Źle traktujemy wodę. - To, co robimy z deszczówką, w przyszłości będzie nie do pomyślenia; tak, jak dziś nam się w głowie nie mieści, że kobiety w połowie XX wieku kładły sobie na twarz maseczki radioaktywne, żeby pozbyć się zmarszczek - mówi profesor Piotr Kuna, pulmonolog.
Wtóruje mu profesor Maciej Zalewski, dyrektor Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN pod auspicjami UNESCO: - W świetle danych, którymi dysponujemy, fakt, że nie zmieniamy miast w gąbki, jest poważnym błędem.
O tym, że życie w mieście samo w sobie jest "poważnym błędem", słyszą z kolei rodzice, którzy muszą regularnie pojawiać się u lekarza z kaszlącym dzieckiem. Jakie "rady" dostają nierzadko? "Proszę nie posyłać dziecka do żłobka/przedszkola" (czytaj: rzuć pracę i siedź z dzieckiem w domu?) albo właśnie: "najlepiej byłoby się przeprowadzić" (czyt. weź jeszcze większy kredyt i codziennie dojeżdżaj do pracy dwie godziny, w sumie w aucie spędzaj cztery godziny dziennie albo trzy w pociągu?).
Jurek ma cztery lata, mieszka w Łodzi i co i rusz ląduje u pediatry: każde przeziębienie kończy się bowiem zapaleniem oskrzeli albo płuc. Wyniki badań jego odporności nie są niepokojące, dziecko nie ma też żadnych alergii. - Panie doktorze, co się dzieje? - pytam profesora Piotra Kunę, specjalistę z zakresu chorób wewnętrznych i alergologii.
- Mieszkacie w mieście, to już samo w sobie jest problemem. Chce pan, żeby syn nie chorował? Zamieszkajcie na wsi - słyszę w odpowiedzi. Nie wierzę! Dopytuję dalej.
- Czy chodzi o zły stan powietrza? Lekarz odpowiada, że - pośrednio - tak. Bo, jak mówi, zły stan powietrza wynika z… braku wody w mieście. Nie tej w kranach. Tej na ulicach.
- Wodę opadową traktujemy jak odpad i wyrzucamy ją z miasta za pomocą kanalizacji burzowej tak szybko, jak to tylko możliwe. To rozpoczyna efekt domina, który sprawia, że miasta stają się miejscami, w których żyje się bardzo niezdrowo - opowiada ekspert.
Teoretycznie, jak wskazuje Najwyższa Izba Kontroli w opublikowanym dopiero co raporcie (czytaj całość), już od 18 lat polskie miasta są zobowiązane do takiego planowania, żeby nie zmieniały się one w oceany betonu. Teoria jednak nie idzie w parze z praktyką, bo - jak wykazano w kontroli - samorządy pozwalają na to, żeby dochodziło do "nieodwracalnego i postępującego" zmniejszania powierzchni terenów zielonych.
Łódź jest o tyle w złej sytuacji, że na jej powierzchni nie płynie żadna większa rzeka. To o tyle ciekawe, że jeszcze w XIX wieku w obecnych granicach miasta rzek było aż 19.
- Bez nich Łódź nigdy nie urosłaby do takich rozmiarów. Były potrzebne do rozwoju przemysłu - opowiada Miłosz Wika z Zakładu Wodociągów i Kanalizacji w Łodzi. Problem w tym, że rzeki przez kolejnych, napływających do Łodzi fabrykantów były często traktowane jak ścieki i ich stan szybko się pogarszał.
- Dlatego decydowano o ich ukryciu. Na początku XX wieku wprowadzano je do budowanych w tym celu podziemnych kanałów. Tam, gdzie dotąd biegła rzeka, budowano ulice i budynki - mówi Miłosz Wika.
Dziś w wielu miejscach można zobaczyć, gdzie płynęła woda. Tak jest na przykład na samym początku ulicy Piotrkowskiej. Wprawne oko wypatrzy, jak ulica opada w miejscu, gdzie kiedyś było koryto rzeki. Niektóre można ciągle oglądać przez specjalne, szklane włazy - na przykład płynąca przez centrum Łódkę.
Przekierowanie rzek do kanałów sprawiło, że pojawiły się problemy, które trudno sobie wyobrazić: w 2016 roku woda zagrażała jednemu z największych łódzkich zabytków - pałacowi łódzkiego fabrykanta Izraela Poznańskiego, którego piwnice zalewała rzeka, której nie widać z powierzchni ziemi. Nie tyle nawet ziemi, co betonu.
I tak Łódź stała się miastem, które szczególnie jest narażone na konsekwencje złego gospodarowania wodą.
- Dla przykładu: w centrum Łodzi jest średnio o 4 stopnie Celsjusza cieplej niż na jej przedmieściach. Dla naukowców z całego świata Łódź jest jak mekka dla zjawiska miejskiej wyspy ciepła, czyli nieproporcjonalnego nagrzewania się zurbanizowanych terenów - mówi profesor Piotr Kuna.
Tłumaczy, że kiedy temperatura rośnie, maleje wilgotność. A w wysuszonym powietrzu dłużej unosi się pył i smog.
Z perspektywy kropli
Żeby wyjaśnić, jak wygląda to zjawisko, trzeba przyjrzeć się, co dzieje się z deszczem, który spada na miasto. Załóżmy, że mówimy o ulicy, na której są zabudowania, chodnik, fragment trawnika oddzielający od jezdni i droga.
- Jedyną przestrzenią nieuszczelnioną, która teoretycznie mogłaby wchłonąć wodę, jest trawnik. Problem w tym, że chodniki budowane są wyżej niż płyty chodnikowe. Skutek tego taki, że woda, zamiast się wchłonąć, wypłukuje piach i pył spomiędzy trawy i wypłukuje go do studzienek i skutecznie zmniejsza jej wydajność - wyjaśnia profesor Maciej Zalewski, dyrektor Międzynarodowego Centrum Ekologii PAN
Krople wody, które spadną na chodniki, dachy czy jezdnię w końcu też dotrą do najniższego punktu - czyli studzienki. Jeżeli będzie jej za dużo, dojdzie do miejscowego podtopienia. Po kilkunastu minutach, kiedy służbom miejskim uda się odetkać kanalizację - woda zostanie odprowadzona.
- Już kilkanaście minut po ulewie klimat w mieście znowu jest suchy, jakby deszcz nigdy nie spadł - wskazuje profesor Piotr Kuna, pulmonolog.
Zalewanie ulic betonem jest nazywane w publikacjach naukowych "uszczelnieniem powierzchni”, które utrudnia naturalny obieg wody. Im bliżej centrum, tym terenów zielonych jest mniej. A to wilgoć z roślin paruje (zjawisko transpiracji) i nawilża otoczenie. Gdy woda nie ma gdzie się wchłonąć, pojawia się efekt miejskiej wyspy ciepła. A wraz z nią spada jakość powietrza, którym oddychamy.
Profesor Kuna opowiada, że człowiek do przeżycia każdego dnia potrzebuje osiem tysięcy litrów powietrza. Gdyby zamknąć taką ilość w dwulitrowych butelkach i ułożyć je jedną przy drugiej, utworzony sznur ciągnąłby się przez 48 kilometrów - to odległość jak z Pałacu Kultury i Nauki do Wyszkowa albo z Oświęcimia do Krakowa, albo z Legnicy do Wrocławia.
Czym więc oddychamy, jak nie mamy czym?
- Z każdym oddechem dostarczamy do płuc substancji, które potem przenikają do krwiobiegu. Jest ich tym więcej, im mniejsza jest wilgoć w naszym otoczeniu. To mikrocząsteczki smogu, startych opon i okładzin hamulcowych (zawierających azbest), z którymi ewolucja przez całe setki lat nie musiała sobie radzić. To z kolei prowadzi do rozwoju między innymi nowotworów czy miażdżycy - mówi lekarz pulmonolog.
Wskazuje, że - według raportów Światowej Organizacji Zdrowia - tylko w Polsce z tego powodu umiera rocznie ponad 100 tysięcy osób - więcej niż przez COVID-19. Więcej niż we wszystkich wypadkach drogowych.
- Obserwujemy falę nowotworów, wysyp zachorowań na demencję. Ponad połowa Polaków po 60. roku życia ma przynajmniej trzy choroby przewlekłe. Dla świata nauki jasne jest to, że wynika to bezpośrednio z warunków, w jakich żyjemy - dodaje Kuna.
Profesor próbując odwołać się do mojej wyobraźni, mówi, że od trzydziestu lat astronomowie szukają planety poza Układem Słonecznym, w której mogłoby rozwinąć się życie.
- Każda z nich badana jest pod kątem obecności w ekosferze, czyli tak zwanej strefie życia. Astronomowie sprawdzają, czy - teoretycznie - może ktoś na nich mieszkać. Żeby zakwalifikować planetę do strefy życia, potrzebne są trzy elementy: odpowiednia temperatura, obecność wody oraz obecność tlenu w atmosferze. To trzy uniwersalne filary niezbędne do życia, które na Ziemi - z sobie tylko wiadomego powodu - konsekwentnie rujnujemy - mówi naukowiec.
Czy Łódź skończy jak Meksyk?
Wysuszona Wenecja
Jeszcze na początku wieku przez Meksyk, jedną z największych metropolii świata, przepływało 45 rzek. Miasto od swojego powstania było nierozerwalnie związane z wodą: Aztekowie zaczęli je stawiać na brzegu jeziora Texcoco. Wraz z rozrostem miasta, miejscowi wyrywali wodzie kolejne działki, które nazywano "chinampami". Budowano małe wyspy, usypane z gruzu, ceramiki i ziemi.
Kiedy w XVI wieku pojawili się tu Europejczycy, Meksyk mógł im się kojarzyć z Wenecją: miasto było poprzecinane groblami i mostami; główne budynki niemal zawsze powstawały w bezpośrednim otoczeniu wody. Stworzone przez rdzennych mieszkańców wały i drogi wodne sprawiły, że okolica tętniła zróżnicowaną roślinnością. Miasto było piękne, ale niepraktyczne: budowanie kolejnych budynków wiązało się ze skomplikowanym wydzieraniem fragmentów z jeziora.
Hiszpańscy kolonizatorzy zdecydowali się pozbyć niepotrzebnych problemów i osuszyli jezioro. Miasto od tego momentu albo miało problemy z wodą pitną, albo było zalewane przez powodzie. W jednej z nich (z 1629 roku) zginęło 30 tysięcy mieszkańców. Kiedy miasto było zalewane, dawne kanały zmieniały się w szamba. Mieszkańcy Meksyku byli dziesiątkowani przez cholerę i malarię, a także problemy żołądkowo-jelitowe czy przypadki zapalenia opon mózgowych. Woda coraz bardziej kojarzyła się miejscowym ze źródłem chorób. Na domiar złego, rzeki przepływające przez rosnące miasto były wykorzystywane do prania ubrań, wyrzucania śmieci i miejsce do zrzucania ścieków.
Dlatego - wraz z rozwojem miasta - coraz śmielej z wodą walczono. W 1938 roku pojawił się pomysł jednego z architektów miasta, Carlosa Contrerasa, żeby stopniowo zamykać rzeki w podziemnych kanałach. Po drugiej wojnie światowej przystąpiono do dzieła: od 1947 do 1952 większość rzek znalazła się pod ziemią - po sieci rzek pozostały tylko nazwy ulic do nich nawiązujące. Początkowo przedsięwzięcie ogłoszono wielkim sukcesem: w mieście nie było już czuć nieprzyjemnego zapachu, a ilość komarów i innych owadów w powietrzu szybko się zmniejszyła.
Owady zastąpił pył - początkowo w Meksyku narzekano na kurz i wyraźnie wyższą temperaturę; okna i ulice szybciej niż dotąd pokrywały się brudem. Kiedy w latach 80. po meksykańskich ulicach zaczęły jeździć miliony samochodów, jedna z największych metropolii na Ziemi została nazwana przez naukowców "miską ze smogiem".
Miasto otoczone górami zaczęło się dosłownie dusić: w 2019 roku czasopismo "Environmental Research" opublikowało wyniki badań naukowców z Meksyku, Wielkiej Brytanii i USA. Przebadali oni serca od 63 mieszkańców miasta (od 3 do 32 lat), którzy byli zdrowi klinicznie, ale zmarli z powodu wypadków. Chciano w ten sposób sprawdzić, jak bardzo wysoka zawartość smogu przekłada się na ilość toksycznych cząsteczek w organach. Okazało się, że u mieszkańców Meksyku notowano nawet dziesięciokrotnie wyższe stężenie, niż u osób żyjących w innych częściach świata.
To z kolei przekłada się na to, że średnia długość życia w stolicy jest o blisko trzy lata krótsza niż w innych, biedniejszych częściach kraju.
Budowa wśród drzew
- Nie uważa pan, że to jakiś absurd? Z każdym miesiącem więcej wiemy o dramatycznym wpływie braku wody na nasze zdrowie, a nowe osiedla są betonowane na potęgę, dużo bardziej niż te z czasu PRL - mówi Maciej Zalewski, dyrektor Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN pod auspicjami UNESCO.
- Do miast można się czepiać, ale co zrobić z osiedlami? Im więcej na terenie uda się wcisnąć mieszkań, tym więcej zarobi deweloper. Jak go zmusić, żeby zaplanował tereny zielone zamiast kolejnego bloku? - pytam.
- Od tego są samorządowcy. Ich obowiązek polega na tym, żeby za pomocą planów zagospodarowania przestrzennego uniemożliwić zalewaniem betonem całych połaci miasta - odpowiada profesor Zalewski.
Taki plan ma porządkować sposób, w jaki rozwija się miasto: gmina wskazuje, gdzie mają być tereny przeznaczone pod zabudowę, gdzie będą powstawać sklepy, gdzie fabryki i - wreszcie - których terenów nie wolno zabudowywać, bo mają pozostać terenami zielonymi.
Problem w tym, że - jak czytamy w najnowszym raporcie Najwyższej Izby Kontroli - plany zagospodarowania przestrzennego są niekompletne. Powierzchnia przeciętnej polskiej gminy jest rozplanowana tylko w 31,4 proc.
Czyli - statystycznie - tylko na co trzeciej działce wiadomo, co może, a co nie może powstać. Na pozostałym terenie inwestorzy mogą w praktyce robić, co im się podoba. Powstanie inwestycji związane jest z wydaniem warunków zabudowy, w których samorząd nie może zawrzeć zapisów dotyczących urządzania i kształtowania zieleni.
I tak - przez pięć lat, od 2015 do 2020 roku - tylko w Warszawie wybudowanych zostało 38 budynków jednorodzinnych na terenach zielonych, które - jak wynika z raportu NIK - pełniły kluczową rolę w retencji wody. Ktoś wybudował dom, reszta zaczęła się dusić. Wszystko w świetle prawa.
Krakowscy urzędnicy zgodzili się za to, jak donosi NIK, na wybudowanie domu jednorodzinnego na działce położonej według studium w strefie kształtowania systemu przyrodniczego - w korytarzu przewietrzania miasta oraz obszaru wymiany powietrza. Teren ten również jest zagrożony powodzią.
Z kolei w Łodzi (na podstawie decyzji o warunkach zabudowy) pozwolono na budowę domu wielorodzinnego na terenach leżących w znacznych częściach ekologicznego korytarza wzdłuż doliny rzeki. Teren ten - jak wskazuje NIK - przestał pełnić funkcje terenów zielonych, ale też jest zagrożony podtopieniem i zalewaniem.
Łódź nie zatonie?
Łódź - trzecie co do wielkości polskie miasto - jest szczególnie narażone na konsekwencje złego gospodarowania wodą. Miasto leży na w miarę płaskiej powierzchni i ma gęstą zabudowę w centrum. Jednocześnie nie jest ono bardzo rozłożyste w stosunku do populacji, dlatego można było porównać mikroklimat w centrum z odległymi ledwie o kilka kilometrów zielonymi terenami, gdzie pogoda jest niemal identyczna.
- Gdy spojrzymy na Łódź z góry, zobaczymy szary kolor betonu poprzetykany zielonymi plamami parków - mówi profesor Maciej Zalewski, dyrektor Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN.
Jego zdaniem, takie budowanie miast - na zasadzie kontrastu pomiędzy oceanem betonu i zielonymi oazami - nie spełnia swojej funkcji. Działa podobnie jak krem do opalania rozmieszczony na ciało bez rozsmarowania: nie ochroni nas przed oparzeniami.
Łódź jest pierwszym miastem w Polsce, w którym od 2011 roku realizowana jest koncepcja błękitno-zielonej sieci (błękitny od wody, zielony od roślinności) przygotowana przez Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii.
- Idea jest taka, żeby śródmiejska zieleń nie sprowadzała się jedynie do parków. Należy je połączyć siecią zielonych korytarzy, za pomocą których można przemieszczać się po całym mieście, a także uprawiać sport i rekreację - opowiada profesor Zalewski.
Pomiędzy parkami budowane są obszary o zwiększonej retencji wody. W odnawianych fragmentach centrum miasta stawia się na zatrzymywanie deszczówki. Jak to się robi? Sposobów jest sporo:
1. Obniżenie trawników w stosunku do ulic i chodników. Woda spływająca z dróg bezpośrednio na przyległe trawniki, gromadzi się w ich zagłębieniach i może wsiąkać do gruntu nawet przez kilka godzin, a nawet dni po opadzie, stając się niezastąpionym źródłem wilgoci dla zieleni miejskiej, która skutecznie poprawia jakość powietrza i obniża temperaturę..
2. Budowanie pasów "roślinności buforowej" przylegającej do obszarów, gdzie jest duży ruch samochodów: to pasy roślinności, rowów czy zielonych dachów - sprawiają, że wsiąkanie wody jest większe.
3. Budowanie systemów infiltracyjnych - na przykład niecek i rowów infiltracyjnych. To wypełnione ziemią i roślinnością zagłębienia, do których naturalnie spływa deszczówka. Może uzupełnić pasy roślinności buforowej tam, gdzie nie ma na nie miejsca.
4. Stawianie na powierzchnie przepuszczalne: zamiast wybetonowanych miejsc parkingowych powinny powstawać betonowe kraty trawnikowe. To rozwiązanie należy też stosować na drogach, placach czy podwórzach.
Polska koncepcja w 2018 roku została wyróżniona przez Komisję Europejską. W zeszłym roku ruszył projekt BEGIN, w ramach którego projekt błękitno-zielonych korytarzy ma być wdrażany w dziewięciu europejskich miastach (Antwerpia i Gandawa w Belgii; Aberdeen, Enfield oraz hrabstwa Bradford i Kent w Wielkiej Brytanii; Dordrecht w Holandii; Hamburg, Niemcy; Göteborg, Szwecja; i Bergen w Norwegii).
Oprócz uczynienia uczestniczących miast zdrowszymi i lepszymi miejscami do życia, projekt ma zmniejszyć ryzyko powodzi nawet o 30 procent. W jaki sposób?
- Zatrzymując i podczyszczając wody burzowe w mieście, unikamy jej spiętrzenia poza nim, ograniczamy efekt wysp ciepła, ale także podnosimy jakość powietrza i w poważnym stopniu ograniczamy zanieczyszczenia rzek, jezior i Morza Bałtyckiego - podkreśla profesor Zalewski.
Profesor Piotr Kuna, który pracował przy projekcie błękitno-zielonych miast, podkreśla, że natura człowieka nie pozwala nam na odcięcie się od przyrody.
- Jesteśmy jej częścią. Nie możemy już pozbywać się niezbędnej do życia wody z naszego otoczenia i liczyć, że nam nie zrobi to krzywdy. Długo zajęło nam, żeby zrozumieć, że planeta nie chce nas zabić. Będziemy żyć dłużej, jeżeli nie będziemy z nią walczyć - kończy profesor Kuna.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Olga/Shutterstock