Premium

Spałyśmy ubrane w palta i kurtki. Śnieg do spłukiwania muszli klozetowej w ogóle się nie topił

Zdjęcie: Archiwum prywatne

Przyszli po mnie rano 13 grudnia 1981 roku. Mówili, że zabierają tylko do wyjaśnienia. Do domu wróciłam po sześciu miesiącach. Cel był jeden: złamać nas i podporządkować - wspomina Iwona Filipowicz, dziś 64-latka, wtedy 23-letnia studentka architektury i jedna z najmłodszych kobiet internowanych za działalność opozycyjną po wprowadzeniu stanu wojennego.

Operacja miała kryptonim "Jodła". Jeszcze przed północą 12 grudnia zaczęły się zatrzymania w domach. Tylko w ciągu pierwszych dni stanu wojennego (dziś przypada 41. rocznica jego wprowadzenia) do ośrodków internowania trafiło ponad trzysta kobiet. Odizolowanie od rodzin, przyjaciół, z dala od rodzinnych miast miało być karą za działalność przeciwko komunistycznemu reżimowi. Wśród zatrzymanych, oprócz działaczek, były żony działaczy, które potraktowano jak zakładniczki, by zastraszyć czy ukarać działających w opozycji mężów. Były też kobiety z różnych zakładów pracy z całego kraju, które domagały się swoich pracowniczych praw. Niektóre niewiele wiedziały o działalności opozycyjnej, internowano je, by zastraszyć środowisko, w którym żyły i pracowały.

Od grudnia 1981 do sierpnia 1982 roku internowano 1008 kobiet (łącznie internowano 9 736 osób) - podaje Instytut Pamięci Narodowej. Nękane notorycznym odmawianiem kontaktu z rodzinami, rewidowaniem, przeszukiwaniem, gorliwym cenzurowaniem (polegało na zakreśleniu całej treści listu z zostawionym tylko podpisem), odmowami w przekazywaniu korespondencji, paczek - miały się złamać i przestraszyć. Tęsknota za tym, co zostawiły za murami "więzienia", i niepewność tego, co wydarzy się jutro, miały odebrać im nadzieję.

Przeczekały, wytrwały, zwyciężyły. Dzięki kobiecej solidarności, przyjaźni i wierze, że kiedyś będzie lepiej.

Jedną z internowanych była Iwona Filipowicz, 23-letnia wówczas studentka Wydziału Architektury na Politechnice Warszawskiej. Jej opowieści wysłuchała Miłka Fijałkowska.

Iwona FilipowiczArchiwum prywatne

Zatrzymanie

- W nocy z 12 na 13 grudnia przyjechali do Zielonki. Mieszkał tam tylko mój brat z rodziną. W środku nocy obudzili jego, żonę i dzieci, które - przerażone - płakały. Przeszukali całe mieszkanie, nic nie znaleźli. Mnie już tam nie było, od roku mieszkałam z mamą na Grochowie. Nie miałyśmy telefonu, brat nie zdążył mnie uprzedzić. Zapukali o 9 rano. Dwóch funkcjonariuszy. Pamiętam mamę, która pytała ich, dokąd mnie zabierają. "Na wyjaśnienie, to potrwa 15 minut", zapewniał esbek. Szybko i spokojnie ubrałam się, wrzuciłam do torby coś do czytania. Nie chciałam bardziej przestraszyć mamy. Wkładając kurtkę, zapytałam szeptem jednego z nich, czy wziąć szczoteczkę do zębów. Kiwnął głową. Wychodząc, przytuliłam mamę. Do domu wróciłam sześć miesięcy później.

Z domu zostałam przewieziona do Pałacu Mostowskich. Na korytarzu mignęło mi kilka znajomych twarzy. Z jednego z pokoi dobiegało przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego. Dowiedziałam się o wprowadzeniu stanu wojennego. Potem przez cały dzień nic, cisza. Przesłuchania nie było, niczego ode mnie nie chcieli, o nic nie pytali. Nie mówili, o co chodzi, mimo moich pytań. Nic nie było tak, jak w czasie poprzednich zatrzymań. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Byłam w ogromnym stresie, który sprawił, że byłam jakby w innym trybie, uważna i bardzo skoncentrowana. Nie płakałam, nie krzyczałam. Kontrolowałam emocje, by nie pokazać żadnych uczuć, nie złamać się, nie dać im satysfakcji. Czułam się dziwnie, raz było mi gorąco, raz zimno.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam