Ci, którzy znali Zbigniewa Wodeckiego, wiedzą, że ostatnie dekady swojego życia dzielił między dom, scenę i samochód, w którym spędził niemalże jedną trzecią część tego czasu. To nie był przypadkowy samochód, podobnie jak przypadkowy nie mógł być kalendarzyk, w którym zapisywał swoje plany. I chociaż koncertował kilka razy dziennie, przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz, nasuwa się pytanie, czy był artystą spełnionym.
Śpiewał, grał, koncertował, akompaniował legendom, aż sam stał się jedną z nich. Zbigniew Wodecki, który dzisiaj obchodziłby 70. urodziny, na trwałe wpisał się w historię polskiej muzyki rozrywkowej. W końcu na scenie spędził 50 lat. I jak mało kto, przez te dekady nigdy nie zwalniał tempa. - Trzeba robić to, co człowiek ma w sercu i czekać na swój czas, bo to jest duża doza przypadku, czy ktoś trafi na to swoje miejsce, czy nie - mówił Wodecki w 2016 roku, tuż po odebraniu pierwszych dwóch Fryderyków.
Jedni kojarzyli go z "Pszczółką Mają", inni z "Zacznij od Bacha" czy "Lubię wracać tam, gdzie byłem". Są tacy, którzy kilka lat temu na Open'erze śpiewali z nim "Rzuć to wszystko, co złe". Dla innych był ulubionym jurorem TVN-owskiej edycji "Tańca z gwiazdami". Ale jego bliscy, przyjaciele, współpracownicy, mieli szansę poznać go z zupełnie innej perspektywy. Jakiej? Zdradzili w rozmowie z nami.
CZYTAJ TAKŻE: "Wolał być naszym przyjacielem niż ojcem". Rozmowa z córką muzyka, Kasią Wodecką-Stubbs >>>
"Rzucał pomysłami na prawo i lewo"
W jednym z wywiadów ze Zbigniewem Wodeckim padło pytanie o liczbę jego piosenek. Artysta krótko odpowiedział, że nie wie, ile ich napisał, podobnie, jak nie wie, ile wydał płyt. Dodał, że nawet gdyby sprawdził w ZAiKS-ie, to na niewiele by się to zdało, bo sporej części nie zgłosił. Po trzech latach od śmierci Wodeckiego, jego dorobek próbuje uporządkować fundacja jego imienia.
– W ramach działalności Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego katalogujemy jak najwięcej. Może kiedyś uda się nam wydać piękną antologię. Na dzisiaj mamy trzysta utworów. Ale niektóre się powtarzają, różniąc się aranżacją. W przypadku niektórych jest jedynym wykonawcą, ale nie autorem. Tak było przy debiutanckiej płycie z 1976 roku, gdzie są dwa utwory autorstwa Wojciecha Trzcińskiego śpiewane jedynie przez tatę – wyjaśnia Katarzyna Wodecka-Stubbs.
Opowiada, że z pewną nonszalancją podchodził do tego typu spraw: nie czytał umów, bo często ich nie potrzebował, gubił partytury. Ale nie tylko, o czym córka muzyka przekonała się niedawno, przygotowując nową wersję piosenki "Nauczmy się żyć obok siebie" w wykonaniu krakowskich artystów. Słowa do muzyki Wodeckiego napisał Wojciech Kejne. Po latach okazało się, że Wodecki nagrał jedną z ważniejszych piosenek w swoim dorobku, skracając tekst.
- Włodzimierz Korcz, słuchając jej teraz, stwierdził że coś się nie zgadza w tekście. Przeszukaliśmy materiały, okazało się, że nie mamy oryginalnego tekstu. Włodzimierz zadzwonił do Wojciecha Kejnego, który pisał do niej wspaniały tekst i okazało się, że rzeczywiście jest coś nie tak. Ale to jest cały mój tato: skomponował muzykę lata temu, potem położył to na półkę, bo już mu się znudziło lub nie wiedział, co z nim zrobić dalej i zgubił partyturę. Po latach zadzwonił do Wojciecha i poprosił, żeby mu zaśpiewał albo zagwizdał, jak ta piosenka leciała. Poszedł do studia, nagrał, częściowo zapomniał tekstu, połknął dwie linijki – relacjonuje córka.
Ta nonszalancja wpłynęła na wiele jego utworów. - "Izolda" ma chyba trzy albo cztery aranże. Jest to kompozycja, która zupełnie inaczej brzmiała w 1974 roku, a inaczej w 1998 roku. Tato bardzo często wymyślał. Miał ogromny potencjał, rzucał pomysłami na prawo i lewo. Zapisywał je na kartce papieru, po czym ją gubił. W późniejszych czasach było trochę lepiej, bo wpadał do przyjaciół do studia i na szybko coś nagrywał. Potrafił podjechać nawet o drugiej w nocy – dodaje.
Utrzymywanie porządku w papierach, zgłaszanie nowych kompozycji – to nie było na jego cierpliwość. Ale ma to też swoje dobre konsekwencje. Jak opowiada córka artysty, odkrywa zupełnie nowe kompozycje z lat 70., które zarejestrowane są tylko w radiu albo "przy okazji jakichś spontanicznych spotkań muzycznych". Jest więc szansa, że będziemy na nowo odkrywać zapomniane kompozycje sprzed lat.
"Życie 'Pszczółki...' w naszym domu jest bardzo bogate"
Jedną z piosenek, które na zawsze przylgnęły do muzyka, była "Pszczółka Maja", polska wersja przeboju Karela Gotta, który zaśpiewał ją po niemiecku. To ta piosenka w dorobku Wodeckiego, która szerokiej publiczności najbardziej się z nim kojarzy.
- Życie "Pszczółki…" w naszym domu jest bardzo bogate. Przechodziła przez różne etapy lubienia i nielubienia. Na początku było fajnie, bo była przebojem. W tym czasie – w latach 70. – tato rozwijał własną karierę, wygrywał festiwale, wiele komponował, więc chyba istnienia "Pszczółki…" aż tak nie odczuwał. Później, na początku lat 80., gdy miał mniej grania, "Pszczółka…" wysunęła się na prowadzenie, bo wiadomo było, że ludzie wolą proste rzeczy, a nie skomplikowane kompozycje, które tworzył. Po każdym koncercie i tak wszyscy krzyczeli: "pszczoła!", więc tato przestał ją lubić. Myślę, że stąd brał się jego grymas, że jest kompozytorem, muzykiem klasycznym, a gdzie nie idzie, wszyscy chcieli pszczołę. To mogło frustrować. W wieku dojrzałym to znowu się zmieniło – mówi Katarzyna Wodecka-Stubbs. Sama tę piosenkę bardzo lubi. – Do tej pory, gdy gramy koncerty, nie wstydzimy się jej i nie odbieramy "Pszczółce…" należnego jej miejsca. Zawsze na finał śpiewają ją wszyscy artyści a z nimi na stojąco cała publiczność – wyjaśnia.
Sposób na przebój? Zmusić Wodeckiego do pracy
Inny swój przebój: "Z tobą chcę oglądać świat" nagrał w duecie ze Zdzisławą Sośnicką, z którą koncertował. Jak przypomina piosenkarka, Wodecki napisał muzykę, bo został do tego trochę zmuszony.
- W latach 80. zaprosiłam Zbyszka do wspólnego koncertu, który nazywał się "Koncert na dwa głosy". Reżyserował go Krzysiu Materna, który wymyślił pewną fabułę, polegającą na tym, że nasza dwójka występuje oddzielnie i nic o sobie nie wie. Zbyszek miał swoją część, ja swoją. Po jakimś czasie to mi się znudziło. Zaproponowałam Zbyszkowi, żebyśmy na koniec zaśpiewali coś w duecie. Zbyszek nie bardzo miał pomysł na piosenkę, więc uspokoiłam go, mówiąc, że zaproponuję coś, co będzie odpowiednie. W taki sposób powstał utwór "Życie jest natchnieniem", nagraliśmy go, ale on nie bardzo chciał to śpiewać na scenie. Powiedział, że jeśli mamy cokolwiek śpiewać, to on coś napisze. To trwało dwa lata - opowiada Sośnicka.
Przełom nastąpił, kiedy pojechali z koncertem do Sopotu. - Mieszkaliśmy w Grand Hotelu. Mój mąż poszedł razem ze Zbyszkiem porozmawiać do baru Karo. Jurek (Bajer, mąż i menedżer Sośnickiej – red.) wziął klucz do tego baru, w którym oczywiście był fortepian, i rzucił: "Słuchaj przyszedłem z pewnym zamysłem, zostawiam cię w tym barze. Jak wrócimy, chciałbym usłyszeć utwór, który razem zaśpiewacie". Zaskoczenie było duże - śmieje się Sośnicka.
Piosenkarka zaznacza, że Wodeckiego i jej męża łączyła "więź, która pozwalała im na tego typu żartu". - Żartowali od 7.00, bo Zbyszek był skowronkiem, i od rana dzwonili do siebie, opowiadali dowcipy. Robili sobie nawzajem żarty. Zaskakiwali siebie różnymi informacjami, które dzisiaj nazwalibyśmy fake newsami - wyjaśnia.
- Wracając do tego Sopotu. Zbyszek zza drzwi rzucił: "tu jest tyle alkoholu, że koncertu nie zagramy". Powiedziałam, że nie szkodzi. Chyba po godzinie, uznałam, że to chyba nie wypada tak się zachowywać. Dochodząc do baru Karo, usłyszałam te cztery, pięć nut, które stały się kanwą refrenu "Z tobą chcę oglądać świat"- wyjaśnia.
Śpiewający muzyk
Ale to, że Wodeckiego pokochały miliony za jego wokal, było poniekąd dziełem przypadku. W wywiadach wspominał, że swoje umiejętności wokalne zauważył jako 12-, może 13-latek, inni odkryli to prawie dziesięć lat później. Najpierw został jednak zauważony jako utalentowany uczeń klasy skrzypiec wybitnego wirtuoza Juliusza Webera w krakowskim liceum muzycznym.
Opowiada o tym Jan Kanty Pawluśkiewicz, który poznał Wodeckiego, gdy ten miał 17 lat – w 1967 roku. Młody skrzypek był jeszcze wtedy w liceum muzycznym. A Pawluśkiewicz razem z Markiem Grechutą tworzyli kabaret i zespół muzyczny Anawa i szukali "nowych partnerów muzycznych". Nie chcieli nikogo z Akademii Muzycznej, bo bali się wykonawców z nabytymi już manierami. Grechuta poszedł do liceum przy ul. Basztowej w Krakowie, a pierwszym napotkanym uczniem był Wodecki. Gdy okazało się, że chłopak gra na skrzypcach, Grechuta zapytał o to, czy zna jakąś wiolonczelistkę. - Zbyszek wskazał mu Annę Wójtowicz, która okazała się być wspaniałą wiolonczelistką. Tak uformował się na nowo zespół Anawa – opowiada kompozytor.
- Sukcesy w tym składzie były, ale znacznie krócej niż mogliśmy się spodziewać. Chyba rok, może półtora roku później pani Ewa Demarczyk swoimi sposobami "ukradła" nam Zbyszka. Dała nam w zamian swojego skrzypka, którego zwolniła – Zbyszka Paletę. Ucierpieliśmy tylko trochę, a Zbyszek na kilka lat stał się akompaniatorem pani Ewy Demarczyk, co wyszło mu na dobre, bo zjeździł z nią cały świat. A później był program telewizyjny u Andrzeja Wasylewskiego i jednej nocy stał się faktyczną śpiewającą gwiazdą – relacjonuje.
O jaki program chodzi? W czerwcu 1971 roku, tuż po własnym weselu, Wodecki grał koncert w Świnoujściu. Kolejnego dnia do lokalu, w którym grali, przyszedł Andrzej Wasylewski z krakowskiego ośrodka telewizyjnego. O ile Wodecki z Wasylewskim się znali, to ten drugi nie miał pojęcia, że skrzypek potrafi też wspaniale zaśpiewać, i to piosenki Franka Sinatry czy Tonny'ego Bennetta. Zaskoczony Wasylewski zaproponował muzykowi udział w przygotowywanym dla Dwójki "Wieczorze bez gwiazdy". Kilka tygodni później powstał program, który – zgodnie ze słowami Pawluśkiewicza – zrobił z Wodeckiego gwiazdę piosenki.
W późniejszych wywiadach Zbigniew Wodecki często określał się jako "śpiewający muzyk". Gdy pytam jego bliskich, czy był bardziej śpiewakiem, czy muzykiem, nie są wcale zgodni. - Był śpiewakiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie było dla niego problemów technicznych ani interpretacyjnych. Inaczej ma się sprawa z komponowaniem. Uważam, że za dużo koncertował, że mógł zrobić znacznie więcej w kwestii komponowania, ponieważ jego dar dopiero się rozwijał. Miałem przyjemność usłyszenia jego dużej formy. Widziałem w niej ogromny potencjał, który był niewykorzystany, ponieważ więcej czasu zajmowały mu inne rzeczy, interesujące mnie mniej, a które pochłaniały jego otwarty umysł. Uważam, że to jest ze szkodą dla nas, że nie mamy zbyt dużo muzyki skomponowanej przez Zbyszka Wodeckiego – zauważa kompozytor i przyjaciel.
W ocenie Sośnickiej Wodecki był zarówno muzykiem, jak i wokalistą. - Jedno przekłada się na drugie. Jego poziom wykonawczy zarówno jako skrzypka, jak i jako wokalisty, był na bardzo wysokim poziomie - mówi.
Kayah wspomina, że "przy Zbyszka muzykalności każdy mógł poczuć się malutki". - Oczywiste jest, że każdy muzyk dąży do doskonałości, on też chciał, żeby wszystko było na najwyższym poziomie. Ale ponieważ zawsze sam ten poziom trzymał, miał ogromny luz przy próbach, dystans i wielką lekkość - mówi piosenkarka i producentka muzyczna.
"Lalka, to ja już lecę"
Przez ostatnie lata życia Zbigniew Wodecki potrafił grać dziennie nawet trzy koncerty. Niekiedy w odległych od siebie miejscach. Dlatego samochód stał się jego drugim domem. Ważnym elementem codzienności, z którym łączyły się pestki dyni bądź słonecznika, które jadł w trakcie podróży.
- Przemierzał setki tysięcy kilometrów rocznie. Stąd też wymieniał samochody niemal co roku. W aucie non stop rozmawiał przez telefon i słuchał muzyki jak w drugim studiu. Nie robił tego nawet w domu. Przy zakupie auta liczyło się to, że musi mieć mocny silnik, być wygodny, trzydrzwiowy, z dużym bagażnikiem, w którym zmieści futerał, i z dobrym sprzętem do słuchania muzyki – wymienia córka, która ocenia, że "ojciec spędził w samochodzie około 30 procent swojego życia".
- Jeździł brawurowo. O ile z Włodkiem Korczem, chociaż też nie jest ślimakiem, mogę jechać z zamkniętymi oczami i mam poczucie bezpieczeństwa, tak ze Zbyszkiem nie miałam. Szarżował. Miał szczęście, zwłaszcza z jego nie najlepszym wzrokiem czy telefonem non stop przy uchu, zanim zaopatrzył się w zestaw głośnomówiący. Jeżdżenie ze Zbyszkiem było stresujące - opowiada Alicja Majewska. Podkreśla jednak, że cała ta masa niezliczonych koncertów była w życiu Wodeckiego niezmiernie ważna. – Jeździł na nie, bo go chcieli, bo nie potrafił odmówić, ale sam też chciał czuć się potrzebny - mówi Majewska.
Podczas rozmowy ze mną, Alicja Majewska była w swoim ogródku. - Patrzę właśnie na miejsce, gdzie od zawsze stoi leżak. To miejsce będzie mi przypominać Zbyszka, który jadąc - wiosną czy latem - na jakiś koncert, lubił wpaść do mnie i się poopalać. Zawsze atakowały go telefony, więc nie chciałam mu przeszkadzać i zajmowałam się swoimi sprawami. A on mnie wołał. Stawiałam obok drugie krzesełko, Zbyszek rozmawiał przez telefon, kończył jedną rozmowę, zaczynał kolejną. A ja tak siedziałam. Po pół godzinie mówił: Lalka, to ja już lecę – wspomina przyjaciółka.
Włodzimierz Korcz przypomina, że kilka razy w życiu zdarzyło mu się jechać samochodem prowadzonym przez przyjaciela. Za każdym razem przysięgał sobie, że już nigdy więcej. Drobiazgi, jak ograniczenie szybkości czy linia podwójna ciągła nie robiły na nim wrażenia. - Zresztą twierdził, że nie może z tym nic zrobić, bo ma słaby wzrok, więc i tak tych znaków nie widzi. Kiedy próbowałem go przekonywać, że nie wolno na skrzyżowaniu ze światłami skręcać w prawo z trzeciego pasa, usłyszałem kategoryczną odpowiedź, że jemu wolno. Pytam, dlaczego to akurat jemu wolno, na co on, niedbale poprawiając fryzurę: "bo ja występuję w telewizji" – mówi Korcz.
Kalendarzyk
Wodecki przez wiele lat był sam sobie menedżerem, ale nawet w okresie, gdy menedżera miał, to i tak lubił robić pewne rzeczy po swojemu. – Trochę zapisywał, trochę próbował zapamiętać, ale zdarzały mu się drobne pomyłki, na przykład zapomnieć o odwołanym koncercie – opowiada córka. Legendarny był jego sposób zarządzania czasem przy użyciu małego kieszonkowego kalendarzyka. Notesiku, który pojawiał się również w wielu wywiadach.
- Najlepszym prezentem pod choinkę były właśnie takie roczne kalendarzyki. Ludzie prześcigali się w tym, żeby tato wybrał właśnie ich na kolejny rok. Ważne było, żeby był mały i zmieścił się do kieszeni jeansów. Jednocześnie musiał mieć oddzielne pola na każdy dzień, żeby tato mógł w nich zanotować nazwę miejscowości, nazwisko osoby kontaktowej, numer telefonu oraz godzinę koncertu. Taki dopracowany komputerek. Ponadto tato stosował następującą metodę: gdy kończył się tydzień, wyrywał kartkę. Tak więc przez rok notes stawał się coraz cieńszy. Teraz, gdy dokumentujemy wspomnienia o nim, bolejemy nad tym, próbując skompletować to, co pozostało z kalendarzyków – mówi córka.
- Bardzo precyzyjnie prowadził swój notesik, w którym notował, że o 19.00 ma koncert w Toruniu, a o 24.00 w Gdańsku. W tym był piekielnie precyzyjny. Pilnował koncertów. Proszę sobie wyobrazić: mamy "Nieszpory" w Wilnie o godzinie 18.00, które kończą się o 20.30. On wsiada w samochód i jedzie do Warszawy, bo następnego dnia w południe ma występ – wspomina Jan Kanty Pawluśkiewicz.
Artysta spełniony?
- Sukces odniosłem kiedyś i jestem jego niewolnikiem. I tak będzie do usranej śmierci – powiedział w jednej z rozmów Wodecki. Z lekkim przekąsem dodał, że ten stan uzależnienia od popularności jest codzienną walką. Zauważył, że o ile z alkoholizmu czy uzależnienia od innych używek można wyjść, to na uzależnienie od sukcesu nie ma lekarstwa.
- Tato nigdy się nie krył z tym, że decydował się na pewne rzeczy, jak na przykład na "Taniec z gwiazdami", bo lubił popularność. Zresztą jego szczerość w takich tematach, które dla innych mogą być wstydliwe, sprawiła, że był tak ogromnie lubiany. Przyznawał się do tego, że sukces mu odpowiada, że dzień bez autografu jest dniem straconym. Zatrzymywał się z każdym, kto chciał z nim porozmawiać czy zrobić zdjęcie. Uwielbiał być popularny. Żartował, że dzień bez telefonu oznacza, że można już się wybierać na Rakowice (cmentarz w Krakowie - red.). Był głodny popularności, ale mówił też, że jest to bardzo zgubne. Jak już odniosło się sukces, to każdy moment zawahania, że coś idzie nie tak albo że już nie jest się tak rozpoznawalnym, jest dla artysty trudny – wyjaśnia córka.
Sukces sukcesem. Jego Wodeckiemu nie można odmówić, ponieważ solidnie na niego pracował przez pół wieku, jakie spędził na scenie. Pojawia się inne pytanie: czy był, czuł się artystą spełnionym? Dla Kasi nie jest to oczywiste, gdyż mówi: "nie wydaje mi się, żeby tato był artystą spełnionym" - Niejednokrotnie widziałam – w różnych okresach życia – że był trochę sfrustrowany estradą - którą sam sobie wybrał - i brakiem uznania nie tylko jako muzyk klasyczny, ale też jako kompozytor. Tato ma wspaniałe kompozycje z lat 70., których powszechnie nie znamy, bo ograniczyliśmy się do kilkunastu popularnych piosenek – ocenia.
O ile każdy z nas jest w stanie zanucić "Pszczółkę…" czy "Zacznij od Bacha", to mało kto zdaje sobie sprawę, że w 2008 roku Wodecki skomponował oratorium "Amabilis" na 650-lecie Niepołomic. - To jest muzyka bliższa jego duszy, duszy klasyka. Oratorium taty, wbrew pozorom, jest bardzo trudne. Pokazał w nim, że potrafi być kompozytorem muzyki symfonicznej. A wiedziało o tym niewiele osób. Wśród nich byli przyjaciele, którzy zapraszali go do komponowania muzyki teatralnej, jak Krzysztof Jasiński. Kiedy w Teatrze STU zrobili "Sonatę Belzebuba", tato wcielił się w samego Belzebuba, gdyż nikt nie umiałby zagrać tego na skrzypcach tak jak on, poza tym sam skomponował muzykę do tego spektaklu – mówi córka.
Nutę goryczy Wodeckiego wobec estrady relacjonuje również Włodzimierz Korcz. Kompozytor, aranżer i dyrygent wspomina jedną z rozmów z przyjacielem. - Kiedyś przed koncertem próbowałem sobie przegrać jakiś trudniejszy fragment utworu, ale Zbyszek zdjął mi ręce z klawiatury: "nie ćwicz tyle, bo się za bardzo oddalisz od swojej publiczności". Nawiązał w ten sposób do naszej rozmowy, kiedy stwierdził gorzko, że zazwyczaj ceniony jest za to, co zrobił jakby mimochodem, a utwory, w które wlał całego siebie, wymagające o wiele większych umiejętności i talentu, nie zyskują takiego uznania, na jakie liczył - wspomina Korcz.
Korcz zwraca uwagę, że Wodecki "nie lubił czuć się zobowiązany do czegokolwiek, chyba że chodziło o występ". - Ten obowiązek był świętością, bo - jak twierdził - koncert to rzecz święta. Był zresztą uzależniony od występowania. Grał niewiarygodnie dużo, czasem w miejscach i sytuacjach, w których niekoniecznie powinien się znajdować. Tłumaczyłem mu, że artysta jego formatu mógłby część sobie odpuścić, na co usłyszałem, że jeżeli chodzi o koncerty, to on ma swoją filozofię. Jaką? "Że lepiej grać niż nie grać" – wspomina Włodzimierz Korcz.
Dodaje, że Wodecki "potrafił być nadzwyczajnie profesjonalny w sprawach zawodowych, nie zawsze radząc sobie z prozą życia". - Czasami wydawało mi się, że prawdziwego sensu istnienia upatrywał w tych chwilach, kiedy stojąc na estradzie, miał u stóp rozentuzjazmowaną publiczność, wszystkie te kwiaty i wiwaty, kiedy oddychał z ulgą, że w dalszym ciągu go kochają, że wszystko jest w porządku. Poza sceną marzył o tym, żeby mieć święty spokój, lecz robił wszystko, żeby tego spokoju nie mieć – zaznacza.
Ponad 20-letnie tournee z "Nieszporami..."
Istotną częścią dorobku Wodeckiego, dziś być może trochę mniej zapamiętaną, są "Nieszpory ludźmierskie", koncerty kolędowe i wspólne występy, między innymi ze Zdzisławą Sośnicką. Do tego jeszcze spektakle teatralne.
"Nieszpory", które były wykonywane zarówno w salach koncertowych, jak i kościołach, zyskały ogromną popularność. – Gdziekolwiek grali, widownia zawsze była pełna. Pewnie także dlatego, że śpiewali znakomici artyści: Hanna Banaszak, Beata Rybotycka, Elżbieta Towarnicka, Grzegorz Turnau, Jacek Wójcicki i tato. To byli ludzie znani z estrady i z teatrów. Tutaj stanęli w kościele i odśpiewali wspólnie tak trudną, a jednocześnie tak piękną kompozycję - mówi Wodecka.
Pawluśkiewicz zwraca uwagę, że z "Nieszporami" podróżowali przez ponad 20 lat po różnych zakątkach globu. – Upewniłem się, że ten 17-latek, onieśmielony, ale i skłonny do żartów, po kilkunastu latach wspaniałej kariery nie utracił swoich najważniejszych cech: ogromnego dystansu do siebie, do swojej twórczości i popularności, entuzjazmu do współpracy, empatii i życzliwości. Był gotów nagrać coś gratis i robił to na bardzo wysokim poziomie – wspomina twórca "Nieszporów ludźmierskich". - Mówiąc prosto: był to gość nie z tego świata – dodaje.
Niezgoda na pominięcie
- Przez ostatnie kilka lat był chodzącym zadowoleniem – relacjonuje Kasia Wodecka-Stubbs. Wszystko dzięki zespołowi Mitch&Mitch, z którym Wodecki w 2008 roku zagrał dwie piosenki podczas koncertu w radiowej Trójce. Były to dwa utwory z debiutanckiego albumu artysty z 1976 roku, z którym praktycznie nigdy nie zaistniał. Szybko pojawił się pomysł, żeby Mitch&Mitch i Wodecki stanęli razem na scenie z całym materiałem z płyty z 1976 r.
Jak to się stało, że Mitch&Mitch Orchestra sięgnęła po debiutancką płytę Wodeckiego? - To był proces trwający kilka lat, a wynikający z miłości do tego albumu. Była w nas też niezgoda, że został pominięty w historii polskiej muzyki rozrywkowej. My go namiętnie słuchaliśmy - opowiada Macio Moretti, członek zespołu.
- Pierwsze spotkanie przebiegło w normalnej atmosferze. Relaksacyjnej wręcz. Zbyszek był osobą, która skracała dystans i nie pozwalała na zbyt pompatyczne formy w kontaktach - opowiada. - Na pierwszym spotkaniu zagraliśmy wspólnie dwa utwory z tej płyty. Wszystkie piosenki chcieliśmy pokazać na OFF Festivalu (2013 r. –red.) i od czasu do czasu powtórzyć taki koncert. Później dostaliśmy zaproszenie zagrania tego materiału z towarzyszeniem orkiestry Polskiego Radia. I to była dobra okazja, żeby to zarejestrować. Nie było jednak planu nagrania albumu – mówi Moretti. Dopiero koncert radiowy, który "wyszedł magicznie", sprawił, że płyta powstała.
Moretti pytany, czy były jakieś artystyczne animozje, odpowiada: - Nie. Czasem mieliśmy jakieś rozbieżności, ale ten projekt opierał się na innych zasadach i żadne zgrzyty nie miały znaczenia. Bo nie o to chodziło, żeby ktoś się ścigał i udowadniał coś komukolwiek. Chodziło o to, żeby spotkać się w gronie przyjaciół z muzyką, którą kochamy, z człowiekiem, który ją wymyślił - dodaje.
Gdy padła propozycja – relacjonuje córka – Wodecki nie wiedział za bardzo, co z tym fantem zrobić. - Był otwarty na propozycje, więc się zgodził, ale później zaczął się zastanawiać. Tym bardziej że Mitch&Mitch grali dość awangardowo, a do tego tato musiał się przekonać. To nie był klasyczny sposób koncertowania - dużo przeszkadzajek, szumów muzycznych. Po kilku spotkaniach powiedział jednak, że są to wyjątkowo muzykalni ludzie, wyjątkowi muzycy. W ten sposób potwierdziło się jego przekonanie, że jak się jest wykształconym muzykiem, można robić to, na co ma się ochotę – wspomina.
- Sama premiera tego wydarzenia była dla niego ogromnym stresem. Nie mógł uwierzyć, że ludzie będą chcieli słuchać jego muzyki z lat 70. Byłam na jego koncercie podczas OFF Festivalu w Katowicach. Tam odbyła się koncertowa premiera projektu na otwartej przestrzeni. Nie zapomnę tego. Pojechaliśmy tam, żeby tatę wesprzeć. Bardzo obawiał się tego, jak przyjmie to publiczność offowego festiwalu. Palił papierosy i chciał wracać. "Jedźmy stąd, dajmy sobie spokój" – powiedział. Ale wyszedł na scenę i po pierwszych dźwiękach ludzie pokazali, że chcą tego występu. Wtedy był zachwycony – opowiada.
- Nie odczuliśmy tego, żeby był zestresowany. Był profesjonalnym muzykiem z ogromnym doświadczeniem, więc nawet jeśli był stres, to świetnie go maskował - mówi Moretti.
Później Wodecki i Mitch&Mitch zagrali na Open'erze. Artysta zderzył się z wnukami swoich pierwszych słuchaczy. – Nareszcie został doceniony, w dodatku przez młode pokolenie. Raz, że doszła kolejna generacja, która poznała jego twórczość; dwa – osoby, które posłuchały tej płyty, pewnie w większości nie tknęłyby muzyki estradowej. Po prostu nie słuchają jej, a tu okazało się, że Wodecki gra, śpiewa, świetnie komponuje i go uwielbiają – mówi Wodecka-Stubbs.
- To dobrze, że Mitch&Mitch nagrali tę płytę ze Zbyszkiem. Narobiło to tyle szumu, otrzymał wreszcie Fryderyki za płytę i piosenkę. Oczywiście nie jest to najważniejsze, ale dobrze, że tego doświadczył. Na pewno miał z tego radość - mówi Alicja Majewska.
- Odniósł wielki sukces, ale obawiał się tych festiwali. Pierwszy chyba był OFF Festival. Wiedział, jak się wychodzi na estradę i co trzeba zrobić, żeby publiczność oszalała. W końcu zjadł na tym zęby. Ale wtedy śpiewał swoje znakomite, pamiętane przez publiczność, przeboje i było to przewidywalne. Teraz występował z repertuarem nieznanym słuchaczom. On sam ledwie go znał. To były piosenki, których w zasadzie nie wykonywał, nie miał ich ogranych estradowo. Na koniec przyszła jednak wielka radość - dodaje Majewska.
Piosenkarka przyznaje, że repertuar z debiutu Wodeckiego nawet bliscy mu ludzie słabo pamiętali. – Sama byłam przekonana, że niektóre części instrumentacji - na przykład jakaś trąbka - zostały wprowadzone w nowej wersji. Zbyszek powiedział jednak, że trąbka była już 40 lat temu, tylko że wtedy to on grał, a teraz mu się nie chce - dodaje.
"Świat stał się ubogi"
- Bywał lekkomyślny, niekonsekwentny, jego nonszalancja w stosunku do własnego zdrowia była irytująca, czasami wręcz nie do przyjęcia. Ale ważniejsze w nim było to, że korzystał z każdej nadarzającej się okazji, żeby sprawić komuś jakąś przyjemność – pochwalić młodego muzyka, że już tyle umie; dojrzałego, że jest prawdziwym mistrzem; grającemu na ulicy dać honorarium, a nie parę groszy; koledze kompozytorowi wyrazić nadzwyczajne uznanie tak, żeby inni słyszeli; nowo poznanemu wielbicielowi zaproponować przejście na ty, żeby do końca życia myślał o sławnym artyście jak o swoim przyjacielu. Myślę, że jest o wiele więcej powodów, dla których nie tylko ja nie jestem w stanie zaakceptować faktu, że Zbyszka już nie ma – mówi Włodzimierz Korcz.
W podobnym tonie mówi Alicja Majewska. - Mieliśmy mu za złe, że szastał swoim zdrowiem. Brał wszystko, chociaż nie powinien był się czasem godzić, bo to były rzeczy bez żadnej rangi. To go oczywiście potwornie męczyło fizycznie. Pod koniec miał problemy z oddychaniem, twierdził, że się kończy, że nie ma takiego głosu, że falset mu nie wychodzi. Powtarzałam mu: Zbyszku, nie graj trzech koncertów dziennie. Patrząc z perspektywy, myślę, że był artystą jedynym w swoim rodzaju. Był równie dobry, grając na wielkiej scenie z orkiestrą, jak i występując na rynku w małym miasteczku. Każdą orkiestrę zachwycał - mówi piosenkarka. - To, że był wszędzie i dla wszystkich, sprawiło, że gdy go zabrakło, wszyscy to odczuli. Był bliski ogromnej rzeszy ludzi właśnie dlatego, że tak intensywnie im się oddawał - podkreśla.
Jan Kanty Pawluśkiewicz o operacji wszczepienia by-passów, jakiej poddał się Wodecki, dowiedział się od Krzysztofa Jasińskiego. – Nie wiedzieliśmy o tym, bo on to traktował lekko. Przypominam sobie, że Krzysztof Jasiński dał na mszę, żeby wszystko dobrze się skończyło. Ale kilka dni później przyszła ta nieszczęsna wiadomość. Trudno tego nie pamiętać. Wiele osób, którzy nie byli bezpośrednio związani ze Zbyszkiem, mocno to przeżywało. Dla nas, którzy znaliśmy się kilkadziesiąt lat i łączył nas ogromny wzajemny szacunek, była to bardzo dramatyczna, smutna i rozczarowująca wiadomość. Świat stał się przez to ubogi – wyznaje kompozytor.
- Tuż przed operacją zadzwoniliśmy do niego z Jurkiem. Był jeszcze w Krakowie. Zaproponowaliśmy mu, że skoro przyjedzie pociągiem do Warszawy, to go odbierzemy i prześpi u nas. Tym bardziej, że mieszkamy w pobliżu szpitala. Powiedział, że chce być sam i że zadzwoni zaraz po operacji, jak się obudzi. Nie zadzwonił. To była nasza ostatnia rozmowa - wyznaje Zdzisława Sośnicka. Czego jej brakuje po odejściu przyjaciela? - Tych telefonów najbardziej - odpowiada.
Zbigniew Wodecki nie zdążył ukończyć pracy nad płytą, którą przygotowywał. Album "Dobrze, że jesteś" ukazał się w maju 2018 roku. Część tego materiału trafiła w ręce Kayah.
- Poczułam się bardzo wyróżniona, ale też trochę zakłopotana, bo było mnóstwo ludzi o wiele bardziej ze Zbyszkiem związanych. Wydawało mi się, że zaszczyt, jaki mi przypadł, jest trochę niezasłużony. Niemniej jednak to wspaniała przygoda, za którą jestem bardzo wdzięczna. Utwór "Chwytaj dzień", jaki udało nam się stworzyć w duecie ze Zbyszkiem, zachowując jego wokalizy, które zdążył jeszcze nagrać, spotkał się z entuzjastycznym odbiorem. Do jednej z kompozycji z płyty Zbyszka, "Dobrze, że jesteś", napisałam tekst. Tak powstał utwór "Na paluszkach", moje osobiste pożegnanie z Mistrzem - opowiada.
Źródło: tvn24.pl