-stronicowy, wciąż „niepełny” raport ze śledztwa. Przyjrzeli mu się dziennikarze CNN.
Raport przeraża
Dokument daje wgląd w dane techniczne samolotu, specyfikację lotu, informacje o jego załodze i pasażerach, ale przede wszystkim w pracę służb na lądzie, w krajach, w których przestrzeń powietrzną boeing 777 wleciał.
Te ostatnie informacje wprawiły w osłupienie ekspertów lotnictwa, poproszonych o komentarze przez CNN, bo przedstawiają obraz ogromnych zaniedbań ze strony służb odpowiedzialnych za nadzorowanie lotu nie tylko tego jednego samolotu, ale - jak zaznaczają - wszystkich samolotów w Azji Południowo-Wschodniej.
Gdzie jest boeing? Służby reagowały z opóźnieniem od początku
Raport wskazuje na to, że pierwszy niepokojący sygnał dotyczący losów lotu MH370 został wysłany przez Kuala Lumpur dopiero pięć godzin i 13 minut po ostatnim komunikacie wysłanym z maszyny. Kolejne pięć godzin później, a więc po ponad 10 godzinach, wysłano pierwszy samolot, który miał spróbować ją odnaleźć.
Pierwszy sygnał, który wskazywał na to, że coś z lotem do Pekinu jest nie tak, pojawił się w momencie, w którym jego załoga nie odezwała się do wieży kontroli lotów po stronie wietnamskiej, gdy opuściła przestrzeń powietrzną Malezji.
Według protokołu, Wietnamczycy powinni byli wysłać sygnał mówiący o „ciszy” do Kuala Lumpur najpóźniej pięć minut po pojawieniu się maszyny w kontrolowanym przez nich obszarze. Z jakiegoś powodu czekali aż 20 minut. Gdy w końcu nawiązali kontakt z Kuala Lumpur, zostali zapytani trzy razy o to, dlaczego tak długo zwlekali.
Wieża w stolicy Malezji skontaktowała się z przewoźnikiem i wtedy chaos zaczął się pogłębiać. Jeden z pracowników Malaysia Airlines powiedział bowiem wieży, że nic złego się nie dzieje, bo przewoźnik obserwuje samolot i ten jest w tej chwili nad Kambodżą. Minęło półtorej godziny, nim ktoś w liniach lotniczych zorientował się, że o żadnej obserwacji nie mogło być mowy, bo przewoźnik przecież takiego radaru w swojej siedzibie na lotnisku nie ma. Okazało się, że pracownik obserwował na tablicy jedynie planowaną trasę przelotu, uzupełnianą w czasie rzeczywistym, myląc ją z rzekomo prawdziwymi danych przekazywanymi przez samolot.
Nawet po takim czasie od przewoźnika nie wyszedł sygnał alarmowy, a minęła jeszcze kolejna godzina nim Kuala Lumpur, które wiedziało już o problemach z komunikacją w Malaysia Airlines i z Wietnamczykami, wysłało swój sygnał ostrzegawczy.
Wojsko nie pomogło w porę
CNN zwraca uwagę na to, że po urwaniu się kontaktu z załogą samolotu, leciał on w zasięgu radarów czterech krajów. Mimo to w pierwszych godzinach po tych wydarzeniach prawie nic w tej sprawie nie zrobiono.
Śledczy stwierdzili w raporcie m.in., że „z niewiadomych przyczyn” indonezyjski radar na ziemi w ogóle nie widział lotu, a służby w Tajlandii „nie poświęciły samolotowi specjalnej uwagi”, bo boeing przez ich przestrzeń powietrzną jedynie przelatywał, w żadnym momencie nie znajdując się nad jej terytorium. Malezyjski radar wojskowy śledził lot samolotu jeszcze dodatkową godzinę po tym, gdy ten ostatecznie zniknął z widoku urządzeń cywilnych zauważając jego nagły zwrot i rozpoczęcie lotu na południowy zachód, a nie - jak miał zaplanowane - na północ i północny wschód. Mimo to wojskowi nie wydali rozkazu rozpoczęcia poszukiwań przez całą dobę, aż do 9 marca.
Choć raport nie wspomina o tym ostatnim błędzie, eksperci lotnictwa, pytani przez CNN o zaginięcie samolotu, przypominają, że Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego wydała kilka miesięcy po katastrofie dokument, w którym zwracała uwagę na to, że malezyjskie wojsko powinno było poinformować o tym służby cywilne od razu. Czekało tymczasem 20 godzin. W innym dokumencie zwraca z kolei uwagę na to, że „mierna współpraca wojska i władz cywilnych doprowadziła do przesunięcia o tydzień momentu rozpoczęcia poszukiwań” na pełną skalę.
Brak wniosków
Opublikowany raport nie stwierdza, czy właśnie te zaniedbania doprowadziły do tego, że rok po prawdopodobnej katastrofie samolotu gdzieś w wodach Oceanu Indyjskiego boeing 777 wciąż nie został odnaleziony. Eksperci lotnictwa są jednak pewni, że szybka, odpowiednia reakcja poszczególnych służb i władz zdecydowanie zwiększyłaby szanse powodzenia tej misji.
Śledczy na prawie 600 stronach dokumentu nie określili też jasno wniosków, które miałyby w przyszłości zapobiec takim przypadkom niekompetencji służb.
Autor: adso/ja / Źródło: CNN