- Czego ci Ukraińcy, Amerykanie i Polacy jeszcze od nas chcą? Przecież dla Ukrainy zrobiliśmy więcej, niż można było się spodziewać jeszcze dwa miesiące temu - zdają się myśleć elity niemieckiej socjaldemokracji z kanclerzem Olafem Scholzem na czele. To prawda, że w polityce Berlina nastąpiła zmiana. Tylko że jest ona wciąż za mała w stosunku do oczekiwań Kijowa i wielu wspierających go stolic. Przez to słabnie reputacja i wpływy Niemiec w Europie. I to może być najlepsza droga, by zmusić Berlin do zmiany stanowiska.
Jest 27 lutego. Mimo że to niedziela, Bundestag zbiera się na uroczystym posiedzeniu. Temat: inwazja Rosji na Ukrainę, która rozpoczęła się trzy dni wcześniej. Przemawia kanclerz, przemawiają ministrowie koalicji, którą tworzą socjaldemokracja (SPD), Zieloni (Bündnis 90/Die Grünen) i liberałowie (FDP). Kanclerz Olaf Scholz z SPD ogłasza wzmocnienie militarne Niemiec, wzmocnienie militarne Ukrainy i dywersyfikację dostaw energii. To ostatnie oznacza zgodę na wybudowanie dwóch terminali LNG, bo Niemcy, którzy przez lata inwestowali w gazociągi z Rosji, dziś nie mają żadnego gazoportu. To także przyspieszenie transformacji energetycznej, po niemiecku zwanej Energiewende. Do tego dodać trzeba zawieszenie certyfikacji gazociągu Nord Stream 2 łączącego Rosję i Niemcy po dnie Morza Bałtyckiego. Decyzja została ogłoszona 22 lutego w reakcji na uznanie przez Moskwę dwóch separatystycznych tak zwanych republik ludowych ze stolicami w Doniecku i Ługańsku, czyli na międzynarodowo uznawanym terytorium Ukrainy. Budowa gazociągu zakończyła się w ubiegłym roku, ale paliwo wciąż nią nie płynie, bo nie zakończyły się odbiory.
Amunicja i pociski...
Republika Federalna ma także wzmocnić się militarnie. Umocowanie w ustawie zasadniczej ma znaleźć wart 100 miliardów euro fundusz na rzecz Bundeswehry. Wydatki obronne mają sięgać 2 procent produktu krajowego brutto. To poziom zalecany przez Sojusz Północnoatlantycki. W 2014 roku, w reakcji na nielegalną aneksję Krymu przez Rosję i rozpoczęcie przez nią wojny w Donbasie, sojusznicy na szczycie w Newport w Walii zobowiązali się, że w ciągu dekady podniosą swoje wydatki obronne co najmniej do tego poziomu. Po siedmiu latach, w 2021 roku, zrobiło to tylko osiem z 30 państw NATO, w tym Polska i trzy państwa bałtyckie - wynika z opublikowanego 31 marca dorocznego raportu sekretarza generalnego sojuszu. Berlinowi nigdy nie spieszyło się, by podnosić wydatki obronne. Według szacunków NATO w 2021 roku wynosiły one niecałe 1,5 procent niemieckiego PKB. Dopiero najnowszy atak Rosji na Ukrainę wydaje się, że zmusił niemieckie elity do zmiany stanowiska.
Wreszcie zapowiedziane przez kanclerza Niemiec militarne wsparcie dla Ukrainy. Olaf Scholz zgodził się, żeby dostarczyć obrońcom amunicję i wyrzutnie pocisków przeciwpancernych i przeciwlotniczych. To skonstruowane w Niemczech panzerfausty 3 do zwalczania czołgów i innych pojazdów opancerzonych oraz przeznaczone do niszczenia śmigłowców i nisko lecących samolotów pociski Stinger (wyprodukowane w USA) i Strieła, skonstruowane jeszcze w Związku Sowieckim i pochodzące z magazynów armii dawnego NRD.
...zamiast hełmów i "poduszek"
To sporo jak na kraj, który po II wojnie światowej unika wysyłania broni w rejony konfliktów zbrojnych. Owszem, Niemcy nie zawsze były w tej polityce konsekwentne i sprzedawały broń walczącym państwom, na przykład na Bliskim Wschodzie, w tym Izraelowi i Arabii Saudyjskiej. W stosunku do Ukrainy skupiały się jednak na wsparciu finansowym, wprawdzie największym ze wszystkich donatorów, ale nie wojskowym.
Jeszcze w styczniu amerykański dziennik "Wall Street Journal" napisał, że Berlin nie zgodził się na to, by Estonia przekazała Ukrainie kilka dział ze swojego arsenału. Chodziło o haubice D-30 kalibru 122 milimetry, identyczne jak na uzbrojeniu armii ukraińskiej i rosyjskiej. Estońska artyleria została wyprodukowana jeszcze w Związku Sowieckim i zakupiona przez NRD. Po upadku muru berlińskiego haubice pozyskała Finlandia, a w 2009 roku odsprzedała je Estonii. W kontrakcie znalazł się jednak zapis, że na ewentualny dalszy eksport musi być zgoda Niemiec.
Także miesiąc przed rosyjską inwazją Berlin zapowiedział, że wyśle Ukraińcom pięć tysięcy hełmów. Rząd w Kijowie, który wtedy coraz głośniej domagał się broni, a jeśli chodzi o sprzęt ochronny, chciał 100 tysięcy hełmów i tyle samo kamizelek kuloodpornych, nie krył irytacji. - Co Niemcy chcą wysłać w następnej kolejności? Poduszki? - pytał ironicznie mer ukraińskiej stolicy Witalij Kliczko, były mistrz świata w boksie, który całą zawodową karierę spędził w Niemczech, mówi biegle po niemiecku i mimo sportowej emerytury wciąż jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych zawodników po zachodniej stronie Odry.
Święta krowa
Miesiąc później, po tym, jak rosyjskie czołgi wjechały na Ukrainę, Berlin zdecydował się jednak rozpocząć dostawy broni do Ukrainy. Broni lekkiej, w niewielkich ilościach, ale jednak. W polityce Niemiec był to na tyle istotny przewrót, że w komentarzach po przemówieniu Scholza w Bundestagu pojawiło się nawet określenie, że kanclerz "zarżnął świętą krowę". To określenie (niem. eine heilige Kuh schlachten) w języku naszych zachodnich sąsiadów oznacza złamanie tabu lub zmianę czegoś, co do tej pory było nietykalne.
Jednak już kilka dni po uroczystej sesji Bundestagu Marcin Zaborski pisał w tvn24.pl, że najbliższe tygodnie i miesiące oczywiście zweryfikują, czy niemiecki rząd nie zboczy z wyznaczonej na nowo drogi. Kolejne tygodnie zdają się potwierdzać te obawy. Niedawno czołowy niemiecki tabloid "Bild" doniósł, że to w urzędzie kanclerskim o połowę została skrócona lista broni, którą niemiecki przemysł był gotów dostarczyć Ukrainie. Z wykazu zniknęło całe ciężkie uzbrojenie, takie jak czołgi i bojowe wozy piechoty. Sam Scholz w wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel" tłumaczył, że jego najwyższym priorytetem jest uniknięcie eskalacji, która wciągnie NATO do wojny z Rosją.
Jeszcze gorzej było w poprzedni wtorek, 19 kwietnia. Po telekonferencji zwołanej przez prezydenta USA Joe Bidena, w której brali udział także prezydenci Francji i Polski, premier Wielkiej Brytanii oraz przewódcy NATO i Unii Europejskiej, kanclerz Niemiec zwołał nagle konferencję prasową. Nie ogłosił jednak, że Niemcy dostarczą ciężką broń na Ukrainę. Przedstawił stanowisko na tyle mętne, że jeden z dziennikarzy aż zapytał: Panie kanclerzu, nie zrozumiałem dokładnie, czy Niemcy będą teraz dostarczać ciężką broń, czy nie? Odpowiedź nie była konkretna.
Kanclerz, który sondażom się nie kłania
To wszystko w sytuacji, gdy ponad połowa Niemców opowiada się za dostawami ciężkiej broni do Ukrainy. W badaniu przeprowadzonym w połowie kwietnia taki krok poparło 55 procent respondentów, a przeciw było 37 procent. Jeszcze wyraźniej poparcie widać, gdy spojrzymy na preferencje partyjne. Wśród wyborców Zielonych za wysłaniem ciężkiej broni do Ukrainy było 72 procent, a przeciw - 22 proc., wśród tych, którzy deklarują poparcie dla SPD, to 66 do 29 procent, a dla trzeciego koalicjanta, FDP - 65 do 33 procent. Także wśród wyborców chadecji (CDU/CSU), ugrupowania Angeli Merkel, które rządziło przez ostatnie 16 lat, od grudnia 2021 roku jest w opozycji, te proporcje to 63 do 33 procent.
Jednak we wspomnianym wywiadzie dla "Spiegla" kanclerz Niemiec powiedział też, że nie koncentruje się na sondażach. Dlaczego? - Bo obawia się, że społeczeństwo w przyszłości zmieni zdanie tak szybko, jak zmieniło kilka tygodni temu. Politycy nie wierzą, że sympatie proukraińskie będą trwale przeważać w niemieckim społeczeństwie. Raczej myślą, że ludzie jeszcze nie rozumieją, co tak naprawdę będą dla nich oznaczały sankcje na Rosję. Poza tym mają świadomość, że polityka zagraniczna nie ma wpływu na przyszłe decyzje wyborców - odpowiada Roland Freudenstein, wiceprezes i szef brukselskiego biura think tanku GLOBSEC, w przeszłości dyrektor biura Fundacji Konrada Adenauera w Warszawie, przez całe życie związany z niemiecką chadecją.
Justyna Gotkowska, która w Ośrodku Studiów Wschodnich w Warszawie jest koordynatorką programu bezpieczeństwa regionalnego, wskazuje z kolei, że ostatnio co tydzień podkreślana jest inna wymówka, by nie dostarczać Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. To na przykład twierdzenia, że Bundeswehra nie ma z czego dostarczać, że niemiecki przemysł tylko zaproponował używany sprzęt i doprowadzenie go do stanu używalności potrwa kilka miesięcy, że Niemcy nie mogą dostarczać systemów, których Ukraińcy nie potrafią obsługiwać. Ostatnio mówi się, że przecież największe państwa w NATO nie dostarczają ciężkiego uzbrojenia albo że taka dostawa na Ukrainę spowoduje atak Rosji przy pomocy taktycznej broni jądrowej.
Wojna? To tylko nieporozumienie
A jakie są powody faktyczne? - Niemcy zawsze pełniły rolę mediatora w relacjach z Rosją. W związku z tym nie dostarczały Ukrainie żadnej broni przed rozpoczęciem inwazji, a obecnie nie chcą dostarczać ciężkiej broni, ponieważ uznają, że ta pozycja może zostać zachwiana, a SPD - kanclerz i jego doradcy - spodziewają się, że z tą Rosją po zakończeniu działań wojennych trzeba będzie rozmawiać i uzgodnić jakiś nowy modus vivendi w kwestiach relacji rosyjsko-ukraińskich i rosyjsko-europejskich - tłumaczy ekspertka.
Roland Freudenstein, pytany o przyczyny niemieckiej postawy wobec inwazji Rosji na Ukrainę, sięga znacznie głębiej i wymienia trzy czynniki. Pierwszym i najważniejszym jest niemiecki pacyfizm, który - podkreśla rozmówca tvn24.pl - jest postawą autentyczną, a nie na pokaz. - Kościoły niemieckie, a szczególnie Kościół ewangelicki naprawdę w ten sposób widzą świat. Istnieje przekonanie, że żadna wojna nie ma sensu, nawet taka, w której jedna strona broni się przed agresją. Klasa polityczna i przede wszystkim rządząca socjaldemokracja są naprawdę przekonani, że zbyt daleko idąca pomoc militarna dla Ukrainy jest złym pomysłem - mówi.
- Pacyfizm SPD bazuje na przekonaniu, że każdy konflikt na świecie jest wynikiem nieporozumień, więc jeśli tylko wszyscy się dobrze zrozumieją i ze sobą skomunikują, to wszystko będzie w porządku. Nie ma więc prawdziwych konfliktów, gry o sumie zerowej, a wszystko da się rozwiązać dzięki cierpliwości, dobrej komunikacji oraz oczywiście pieniądzom - wyjaśnia.
Również Gotkowska uważa, że pacyfistyczne skrzydło w SPD ma duży wpływ na kanclerza. - Lutowe przemówienie Scholza nie było szeroko konsultowane i wywołało sporo krytyki w socjaldemokracji. Już kilka dni później kanclerz zaczął trochę zmieniać retorykę i coraz bardziej się hamować, jeżeli chodzi o Ukrainę. Część partii twierdzi, że nie powinno się przeciągać tej wojny, że jak najszybciej powinien zostać zawarty rozejm lub pokój - mówi analityczka OSW.
"Szlachetne dzikusy" z romantycznej Rosji
Dwa kolejne czynniki to, zdaniem wiceprezesa GLOBSEC-u, niemiecka skłonność do romantyzowania Rosji i model, na którym oparty jest niemiecki biznes. To pierwsze zjawisko - przypomina ekspert - sięga jeszcze XIX wieku. - Ono oczywiście prowadzi do pewnej naiwności. Niemcy albo nie zauważają, albo wręcz podziwiają mocarstwowe zachowania Rosji, nawet takie, których nie chcą naśladować. Patrzą na Rosjan jak na "szlachetnych dzikusów" albo jak na zignorowaną przez Zachód wysoką kulturę z Tołstojem i Puszkinem - tłumaczy. Dodaje, że ten medal ma także drugą stronę: - Wobec Ukraińców i pewnym sensie także wobec Europy Środkowej istnieje nawet pewna pogarda. Kraje między Niemcami a Rosją są ignorowane - przyznaje, zastrzegając, że taka mentalność nie jest dziś dominująca.
Jeszcze dobitniej wyjaśnia to Justyna Gotkowska z OSW, która wskazuje, że dla pacyfistycznego skrzydła SPD Ukraina nie jest częścią Zachodu, lecz buforem lub wręcz częścią rosyjskiej strefy wpływów. - Niemcy, przynajmniej socjaldemokraci, nie uważają, że Ukraina kiedykolwiek zostanie częścią NATO lub Unii Europejskiej, w związku z tym nie widzą sensu w obronie Ukrainy, w dostarczaniu temu krajowi broni, żeby obronił swoją suwerenność i integralność terytorialną i żeby tym samym przyszłość w strukturach zachodnich została dla Ukrainy otwarta - mówi ekspertka OSW.
Tanie bezpieczeństwo, tania energia i otwarte rynki
Wreszcie wspomniany przez Freudensteina czynnik gospodarczy. - Niemcy budują swoją egzystencję na tanim bezpieczeństwie dzięki Stanom Zjednoczonym, taniej energii z Rosji i nieograniczonych rynkach eksportowych, dziś przede wszystkim w Chinach. Ten model biznesowy jest dzisiaj pod dużym znakiem zapytania we wszystkich trzech elementach, ale to rosyjska tania energia jest najbardziej krytyczna, bo Rosja jest w stanie szantażować Niemcy. Zależność, przede wszystkim od rosyjskiego gazu, jest dramatyczna - przyznaje ekspert, który podkreśla, że zawsze był przeciwnikiem Nord Stream 2 i z tego powodu spotykał się z naciskami we własnej formacji politycznej.
Freudenstein dodaje, że choć trochę ponad połowa niemieckiej opinii publicznej jest gotowa na bojkot rosyjskiej ropy i gazu, to rząd, związki zawodowe i organizacje pracodawców są przeciwne. Istnieją bowiem analizy, które wskazują, że przez to przybędzie pół miliona bezrobotnych, a PKB obniży się o pięć procent.
Z kolei analityczka OSW dodaje, że na postrzeganie Rosji jako ważnego partnera Niemiec wpływają mylne wyobrażenia o związkach gospodarczych łączących oba państwa. Tymczasem Rosja jest na 14. miejscu wśród największych partnerów handlowych Niemiec. Wyżej jest nie tylko Polska, ale i Czechy oraz Węgry. - Jednak Rosja jest w Niemczech postrzegana jako duży, perspektywiczny rynek, szczególnie przez duże niemieckie koncerny, a to one w dużej mierze kształtują niemiecką politykę zagraniczną, zarówno wobec Rosji, jak i Chin. W niemiecko-rosyjskich relacjach gospodarczych dominują kwestie energetyczne i to, że Niemcy uzależniły się w 50 procentach od relatywnie taniego rosyjskiego gazu i uznały, że Rosja jest odpowiedzialnym dostawcą, w związku z czym rosyjskim firmom zostały sprzedane również magazyny gazu w Niemczech - wyjaśnia Gotkowska.
Minionej zimy te magazyny były prawie puste, co tylko podbiło i tak wysokie ceny gazu, a co za tym idzie ceny energii w Europie. W kwietniu rząd Niemiec wprowadził zarząd komisaryczny w spółce Gazprom Germania, która odpowiada za handel, transport i magazynowanie gazu ziemnego - jest między innymi właścicielem operatora magazynów Astora.
W koalicji trzeszczy
Justyna Gotkowska przestrzega przed wrzucaniem do jednego worka wszystkich partii w Bundestagu. Trzeszczy w samej koalicji SPD, Zielonych i FDP. - Mamy wielką awanturę w niemieckim rządzie. Od kilku tygodni wychodzi ona na forum publiczne - zwraca uwagę. Opory przed zbyt daleko idącą pomocą Ukrainie ma przede wszystkim socjaldemokracja. Co innego Zieloni i FDP. Przykładowo Anton Hofreiter z Zielonych, szef komisji do spraw europejskich Bundestagu, powiedział, że nie rozumie działań kanclerza Scholza i to na niego spada odpowiedzialność za to, czego Niemcy nie robią.
Natomiast Marie-Agnes Strack-Zimmermann z FDP, szefowa komisji obrony, oceniła, że Scholz buduje obraz Niemiec jako kraju niezdecydowanego. Ostatnio, gdy była gościem publicznej niemieckiej telewizji, zapytana, dlaczego kanclerz kłamie, nie zaprzeczyła, tylko ujęła to w bardziej zawoalowany sposób. Wśród socjaldemokratów nie ma wprawdzie nikogo, kto otwarcie zaatakowałby Scholza za politykę wobec Ukrainy, ale nie każdy garnie się do obrony lidera własnej partii.
Nastroje tonują szefowie koalicyjnych ugrupowań, którzy nie chcą stawiać sprawy Ukrainy na ostrzu noża. - Koalicja trzeszczy, tarcia są naprawdę mocne, ale nie sądzę, żeby ze względu na Ukrainę się rozpadła - ocenia ekspertka OSW.
Polityka wschodnia, czyli jaka?
Obciążeniem dla socjaldemokracji, która stoi na czele koalicji rządowej, jest też jej dawna polityka wschodnia (Ostpolitik). Dziś jest kojarzona przede wszystkim z kanclerzem Willym Brandtem, który w duchu dialogu uregulował stosunki ze wschodnimi sąsiadami, w tym z Polską. Tylko że to jedynie część prawdy, bo - jak przypominają eksperci - z którymi rozmawiamy, podstawą dialogu było odstraszanie ze strony NATO, w czym Niemcy Zachodnie miały swój ważny udział. - W latach 70. XX wieku to socjaldemokracja wybudowała Bundeswehrę, na którą składało się 12 dobrze uzbrojonych dywizji. Równolegle prowadziła politykę odprężenia i normalizacji stosunków z Europą Wschodnią. Tamta Ostpolitik, w starych dobrych czasach, miała dwie strony - łączyła dialog z posiadaniem silnych sił zbrojnych. Jedno bez drugiego nie ma sensu. To, niestety, są lekcje już dawno zapomniane - wskazuje Roland Freudenstein i przypomina, że na początku XXI wieku RFN mocno zredukowała swoje siły zbrojne.
- Ostpolitik z czasów Willy'ego Brandta jest źle pamiętana i źle interpretowana. Obecna polityka SPD wobec Rosji to konglomerat fałszywych przekonań o lekcjach z historii, o tym, czym jest Rosja, jak powinno wyglądać europejskie bezpieczeństwo, o tym, że dialog i dyplomacja powinny być priorytetem w relacjach z Rosją. Mamy też komponent korupcji politycznej i bliskich związków polityków SPD z Kremlem i w szczególności z Gazpromem, czego najlepszym przykładem jest były kanclerz Gerhard Schröder. Mamy też polityków, którzy wyrośli z ruchów pokojowych. Oni uważają, że pokój prawie za wszelką cenę jest lepszy od wojny. To wszystko się na siebie nakłada - wylicza analityczka Ośrodka Studiów Wschodnich.
Appeasement
Politykę Niemiec wobec Rosji i Ukrainy uosabia dziś Frank-Walter Steinmeier, socjaldemokrata, od 2017 roku prezydent federalny, w połowie lutego wybrany na drugą kadencję, były wicekanclerz, w latach 2005-09 i 2013-17 minister spraw zagranicznych, dawny wieloletni bliski współpracownik Gerharda Schrödera. Na początku kwietnia przyznał, że jego wieloletnie wsparcie dla Nord Stream 2 było błędem.
Roland Freudenstein, choć sam jest chadekiem, to postawę prezydenta socjaldemokraty stara się jednak tłumaczyć. Używa przy tym terminu "appeasement". Tak nazywano politykę ustępstw Francji i Wielkiej Brytanii wobec III Rzeszy Adolfa Hitlera, która w zamyśle swoich twórców miała ochronić pokój w Europie, a która tylko rozzuchwaliła agresora. - Steinmeier uczciwie wierzył, że przez appeasement wobec Putina zapobiega trzeciej wojnie światowej. Z taką postawą można się nie zgadzać, ja się nie zgadzam, ale ją rozumiem i szanuję. Tego zrozumienia i szacunku brakuje mi w dyskursie politycznym w Polsce - mówi wiceprezes think tanku GLOBSEC.
Rok 2022, czyli który?
Wyjaśnia przy tym, że całą zachodnią - nie tylko niemiecką - dyskusję o konfrontacji z Rosją można podzielić na dwa nurty. Jeden reprezentują ci, którzy obawiają się powtórki z roku 1914, gdy narastająca eskalacja doprowadziła do wojny, której tak naprawdę nikt nie chciał. Dlatego - uważają ci, którzy reprezentują to myślenie, w tym prezydent Steinmeier - trzeba działać na rzecz deeskalacji. - Deeskalacja stała się obsesją nie tylko Steinmeiera, ale większości klasy politycznej w Niemczech. To było posunięte do tego stopnia, że zapominano o tym, że odstraszanie polega na tym, że w pewnych momentach i w bardzo precyzyjny sposób trzeba eskalować, trzeba odpowiedzieć eskalacją na eskalację. Tymczasem jeżeli deeskalacja jest jedyną zasadą polityki zagranicznej, szczególnie w momentach kryzysowych, odstraszanie traci swoją wiarygodność - mówi Freudenstein o postawie prezydenta Niemiec i jemu podobnych.
Przedstawiciele drugiego nurtu w dyskusji o konfrontacji z Rosją twierdzą, że największe ryzyko to jest powtarzanie tego, co się stało w 1938 i 1939 roku, kiedy mocarstwa zachodnie najpierw ustąpiły Hitlerowi na konferencji monachijskiej, a potem i tak wybuchła wojna. - Jedna strona była już zdecydowana na wojnę, a druga jeszcze stworzyła warunki do tej wojny przez appeasement, bo zachęciła agresora do jeszcze bardziej agresywnego zachowania - przypomina ekspert.
- Wygląda na to, że nurt reprezentowany przez tych, którzy najbardziej obawiają się powtórki z 1938 roku, wygrał debatę, ale druga strona jeszcze niezupełnie zrozumiała, że przegrała, i nadal twierdzi, że nie wolno prowokować Rosji i dlatego Niemcy nie powinny dostarczać ciężkiej broni Ukraińcom, że to jest czerwona linia i zbyt duża prowokacja wobec Rosji. Niemiecka mentalność i filozofia polityczna nie może się zmienić w ciągu jednego niedzielnego posiedzenia Bundestagu i przemówienia kanclerza. Narody się tak szybko nie zmieniają - zwraca uwagę.
Prezydent niezaproszony, kanclerz poirytowany
Mimo że Steinmeier przyznał się do błędu, ukraińskie władze dały do zrozumienia, że nie życzą sobie jego obecności, gdy pojawił się pomysł, by do Kijowa pojechali przywódcy państw regionu. Ostatecznie u Wołodymyra Zełenskiego stawili się prezydenci Polski i państw bałtyckich. Steinmeier, który chwilę wcześniej przebywał w Warszawie, musiał zawrócić do Berlina.
Gdy sprawa wyszła na jaw, Ukraińcy nieco łagodzili ton. Podkreślali, że nie było oficjalnego zapytania o wizytę w Kijowie, nie mogło być też oficjalnej odmowy. Ponowili też zaproszenie do Kijowa dla kanclerza Scholza. Ten jednak powiedział w radiu, że niezaproszenie Steinmeiera "jest trochę irytujące".
Roland Freudenstein przyznaje, że dosłownie przeraziły go pierwsze reakcje berlińskich polityków na temat niedoszłej wizyty. - Zabrakło pytania, jak doszło do tego wyproszenia Steinmeiera. Nadal elita niemiecka w niewystarczający sposób rozumie, jak głęboko jej postawa w sprawie Ukrainy szkodzi reputacji Niemiec w Unii Europejskiej i na całym świecie. Nie rozumie, że to niezaproszenie może nie było mądrym krokiem, ale ono jest wynikiem pewnego bezradnego gniewu na Niemcy, który ma racjonalne uzasadnienie i który można zrozumieć. Berlin jeszcze tego nie pojął - ocenia.
Zmiana, która nie nadąża
Takie gesty jak wobec Steinmeiera wymuszają jednak stopniową zmianę stanowiska Niemiec wobec Ukrainy. Wśród tych, którzy ją wymuszają, zwraca na siebie uwagę szczególnie Andrij Melnyk, ambasador Ukrainy w Berlinie od 2016 roku, ostatnio znany z działań mocno niedyplomatycznych. W dużej mierze to on napędza debatę w Niemczech i powolną zmianę nastawienia.
Przed tygodniem kanclerz Scholz pod dużą presją zapowiedział ponad miliard euro pomocy wojskowej dla Ukrainy. W przeciwieństwie do styczniowej historii z artylerią z Estonii tym razem Niemcy, jako producent, zgodziły się na to, by Holandia dostarczyła Ukrainie znacznie bardziej nowoczesne samobieżne haubice PzH 2000, dodatkowo dostarczą amunicję i mają być odpowiedzialni za szkolenia ukraińskich załóg. Berlin weźmie też udział w wymianie, w ramach której dostarczy Słowenii bojowe wozy piechoty Marder i kołowe transportery opancerzone Fuchs w zamian za czołgi, które mają zasilić siły zbrojne Ukrainy. Wprawdzie Lublana chciał nowszego uzbrojenia, ale umówmy się, że wozy M-84, czyli jugosłowiański wariant sowieckiego T-72, to jednak to samo pokolenie, co zimnowojenne mardery i fuchsy.
Zdaniem Justyny Gotkowskiej to pokazuje, że presja na Niemcy jest duża i pewne rzeczy są wymuszane na kanclerzu. - Ukraina wie, co robi. Ukraińscy dyplomaci koncentrują się na Niemczech, bo wiedzą, że to kluczowe państwo Unii Europejskiej i NATO w kreowaniu europejskiej polityki wobec Rosji, że to państwo kluczowe, jeżeli chodzi o przyszłość Ukrainy w strukturach zachodnich. Dlatego uważają, że muszą złamać dotychczasowe mantry niemieckiej i socjaldemokratycznej polityki i zmienić dotychczasową postawę niemieckiego rządu wobec Rosji - wyjaśnia analityczka OSW.
Podkreśla, że to nie tak, że stanowisko Berlina pozostaje takie samo od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę. - Jest zmiana, jeżeli chodzi o politykę energetyczną. Mam nadzieję, że będzie zmiana, jeżeli chodzi o modernizację Bundeswehry i przeznaczanie większych pieniędzy na obronność, tu czekamy na decyzję parlamentu, wszystko wskazuje, że będzie odpowiednia większość. Do pewnego stopnia jest zmiana, jeżeli chodzi o stanowisko Niemiec w NATO, tutaj z kolei zobaczymy to na szczycie w czerwcu - wylicza.
Dodaje, że zmiana nastąpiła także w kwestii dostaw broni na Ukrainę. - W porównaniu z innymi sojusznikami zmiana jest relatywnie niewielka, ale jak na Niemcy spora - podkreśla. - To nie jest tak, że nic się nie zadziało w Niemczech. Tam zmienia się polityka, ale nie tak szybko, jak byśmy sobie życzyli, i pozostaje stare myślenie części elit politycznych. Ono hamuje dalej idące zmiany, co jest strasznie frustrujące dla obserwatorów, biorąc pod uwagę to, gdzie jest w tej chwili Ukraina - wyjaśnia.
Także wiceprezes think tanku GLOBSEC zwraca uwagę, że zmiany w polityce Niemiec następują wolniej, niż chcieliby sojusznicy i Ukraina. - Stanowisko Niemiec zmieniło się nie tylko 27 lutego, w dniu pamiętnego posiedzenia Bundestagu, ale nadal się zmienia. Tylko że oczekiwania Ukrainy i części sojuszników względem Niemiec zmieniają się jeszcze szybciej. Czy Berlin za tym nadąży, zobaczymy dopiero w najbliższych miesiącach - wskazuje Roland Freudenstein.
Utrata reputacji i strach przed izolacją
Co robić, by Niemcy jeszcze bardziej zaangażowały się w pomoc wojskową dla Ukrainy? Wiceprezes GLOBSEC-u wskazuje przede wszystkim, że mamy obecnie najgłębszy od lat kryzys niemieckiej reputacji. - Przede wszystkim sojusznicy muszą cierpliwie Niemcom tłumaczyć, co niszczą przez swoje kunktatorstwo. Niemieckie wpływy w Europie spadają na dno. To Niemcy są największym przegranym tej sytuacji. Tylko moim zdaniem berlińska bańka tego jeszcze nie zrozumiała - tłumaczy.
Dodaje, że gdy najsilniejsze państwo Unii Europejskiej nie robi tego, co trzeba, to głęboki kryzys grozi także całej wspólnocie i może mieć wpływ na wszystkie inne problemy, na przykład te związane z praworządnością. Apeluje tylko, by rozmowy z Berlinem prowadzić w duchu przyjaźni i szacunku. - Brakuje mi tego w obecnej dyskusji warszawskiej. Tymi metodami nie przekona się niemieckiej elity - ostrzega Freudenstein.
Justyna Gotkowska uważa, że zmianę myślenia w elitach SPD może wywołać duża presja wewnętrzna i międzynarodowa. - Niemcy boją się bycia w izolacji w obozie zachodnim i dlatego niemiecką politykę mogą zmienić skoordynowane działania innych sojuszników - podpowiada ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich.
- Niemcy są teraz mocno krytykowane, bo są największym państwem Unii Europejskiej i jednym z największych w NATO, kluczowym w relacjach europejsko-rosyjskich, więc od nich się oczekuje po prostu więcej - podkreśla.
Autorka/Autor: Rafał Lesiecki
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Henning Schacht/Getty Images