|

"Agenda Bidena jest popularna, ale on sam nie jest". Czy 2024 będzie rokiem Trumpa?

GettyImages-1831280803
GettyImages-1831280803
Źródło: David Dee Delgado/Getty Images

Nie tylko dla Amerykanów będzie to kluczowe pytanie w 2024 roku: czy Donald Trump może wrócić do Białego Domu? Trudno w to uwierzyć, ale owszem, może. Wielu obserwatorów, zwłaszcza spoza Stanów Zjednoczonych, zastanawia się - jakim cudem.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Zakładając, że nie wydarzy się nic niespodziewanego, Donald Trump będzie kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gdy piszę te słowa, Trump cieszy się poparciem 66 procent zwolenników tego ugrupowania i remisuje lub prowadzi w sondażach z Joe Bidenem w hipotetycznym pojedynku bezpośrednim, w którym stawką byłaby już sama prezydentura.

6 grudnia odbyła się kolejna debata kandydatów Partii Republikańskiej, Trump po raz kolejny nie wziął w niej udziału - bo nie chciał i nie musiał. Można odnieść wrażenie, że amerykańskie media relacjonują je tylko z poczucia obowiązku. Po co bowiem poświęcać uwagę spektaklowi bez największej gwiazdy?

Nikki Haley podczas czwartej debaty kandydatów Partii Republikańskiej. Jej szanse, by odebrać nominację prezydencką Trumpowi rosną, choć wciąż nie są wielkie
Nikki Haley podczas czwartej debaty kandydatów Partii Republikańskiej. Jej szanse, by odebrać nominację prezydencką Trumpowi rosną, choć wciąż nie są wielkie
Źródło: Justin Sullivan/Getty Images

Trump nie jest silny wyłącznie jako potencjalny kandydat. To człowiek, który cały czas ma ogromny wpływ na partię. Jedno jego słowo, jeden wpis w internecie, decydowały o tym, kto zostanie trzecią osobą w państwie, a kto nie.

Gdy niedawno republikanie w swoim gronie (długo, niezdarnie i chaotycznie) wybierali przewodniczącego Izby Reprezentantów, liczyło się tak naprawdę jedno - kto dostanie aprobatę Trumpa. Gdy o jednym z kandydatów napisał, że jest globalistą, "republikaninem tylko z nazwy", odklejonym w dodatku od wyborców - kandydat kilka godzin później wycofał się z wyścigu.

Na przewodniczącego (który w razie śmierci prezydenta i wiceprezydenta zostaje głową państwa) wybrano niejakiego Mike'a Johnsona. Piszę "niejakiego", bo to najmniej doświadczony przewodniczący od 140 lat. Ale dostał poparcie Trumpa i to wystarczyło. To nie jest złośliwość. Senator Susan Collins przyznała, że musiała sprawdzić postać Johnsona w Google. A to senator z jego własnej partii. Dodajmy, że poprzedni przewodniczący z Partii Republikańskiej stracił funkcję po buncie frakcji protrumpowskiej w Izbie Reprezentantów. Zaś sam Johnson wspierał wysiłki Trumpa, by odwrócić wynik przegranych wyborów, czego kulminacją był zryw jego fanatycznych zwolenników na Kapitol. Teraz zaś, już jako przewodniczący, Johnson zapowiedział, że Izba upubliczni kolejne nagrania z ataku na Kapitol, ale zasłoni twarze napastników, aby "nie narażać ich na odwet lub na zarzuty ze strony Departamentu Sprawiedliwości". A przecież napastnikami są najzagorzalsi wyznawcy Trumpa.

Komentatorzy oraz krytycy Trumpa mówią, że to już nie jest Partia Republikańska, ale Partia MAGA - od słów "Make America Great Again", czyli wyborczego hasła eksprezydenta w 2016 roku.

Przybywa zarzutów, poparcie rośnie

Jak więc widać, szturm na Kapitol i próba odwrócenia wyniku wyborów nie zaszkodziły poprzedniemu prezydentowi. Co więcej - nie szkodzą mu też kolejne zarzuty karne związane z niedoszłym zamachem stanu. Ani kolejne zarzuty związane choćby z domniemanymi nieprawidłowościami w jego imperium finansowym. Można wręcz zaryzykować tezę, że mu pomagają. "Financial Times" pisze wprost: odkąd Trumpowi zaczęto stawiać formalne zarzuty, poparcie dla niego rośnie. W rozmowie z BBC analityk firmy badawczej Ipsos Clifford Young mówi, że dla 40-45 procent elektoratu Partii Republikańskiej więź z Donaldem Trumpem jest tak silna, że nie do przerwania. "Widzą świat jego oczami. Najzagorzalsi zwolennicy uważają, że został skrzywdzony i że akty oskarżenia są motywowane politycznie". A 61-letni Rom Solene z Arizony, który jest wyborcą Trumpa, ocenia w rozmowie z BBC, że zarzuty są "bezczelną próbą uniemożliwienia Panu Trumpowi walki o prezydenturę".

W czterech sprawach Trumpowi postawiono 91 zarzutów - m.in. za sprawy finansowe i próbę nielegalnego odwrócenia wyniku wyborów prezydenckich. Dwie trzecie wyborców Partii Republikańskie zapewnia, że zagłosuje na niego, nawet gdyby przed wyborami usłyszał kolejne zarzuty lub został formalnie skazany. Zresztą absolutna większość wyborców jego partii uważa, że jest niewinny.

Stany Zjednoczone nigdy nie były w takiej sytuacji. W największych tarapatach prawnych spośród prezydentów znalazł się przed Trumpem Ullyses S. Grant, który w 1872 roku został formalnie aresztowany za przekroczenie prędkości, gdy podróżował swoim powozem. Dodajmy, że w Stanach Zjednoczonych z reguły byli prezydenci szybko przechodzą do cienia, żeby nie przeszkadzać następcy. Zapomina się o nich, a oni (z wyłączeniem okolicznościowych przemówień i działań charytatywnych) sami też zapominają o wielkiej scenie.

Rozliczanie byłej głowy państwa to dla Amerykanów kompletne novum, więc gdy przeciwko niej wyciąga się takie działa, może się to wydać podejrzane. Zwłaszcza dla tych, którzy wierzą w teorie spiskowe, a za taką trzeba uznać teorię, że Trumpowi ktoś ukradł wybory. On, jego ludzie, jego stronnicy przegrali łącznie ponad 60 spraw związanych z negowaniem wyniku, a o tych porażkach decydowali też sędziowie powołani przez Donalda Trumpa - pozwy uznano za bezpodstawne. Ale ponieważ blisko 70 procent zwolenników Partii Republikańskiej oraz wyborców skłaniających się ku tej partii uważa, że zwycięstwo Bidena nie było uczciwe, to widać, na jak podatny grunt trafiają spiskowe teoria Donalda Trumpa.

Zdjęcie Donalda Trumpa opublikowane przez biuro szeryfa hrabstwa Fulton
Zdjęcie Donalda Trumpa opublikowane przez biuro szeryfa hrabstwa Fulton
Źródło: Fulton County Sheriff's Office

Rzeczywistość też mu trochę pomaga, choć niechcący. Jeśli kiedykolwiek spotkają Państwo Amerykanina w koszulce z napisem "Let's go Brandon", mogą Państwo śmiało założyć, że to zwolennik Trumpa. Skąd się wzięło to hasło? W październiku 2021 roku, po wyścigu samochodowym słynnej serii Nascar, jedna z dziennikarek przeprowadzała wywiad z jego zwycięzcą - kierowcą Brandonem Brownem. Impreza odbywała się w konserwatywnej Alabamie i z trybun słychać było wulgarne "F… Joe Biden" - a więc "pie…ć Joe Bidena". Dziennikarka w swojej relacji powiedziała zaś, że widzowie krzyczą "Let's go Brandon" - czyli obelgę pod adresem prezydenta zamieniła w okrzyk na cześć zwycięzcy wyścigu. Nie jest jasne, czy naprawdę nie usłyszała wyraźnie słów widowni, czy dokonała celowego ich przeinaczenia. Inni obecni na miejscu dziennikarze mówili, że okrzyk na początku faktycznie był niezrozumiały.

Jej wersja dla wielu zwolenników Trumpa stała się jednak dowodem na manipulacje mediów głównego nurtu - dziennikarka pracuje bowiem dla sieci NBC, czyli wiodącego medium tzw. mainstreamu.

Dlaczego czarna aktorka gra Arielkę?

W 2020 roku w przegranych wyborach Donald Trump dostał o ponad 11 milionów głosów więcej niż w roku 2016, kiedy zwyciężył. Innymi słowy - o 10 milionów osób więcej, po czterech latach jego prezydentury, uznało, że "chce tego więcej".

A co ci zwolennicy mówią dzisiaj, dlaczego go popierają? - Może jest złym człowiekiem, ale jest dobrym prezydentem - oświadcza 19-letnia Rebecca w rozmowie z ABC News. Inni twierdzą, że za Trumpa żyło im się lepiej niż teraz. ABC News cytuje sondaż, w którym ponad połowa ankietowanych uznała, że Trump lepiej sobie radził z gospodarką, a tylko trochę ponad jedna trzecia - że Biden. Inny wskazywany powód: za Trumpa Stany Zjednoczone mniej angażowały się w rozwiązywanie problemów innych państw i mniej na to wydawały. A sondaże wskazują, że dla republikańskich wyborców kwestie gospodarcze oraz bezpieczeństwa są ważne.

Słabnie, ale pozostaje istotny sprzeciw wobec "wokeness" - postawy, która w założeniu ma uczulać ludzi na kwestie antydyskryminacyjne (wobec mniejszości etnicznych, rasowych lub seksualnych), która zdaniem protrumpowej prawicy kompletnie wymknęła się spod kontroli. Jej zwolennicy często mówią, że nie poznają własnego kraju, w którym na znaczeniu zyskują takie kwestie jak przyimki, gender czy, jak twierdzą, uprzywilejowanie mniejszości kosztem białych.

W odpowiedzi na ruch Black Lives Matter, który nagłaśniał przypadki śmierci czarnoskórych z rąk policji, stworzyli ruch Blue Lives Matter - popierający policjantów. Uważają, że w coraz bardziej lewicowej Ameryce przestępca ma więcej praw niż funkcjonariusz (a przy okazji można usłyszeć, że przestępca sam jest sobie winien, gdy ginie z rąk policji, nawet gdy był nieuzbrojony). W LGBT - widzą atak na amerykańskie rodziny i dzieci. Zbulwersowani pytają, "dlaczego mężczyzna uważający się za kobietę może brać udział w zawodach sportowych kobiet" i dlaczego "czarna aktorka zagrała białą królową lub syrenkę Arielkę?!". W skrócie - ich zdaniem - progresywna lewica kradnie im Amerykę.

Donald Trump walczy o nominację prezydencką
Donald Trump walczy o nominację prezydencką
Źródło: Justin Sullivan/Getty Images

A co powiedział trzy lata temu Trump? "Lewicowy motłoch burzy pomniki, bezcześci nasze miejsca pamięci i przeprowadza kampanię przemocy i anarchii. Czy to motłoch na ulicy czy cancel culture [bojkotowanie podmiotów lub ludzi jako kara za ich przewinienia, niejednokrotnie związane z naruszeniem poglądów liberalnego głównego nurtu - red.] w siedzibach zarządów, cel jest ten sam: uciszyć niezgodę, przestraszyć, byście nie mówili prawdy oraz by zmusić Amerykanów do porzucenia swoich wartości". W Trumpie prawicowi wyborcy widzą więc swojego obrońcę, który nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Powiedzieć tego, czego inni powiedzieć się bali. I jeszcze jedna rzecz - w niedawnym sondażu autorstwa PRRI padło następujące pytanie: czy skoro sprawy w kraju tak bardzo wymknęły się spod kontroli, to czy potrzebny jest lider, który czasem złamie zasady, by sytuację naprawić? Prawie połowa republikanów powiedziała, że tak. Ba! Prawie 40 procent wszystkich uczestników sondażu powiedziało, że tak. Słowem: w Stanach Zjednoczonych rośnie akceptacja, a nawet poparcie dla tendencji autorytarnych. Beneficjentem tego, a może sprawcą, jest właśnie Donald Trump.

Ale jego polityczna siła jest też pochodną kłopotów obecnej administracji i samego Joe Bidena.

Najstarszy prezydent w historii

Zacznijmy od obecnego prezydenta i jego wieku. Nawet tak szacowne i stonowane tytuły prasowe jak "Wall Street Journal" pochylają się nad tą kwestią, pytając rówieśników Bidena, czy ktoś, kto pod koniec drugiej kadencji miałby 86 lat, nie jest za stary na pełnienie tego urzędu. "Washington Post" idzie dalej, pisząc, że Joe Biden nie powinien zabiegać o drugą kadencję. 77 procent Amerykanów oceniło w sierpniu, że wiek Bidena jest problemem. W sondażu AP i Norc Center uznało tak 89 procent republikanów i… 69 procent demokratów. Czyli zdecydowana większość zwolenników jego własnej partii! Podobny był rezultat innego sondażu w październiku.

Bidenowi nie pomagają sytuacje, w których zdarza mu się zaciąć podczas przemówienia, zapomnieć słów albo potknąć. Co ważne - Trump jest od Joe Bidena młodszy o niecałe cztery lata i gdyby wygrał, też zostałby najstarszym prezydentem w historii kraju. Jednak w jego wypadku tylko 39 procent Amerykanów ocenia, że jest on zbyt stary na prezydenturę. Sam Biden mówi, że pytania o jego wiek są fair, ale apeluje też, by oceniać go przez pryzmat dokonań. Dokonań bezspornych, których jednak ani on, ani jego ludzie nie potrafią przekuć w przedwyborcze poparcie ani w korzystną i skuteczną dla siebie narrację.

Dlaczego bezspornych? Spójrzmy na obiektywne dane. Jak pisze CNN, od ponad półtora roku bezrobocie w Stanach oscyluje na poziomie najniższym od pół wieku. Sierpień był 32. z rzędu miesiącem wzrostu zatrudnienia. Latem Biden podkreślał, że odkąd objął urząd, w Stanach Zjednoczonych powstało niemal 9 milionów nowych miejsc pracy. Kilka miesięcy po ataku Rosji na Ukrainę inflacja w USA wynosiła 9,1 procent. W październiku tego roku - 3,2 procent. Co więcej, w listopadzie po raz pierwszy od 2020 roku spadł indeks cen wydatków konsumpcyjnych (miesiąc do miesiąca). Czyli spadła nie inflacja, ale ceny.

Jak pisze CNN, analitycy musieli prześcigać się w uaktualnianiu swoich prognoz. "Gospodarka rośnie znacznie szybciej, niż się spodziewaliśmy" - napisali w niedawnym raporcie eksperci Morgan Stanley. Nawet ceny benzyny, tak ważne dla Amerykanów, są odległe od szczytów z czerwca ubiegłego roku.

"Nie można zmusić ludzi, by czuli się dobrze"

Tymczasem w Stanach wciąż można spotkać naklejki z twarzą Joe Bidena i słowami "I did that" - "ja to spowodowałem". Widziałem je latem bedąc w USA. Naklejki przyklejają głównie na dystrybutorach z paliwem, przy "okienku" z ceną do zapłacenia, przeciwnicy Bidena. We wrześniowym sondażu CNN tylko 2 procent republikanów i ledwie 48 procent demokratów uznało, że za Bidena sytuacja gospodarcza się poprawiła. Amerykanie kojarzą więc Bidena z drożyzną i kłopotami finansowymi oraz gospodarczymi, choć dane temu przeczą. - Nie można zmusić ludzi, by czuli się dobrze - oceniał w CNN były doradca Baracka Obamy David Axelrod. A ekonomista z Uniwersytetu Michigan, profesor Justin Wolfers dodał: - Ludzie nie mówią nam, co myślą o stanie gospodarki, lecz co myślą o prezydencie.

Prześmiewcza naklejka z Joe Bidenem na dystrybutorze benzyny
Prześmiewcza naklejka z Joe Bidenem na dystrybutorze benzyny
Źródło: Nick Oxford/Getty Images

To problem dla Bidena, który, co skądinąd ma sens, upiera się, by jego dokonania i plany gospodarcze stały się osią jego kampanii prezydenckiej. Dane wskazują, że ma się na czym opierać. Ale, jak ocenia agencja Reutera, "agenda Bidena jest popularna, ale on sam nie jest". W depeszy przytoczono słowa mieszkanki Filadelfii, która wymienia, co zawdzięcza Bidenowi, m.in. skuteczną walkę o tańsze leki, na której bardzo finansowo zyskali jej schorowani krewni. Kobieta nawet głosowała na Bidena w 2020 roku, ale teraz przyznaje: - Uwielbiam Joe Bidena, ale to jest starszy gość i jestem bardzo sfrustrowana z powodu braku wyboru.

Wolałaby, aby ktoś inny reprezentował demokratów, a nawet rozważyłaby głosowanie na republikanina, gdyby tylko to zapobiegło zwycięstwu Trumpa.

Można oczywiście zapytać, dlaczego Biden upiera się, by startować? W grudniu powiedział, że nie jest pewien, czy brałby udział w tej walce, gdyby nie fakt, że Donald Trump też startuje. - Nie możemy pozwolić mu wygrać - stwierdził. Biden wychodzi z założenia, że skoro pokonał Trumpa raz, to pokona go znowu. Jego była rzeczniczka prasowa Jen Psaki mówi, że Joe Biden głęboko wierzy w to, że tylko on może z Trumpem wygrać. Ale nie bez znaczenia może też być jego upór. Publicysta Doyle McManus napisał w "Los Angeles Times", że upartość Joe Bidena jest wręcz słynna i że choć słucha tych, którzy się z nim nie zgadzają, to gdy podejmie decyzję, już jej nie zmienia. Podwładni prezydenta mówią, że "to nie jest człowiek, któremu mówi się, co ma zrobić". W puencie swojego felietonu komentator zastanawia się, czy ta cecha charakteru może doprowadzić do katastrofy, czy odwrotnie - jest cnotą, na której Joe Biden do tej pory wychodził bardzo dobrze.

Tymczasem w sierpniowym sondażu CNN/SSRS aż dwie trzecie zwolenników Partii Demokratycznej stwierdziło, że nominację powinien otrzymać ktoś inny. Główny zarzut? Obecny prezydent "nie budzi zaufania". Budzi za to wątpliwości, czy ma odpowiednią kondycję mentalną i fizyczną, by dalej rządzić. Co jednak ważne: praktycznie niemożliwe jest, by jakaś znacząca postać z Partii Demokratycznej rzuciła prezydentowi wyzwanie - w amerykańskiej tradycji politycznej gospodarzowi Białego Domu takiego wyzwania z reguły po prostu się nie rzuca. Po drugiej wojnie światowej tylko czterech prezydentów musiało zmierzyć się z rywalem z własnej partii. Jeden prezydent wycofał się z walki o reelekcję, ale pozostali dostali nominację. Osłabieni wewnętrzną walką zawsze jednak przegrywali ostateczną bitwę o Biały Dom. Portal VOX wprost zauważa, że gdyby zrealizował się taki scenariusz, to zamiast zastąpić Bidena inny kandydat demokratów umożliwiłby wygraną Trumpowi. Dlaczego? Choćby dlatego, że taki rywal lub rywalka w pewien sposób uwiarygodniliby zarzuty Trumpa pod adresem Bidena. A za to żaden demokrata nie chce być obwiniany. Ambitnych oczywiście nie brakuje. Gdyby Biden wycofał się z walki, pojawiłby się tłum chętnych. Jednak w obecnej sytuacji, z ich perspektywy, te wybory po prostu bezpieczniej jest przeczekać - niezależnie od tego, co się stanie, Biden ani Trump nie będą mieli prawa zabiegania o trzecią kadencję.

Inna sprawa, że po lewej stronie rosną obawy, że w razie zwycięstwa Trump prezydentury nie odda już nigdy.

Donald Trump ogląda walkę bokserską w hali w Las Vegas. O nominację prezydencką wydaje się być spokojny
Donald Trump ogląda walkę bokserską w hali w Las Vegas. O nominację prezydencką wydaje się być spokojny
Źródło: Sean M. Haffey/Getty Images

"Hunter Biden!"

Kolejny problem obecnego prezydenta to wydarzenia międzynarodowe. Z polskiej i europejskiej perspektywy Joe Biden to polityk odważny, skuteczny i dalekowzroczny, który odpowiednio docenił rangę rosyjskiego zagrożenia i konieczność wsparcia wojskowego i finansowego Ukrainy. Ale z perspektywy amerykańskiej? Jak wynika choćby z listopadowego sondażu Gallupa, rośnie liczba Amerykanów, którzy uważają, że Stany Zjednoczone robią dla Ukrainy za dużo. Tak myśli 62 procent republikanów i 44 procent demokratów.

Latem zastępowałem naszego amerykańskiego korespondenta w Waszyngtonie. Stojąc przed Białym Domem, przygotowywałem się do relacji, gdy zagadał do mnie jakiś człowiek.

- O czym opowiadasz?

- O szczycie NATO na Litwie.

Przerwał mi.

- Nie wolno wysyłać pieniędzy Ukrainie. Zełenski to zbir! - zaczął krzyczeć.

Zaskoczony, odparłem, że jestem z Polski i…

- Ukraina złamała porozumienia mińskie! - znów przerwał. Potem krzyknął "Hunter Biden!" i odszedł. A ja zostałem z mikrofonem w ręku, zastanawiając się, co to było. Ale może nie powinienem był się dziwić.

Zacznijmy od Huntera Bidena. Jedyny żyjący syn prezydenta usłyszał niedawno kolejne zarzuty związane z niepłaceniem podatków. Miał problemy z alkoholem i narkotykami, przyznał się też do posiadania wówczas broni. Grozi mu do 17 lat więzienia. On sam współpracuje z wymiarem sprawiedliwości, wyraził gotowość do zeznań przed Kongresem, a do jego sprawy wyznaczono specjalnego prokuratora. Taki status - w skrócie - pozwala na zbadanie sprawy dogłębnie i - co najważniejsze - na uniknięcie konfliktu interesów, mowa w końcu o synu prezydenta. Sam Joe Biden potwierdza też, że w razie skazania nie ułaskawi syna. Ale dla prawicy Hunter Biden to wspaniały cel. Nagłaśnia więc jego kłopoty, jak może. Twierdzi, że bezprawnie wzbogacił się na zagranicznych interesach, korzystając ze swojego nazwiska, że nim powołano w jego sprawie specjalnego prokuratora, wymiar sprawiedliwości był nad wyraz łagodny oraz że w jego laptopie miały być znalezione e-maile kompromitujące Partię Demokratyczną. Republikanie chcą postawić Joe Bidena w stan impeachmentu i szacuje się, że będą chcieli w ten zamiar wpleść kłopoty syna prezydenta.

Jak Trump zachowałby się wobec Ukrainy?

Ale wróćmy do Ukrainy i do problemu, który rodzi ona dla obecnego prezydenta. Gdy ma się bowiem poczucie, że wszystko drożeje i pieniądze potrzebne są TUTAJ, to kuszące staje się pytanie, dlaczego trafiają TAM, czyli do Ukraińców. Co z tego, że nawet makiaweliczny lider republikanów w Senacie Mitch McConnell pisze, że pomoc Ukrainie to inwestycja w bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych? Latem przekonywał, że to oszczędność amerykańskich dolarów i życia żołnierzy, to też szansa, by wyciągnąć lekcje z placu boju na rzecz innych sojuszników. Mimo to administracja Bidena nie jest w stanie przekonać Kongresu do wypłaty środków, choć, jak podkreślał sekretarz stanu Anthony Blinken, mniej więcej 90 procent amerykańskich pieniędzy dla Ukrainy zostaje w Stanach Zjednoczonych, bo to pieniądze wydawane na amerykański sprzęt.

CNN cytuje jednego z wysokich rangą amerykańskich wojskowych: "Nasze wsparcie nie daje gwarancji zwycięstwa, ale bez nas przegrają na pewno". Jak potencjalny prezydent Trump zachowałby się wobec Ukrainy? On sam twierdzi, że "rozwiązałby kwestię wojny w 24 godziny". Wołodymyr Zełenski w wywiadzie dla NBC News odparł, że "potrzebowałby 24 minut, by wytłumaczyć Trumpowi, że to niemożliwe". A "Washington Post" pisze tak: "gdyby Donald Trump drastycznie ograniczył wojskowe, gospodarcze i humanitarne wsparcie dla Ukrainy, to nie tylko ona by ucierpiała. Zyski Rosji w tej wojnie dalej destabilizowałyby Europę i podkopały amerykańską wiarygodność". Dalej czytamy, że Donald Trump nie zobowiązał się do dalszej pomocy dla Ukrainy. Odmówił też odwiedzenia Kijowa na zaproszenie Zełenskiego. Zresztą pytania o pomoc trumpowskiej Ameryki dla Ukrainy nie mogą przesłonić innego, arcyważnego z polskiej perspektywy - czy Stany w ogóle pozostałyby w NATO?

Zagrożenie takim wyjściem jest tak poważne, że Kongres przyjął ustawę, która zakazuje prezydentowi podjęcia takiej decyzji jednostronnie. Ale podkreśla się, że "zdeterminowanego prezydenta zapewne mogłoby to nie powstrzymać". Nie tylko były wysoki rangą doradca Trumpa John Bolton uważa, że gdyby Trump ponownie został prezydentem, to takie wyjście nastąpiłoby "niemal na pewno". Sam Trump kilka lat temu mówił, że NATO jest przestarzałe (potem powiedział, że już nie jest przestarzałe), wielokrotnie wypominał też państwom europejskim zbyt niskie wydatki na obronność. Pytany o artykuł 5 Traktatu NATO, który głosi, że atak na jedno państwo to atak na wszystkich, zaczął mówić o Czarnogórze. W rozmowie z FOX News w roku 2018 (czyli rok po rozszerzeniu NATO o Czarnogórę) stwierdził: - To malutki kraj z silnymi ludźmi. Są agresywni. Jak staną się agresywni, to gratulacje, jest trzecia wojna światowa.

Czy Ameryka Trumpa umierałaby za Czarnogórę? Odpowiedź wydaje się oczywista. "The Rolling Stone" podaje, że Trump "nie chce miłośników NATO w swojej administracji", ale też że raczej nie będzie chciał wyjścia z Sojuszu. W zamian postawi Amerykę w tryb czuwania. Mógłby z tego zrezygnować, o ile państwa członkowskie NATO jeszcze bardziej zwiększą wydatki na obronność oraz jeśli nastąpi "reewaluacja fundamentu NATO, że atak na jeden kraj to atak na wszystkich". Innymi słowy - nawet jeśli Stany Trumpa pozostałyby w Sojuszu, to nie wiadomo, na jakich zasadach.

Jak Trump chciałby rozwiązać temat wojny Rosji z Ukrainą? Też nie wiadomo. W jaki sposób chciałby wspierać Ukrainę i czy w ogóle? Nie wiadomo. W skrócie - jeśli nawet sojusznicy z NATO nie wiedzą, czego się spodziewać, to Ukraina ma prawo być zatrwożona. Jeśli prawdą jest, że bez pomocy amerykańskiej Ukraina by padła, to powody do obaw musi też mieć Polska. Wybierając Trumpa, Amerykanie daliby jednak jasny sygnał, że się na to godzą. W końcu koszula jest bliższa ciału - zainteresowanie Ukrainą już teraz słabnie, w miarę jak nasila się kryzys na granicy z Meksykiem. Koczują tam bezprecedensowe liczby migrantów, którzy chcą dostać się do Stanów legalnie. Gwałtownie rośnie też liczba tych, którzy chcą dostać się do USA bezprawnie. Republikanie mówią o inwazji. Nawet umiarkowani obserwatorzy mówią, że dzieje się tam bardzo źle.

Na czyje konto idą takie rzeczy? Zawsze na konto obecnej administracji.

TVN24 Clean_20231213071127(9524)_aac
Joe Biden ostrzegł, by "nie dać Putinowi najlepszego prezentu na Boże Narodzenie"
Źródło: TVN24/2023 Cable News Network All Rights Reserved

Kłopoty wizerunkowe numeru dwa

Administracji, dodajmy, gdzie formalnym numerem dwa jest Kamala Harris. Ona też startowała na prezydenta, ale w jej kampanii doszło do spektakularnej implozji. Podziały, przecieki, walki frakcyjne, dymisje i odejścia sprawiły, że jej gwiazda przygasła. A świeciła bardzo mocno - to była prokurator stanu Kalifornia i gwiazda Senatu, która swoim błyskotliwym intelektem, przystępnym stylem bycia i liberalnymi poglądami rozkochała w sobie zwłaszcza młode Amerykanki i Amerykanów. Posada wiceprezydent była dla niej podwójną okazją, by nie tylko rekompensować słabości Joe Bidena (to główna rola każdego wiceprezydenta), ale i by dokonać odrodzenia własnej kariery. Ba, byli nawet tacy, którzy spodziewali się, że Biden szybko poda się do dymisji, by ustąpić charyzmatycznej podwładnej, która stanie się liderką i nową twarzą Partii Demokratycznej. Liderką epoki posttrumpowej. To teoria spiskowa, która nigdy się nie spełniła.

Warto przytoczyć niedawne nagłówki: "Problem z Kamalą Harris" ("The Atlantic"), "Komunikacyjny problem Kamali Harris" ("Wall Street Journal"), : "Kamala Harris ma kłopot z przekonywaniem do siebie" ("New York Times"), "Czy Kamala Harris zaszkodzi reelekcji Joe Bidena?" ("Politico"). W uproszczeniu - główny zarzut jest taki, że tak charyzmatyczna osoba jak Harris nie potrafiła stać się atutem administracji ani nie potrafi być jej dobrym rzecznikiem. Złośliwi mówią, że głównym zadaniem Kamali Harris jest oddawanie decydującego głosu podczas remisów w Senacie. Na początku grudnia pobiła zresztą pod tym względem rekord. Przed nią żaden wiceprezydent (a wiceprezydent ma prawo oddać decydujący głos) nie zrobił tego aż tak wiele razy. Trudno znaleźć kogoś, kto przyznałby, że Kamala Harris ma na siebie jakiś pomysł.

Kamala Harris w Ghanie
Kamala Harris w Ghanie
Źródło: Twitter/vp

Biden, gdy sam był wiceprezydentem, kojarzony był z wysiłkami na rzecz reformy prawa do posiadania broni i z polityką zagraniczną. Pierwsza poważna wizyta zagraniczna Harris, w Gwatemali i Meksyku, została zgodnie uznana za nieudaną i rozczarowującą. Podobne opinie słychać na temat jej roli jako potencjalnego łącznika między Białym Domem i Senatem.

To zaskazającuje o tyle, że niemal każdy, kto ma z nią kontakt twarzą w twarz, mówi, że jest osobą charyzmatyczną, czarującą i niesamowicie inteligentną. Skromną i niezdolną do samochwalstwa. Dziennikarka Elaina Plott Calabro napisała o Kamali Harris długi reportaż w "The Atlantic". "Gdy wchodzi do pokoju, robi niesamowite wrażenie (...). Zanim spotkałyśmy się w rezydencji wiceprezydent, podróżowałam z nią do Atlanty, Nowego Jorku, Los Angeles i Reno oraz do Afryki. Podczas tych wizyt widać było u niej swobodę i pewność siebie. Ale swoboda i pewność siebie nie były dominującymi motywami jej wiceprezydentury". Dziennikarka cytuje też Rona Klaina, pierwszego szefa personelu Joe Bidena: "Ona jest zawsze zestresowana, że jak zrobi coś, co nie pójdzie dobrze, to to nam zaszkodzi". Autorka ocenia, że część kłopotów wizerunkowych to pochodna rasizmu i seksizmu, ale "nawet jej sojusznicy przyznają, że ma ona kłopoty z przekonywaniem do siebie opinii publicznej". To prawda. Ponad 53 procent Amerykanów negatywnie ocenia jej pracę. Pracę jej szefa, Joe Bidena - negatywnie ocenia 55 procent społeczeństwa. Stawiam tezę, że jeśli ta dwójka dostała jakąś premię za odsunięcie Trumpa od władzy, to już się ona wyczerpała.

A może Nikki Haley?

I tak wracamy do Donalda Trumpa. Trudno bowiem zestawić te problemy Bidena z prezydenturą Trumpa, której kulminacją były jego kłamstwa na temat wyborów i wysiłki jego wyznawców, którzy zaatakowali parlament własnego państwa i doprowadzili do śmierci ludzi, by zrealizować ambicję ich idola, aby pozostać w Białym Domu. Według Data for Progress 45 procent Amerykanów uważa, że Trump ponosi znaczną odpowiedzialność za tę napaść, a kolejne 15 procent, że ponosi jakąś odpowiedzialność.

Donald Trump w sądzie w Nowym Jorku
Donald Trump w sądzie w Nowym Jorku
Źródło: David Dee Delgado/Getty Images

Dodajmy, że tylko w ostatnim czasie Donald Trump nazwał swoich rywali robactwem, sugerował egzekucję nielojalnego amerykańskiego generała i "żartował", że jeśli wygra drugą kadencję, będzie dyktatorem tylko przez pierwszy dzień. Groźnym symetryzmem byłoby zrównywanie tych dwóch światów i zrównywanie słabości obydwu kandydatów na zasadzie, że "obaj są siebie warci".

Ale ewidentnie realne stają się najgorsze obawy strategów Partii Demokratycznej, którzy w kontekście wyborów prezydenckich w roku 2024 najbardziej bali się krótkiej pamięci Amerykanów, którzy szybko mogą zapomnieć, jakie były Stany Zjednoczone za Trumpa. Wydaje się, że wyborcy nie chcą rewanżu Biden-Trump, ale też wiele wskazuje na to, że będą na niego skazani.

Z jakim rezultatem? Za wcześnie na wróżenie, bo właściwa kampania jeszcze się nie rozpoczęła. Po drodze może się jeszcze wiele wydarzyć. Choćby po stronie republikanów - może okazać się, że znacznie wzrosną notowania Nikki Haley. To nie tylko była gubernator Karoliny Południowej, to też była ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ za czasów Donalda Trumpa. Już teraz wydaje się ona być jedyną, realną dla niego alternatywą w Partii Republikańskiej. Zwłaszcza że nie można wykluczyć, że w tej chwili nie wszyscy jeszcze w Stanach interesują się kampanią. Gdy konserwatywni wyborcy, którzy na co dzień nie żyją polityką, zobaczą, w jaką stronę poszedł Donald Trump (albo przypomną sobie choćby ostatnie tygodnie jego władzy), taka alternatywa jak Haley może zyskać w ich oczach, a nawet zdobyć nominację republikanów. To byłaby sensacja, ale na pewno nie cud.

Nikki Haley, kandydatka na kandydatkę, była ambasador USA przy ONZ
Nikki Haley, kandydatka na kandydatkę, była ambasador USA przy ONZ
Źródło: Scott Olson/Getty Images

Nie jest jasne, jak zachowają się amerykańskie sądy, w tym Sąd Najwyższy. Nie można bowiem wykluczyć, że sędziowie zakażą Trumpowi - uznając go za buntownika lub uczestnika powstania przeciwko amerykańskiej konstytucji ze względu na szturm na Kapitol - udziału w procesie wyborczym, tak jak stało się to w stanie Kolorado. Oznaczałoby to kolejne problemy, wątpliwości i trudne do przewidzenia skutki. Ale to nie jest to niemożliwe. Inna sprawa, że poparcie dla Trumpa mogłoby wtedy jeszcze bardziej wzrosnąć. A jeszcze inna, że pod koniec grudnia sąd w stanie Michigan, inaczej niż ten w Kolorado, odmówił wykreślenia Trumpa z list. Z kolei dzień później sekretarz stanu Maine zdecydowała o wykluczeniu Donalda Trumpa z prawyborów prezydenckich w tym stanie. To była jednak wyłącznie decyzja urzędnicza, która dopiero będzie podlegać ocenie sądu.

Słowem - jasności w tej kwestii nie ma żadnej.

Niezadowoleni mogą zostać w domach

Na tym etapie jednak wiele wskazuje na to, że w ostatecznej kampanii zmierzą się Joe Biden i Donald Trump. Ten drugi jest w uprzywilejowanej sytuacji, bo cokolwiek by zrobił, jego wyborcy stoją za nim murem i są skłonni wybaczyć mu wszystko. A zwolennicy Joe Bidena? Z sondaży wynika, że coraz mniej może on liczyć na mniejszości etniczne - traci poparcie wśród Afroamerykanów, Amerykanów pochodzenia azjatyckiego oraz Latynosów.

Jak poważna to sytuacja? Dość powiedzieć, że problematyczna stała się nawet kwestia mentolowych papierosów. Z jednej strony amerykańscy eksperci są zgodni, że konieczne jest ich zakazanie na poziomie państwowym. Wprowadzenie zakazu dostało zielone światło, ale administracja Bidena je opóźnia. Spekuluje się, że Biały Dom nie chce rozgniewać Afroamerykanów, wśród których jest nieproporcjonalnie wielu palaczy, którzy takie papierosy lubią. Krytycy twierdzą więc, że to decyzja polityczna, aby nie stracić wyborców.

Nie jest też jasne, jak zachowa się progresywna młodzież. Ma za złe administracji, że wspiera operację wojskową Izraela w Strefie Gazy. Z każdą drastyczną relacją w mediach tradycyjnych lub społecznościowych ten żal tylko rośnie.

Spektakularnym osiągnięciem Joe Bidena w roku 2016 było zjednoczenie wielu różnych grup społecznych. Teraz pogodzenie ich interesów stało się niebywale trudne. Zatem ci niezadowoleni z oferty wyborcy, co prawda, może nie zagłosują na Trumpa, ale mogą po prostu zostać w domach - tak jak zostali w domach, gdy ich partię reprezentowała Hillary Clinton.

Ale trzeba też uczciwie przyznać, że w trakcie swojej kadencji Joe Biden miał również świetne momenty. Jesienią 2022 roku hitem w internecie były memy spod znaku "Dark Brandona". Na nich widać było Joe Bidena, który wyglądał jak mroczny bohater komiksu i któremu z oczu… świeciły lasery. Było to humorystyczne alter ego Joe Bidena i ta fikcyjna postać miała reputację skutecznej i bezwzględnej. Dlaczego chwyciło? Bo Joe Biden miał wówczas może najlepszą legislacyjną passę swojej prezydentury. Memy pozwalały nagłośnić jego sukcesy, a i rozbroiły kpiny z imieniem "Brandon" ze wspomnianej serii "Let's go Brandon".

I dały też szanse Bidenowi, by pokazać dystans do samego siebie.

Co ciekawe, wtedy nagle wiek Joe Bidena przestał mieć znaczenie. Używane przez niego przestarzałe zwroty i słowa (jak ukochane "malarkey", które oznacza "nonsens, brednie" i którego chyba w codziennym języku używa już tylko on) nagle stawały się atutem lub neutralnym atrybutem, a nie problemem. Proste, może trochę infantylne i absurdalne, ale chwyciło - o Bidenie było głośno i to ze świetnych dla niego przyczyn.

Nie ma żadnego powodu, by w roku wyborczym obecny prezydent nie zaliczył takiej udanej ofensywy wizerunkowej, zwłaszcza jeśli jej paliwem będą dokonania polityczne. Trzeba po prostu mieć pomysł, który rozbudzi też entuzjazm jego zwolenników - i można być pewnym, że stratedzy Partii Demokratycznej będą go szukać.

Na razie jednak go nie mają.

Czytaj także: