|

Rano Auschwitz, wieczorem ognisko i dyskoteka. "Edukacyjne męczeństwo" polskich dzieci

Do Muzeum Auschwitz przyjeżdżają szkolne wycieczki z całej Polski
Do Muzeum Auschwitz przyjeżdżają szkolne wycieczki z całej Polski
Źródło: Jacek Bednarczyk/PAP

- Tragiczne losy najmłodszych pokoleń Polaków mają szczególny wymiar - twierdzi Mikołaj Pawlak, rzecznik praw dziecka. Dlatego chce, by dzieci miały więcej lekcji o martyrologii i cierpieniu ich rówieśników. Rzecz w tym, że to, jak dziś się o tym uczą, bywa niekiedy traumatyczne w skutkach.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Był czerwiec, zbliżało się zakończenie roku szkolnego. Klasa Kasi ostatnie wspólne chwile w gimnazjum miała spędzić na dwudniowej wycieczce. Miał być wyjazd i atrakcje. Zaplanowano więc zwiedzanie Muzeum Auschwitz, a po nim ognisko i dyskotekę dla biorących udział w wycieczce 15- i 16-latków.

- To było absurdalne. Powiedziałam, że nie pojadę - wspomina Kasia. - Ale nikt z moich nauczycieli nie był w stanie zrozumieć, o co mi chodzi. Czułam, że wywierano na mnie presję, bo ciągle słyszałam, że "to miejsce, które każdy świadomy człowiek powinien zobaczyć" i "trzeba tam być raz w życiu" - dodaje. Z jej emocjami nikt się nie liczył.

A Kasia nie wyobrażała sobie, że ostatnie wspólne chwile przed rozejściem do liceów ma spędzić z przyjaciółmi w ten sposób. Najpierw płacz i dramat, a potem dyskoteka.

- Na dodatek to się działo jakiś miesiąc po szkolnej wycieczce na Pawiak, którą też długo przeżywałam - mówi nastolatka. - Tamtą traumę potęgowało to, że w grupie, z którą byłam na Pawiaku, część dzieciaków nie zdawała sobie sprawy z tego, co właściwie oglądamy - dodaje.

Doświadczeniom młodzieży odwiedzającej Muzeum Auschwitz postanowił przyjrzeć się psycholog społeczny dr hab. Michał Bilewicz z Uniwersytetu Warszawskiego. Z badań, których jest współautorem, wynika, że około 13 proc. polskich uczniów po wizycie w Auschwitz kończy z wtórnym zespołem stresu pourazowego (PTSD). To zaburzenie nerwicowe, które ma takie same objawy jak PTSD, ale inne są powody jego pojawienia się. Lęk nie wynika z bezpośredniego kontaktu z traumatycznymi wydarzeniami – wystarczy, że jesteśmy świadkami wydarzeń trudnych dla innych ludzi. Przytrafia się m.in. policjantom, ratownikom medycznym, strażakom - czy jak wynika z badań - właśnie uczniom odwiedzającym miejsca Zagłady.

Badacze szczególnie często dostrzegali wtórne PTSD u młodzieży silnie empatyzującej z ofiarami. Odnotowali u nich między innymi kłopoty ze snem, drażliwość, trudności z koncentracją.

Dlatego gdy rzecznik praw dziecka Mikołaj Pawlak poinformował przed kilkoma dniami, że chciałby wprowadzenia do podstawy programowej nauczania w szkołach "problematyki martyrologii polskich dzieci w okresie drugiej wojny światowej i latach powojennych" oraz osobiście zaangażował się w tworzenie poświęconego tym tematom muzeum, Bilewicz nie wytrzymał. Zapytał na Twitterze ostro: "Chcecie jeszcze więcej martyrologii w polskiej szkole? Serio?".

Rządzący nie odpowiedzieli, za to psycholog został zasypany historiami podobnymi do tej Kasi. I wiadomościami pełnymi obaw, że oto powstaje kolejna placówka, która - bezrefleksyjnie narzucona jako kolejne miejsce urozmaicające lekcje historii - może traumatyzować uczniów. Bo choć niemal wszyscy są zgodni, że dzieci należy uczyć o cierpieniu, wiele wątpliwości pozostawia to, jak się to u nas robi.

Raz przez całe wieki

"Kształcenie w szkole podstawowej stanowi fundament wykształcenia. Zadaniem szkoły jest łagodne wprowadzenie dziecka w świat wiedzy, przygotowanie do wykonywania obowiązków ucznia oraz wdrażanie do samorozwoju. Szkoła zapewnia bezpieczne warunki oraz przyjazną atmosferę do nauki, uwzględniając indywidualne możliwości i potrzeby edukacyjne ucznia" - tak zaczyna się dokument podstawy programowej obowiązującej w polskich szkołach od 2017 roku. To zasady stworzone przez ekspertów minister Anny Zalewskiej. Dokument ma setki stron, podzielony jest na kolejne etapy kształcenia, klasy i poszczególne przedmioty.

Po reformie Zalewskiej dzieci uczą się historii przez godzinę tygodniowo w klasie czwartej i po dwie godziny od piątej klasy aż do matury. Jeśli w liceum wybiorą profil rozszerzony - jeszcze więcej. Historia jest jednym z tych przedmiotów, których w ciągu 12 lat edukacji jest bardzo dużo (obok języka polskiego, obcego, matematyki i religii).

Jeśli zajrzymy do podstawy programowej z tego przedmiotu, dowiemy się jednak, że słowo "dziecko" pada w niej tylko raz. Znajdziemy je w temacie: "Strajk dzieci we Wrześni. Udręki niewoli, germanizacja, rusyfikacja". Są to jednak "treści dodatkowe, nieobowiązkowe, do wyboru przez nauczyciela w porozumieniu z uczniem" - przewidziane na naukę w klasie czwartej, a więc dla 9- i 10-latków.

Fragment podstawy programowej z historii
Fragment podstawy programowej z historii
Źródło: tvn24.pl

W podstawie programowej dla liceów słowo "dziecko" nie pada już ani razu.

To najpewniej takie ujęcie szkolnych zagadnień sprawiło, że Rzecznik Praw Dziecka uznał, iż o męczeństwie dzieci mówi się w szkole za mało. W zeszłym tygodniu wystąpił do ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka o wprowadzenie zmian w podstawie programowej dla klas V-VIII szkół podstawowych. Na lekcjach pojawić miałyby się tematy m.in. "martyrologii dzieci polskich" i losu "dzieci deportowanych ze wschodnich terenów okupowanej Polski".

- Tragiczne losy najmłodszych pokoleń Polaków mają szczególny wymiar. Ukazują bezmiar okrucieństwa zbrodni niemieckich i sowieckich dokonywanych na całkowicie bezbronnych ofiarach - tak Pawlak uzasadnia swój pomysł. Nie tłumaczył, czego nauczyć mają współczesne dzieci kolejna lekcja i kolejne muzeum poświęcone zbrodniom z przeszłości. Na razie wszystko wskazuje na to, że po prostu mają poznać nowe daty, dramaty, nazwiska i miejsca.

Widziałem, jak płaczą

Michał Bilewicz, ten, który zaczepił Rzecznika Praw Dziecka na Twitterze, o tym bezmiarze okrucieństwa mógłby mówić długo. Tylko wolałby to robić inaczej. Kilka lat temu prowadził na Uniwersytecie Warszawskim seminarium z psychologii ludobójstwa. Przez pół roku rozmawiał ze studentami o tym, jak do podobnych tragedii dochodzi.

- Na koniec zajęć studenci poprosili o podsumowujący wyjazd do Auschwitz - opowiada. - Na miejscu zobaczyłem, jak się rozklejają, płaczą, jak ciężko to przeżywają. A przecież byli przygotowani na to, co zobaczą. To, co - jak przypuszczałem - będzie dla nich doświadczeniem głównie intelektualnym, okazało się ciężkim doświadczeniem emocjonalnym. I wtedy chyba po raz pierwszy pomyślałem o tym, co gotujemy wszystkim tym młodym osobom, którzy trafiają tu na chwilę, bez odpowiedniego przygotowania - dodaje.

Kilka lat później, w 2016 roku dr hab. Bilewicz i dr Adrian Wójcik z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, we współpracy z Centrum Żydowskim w Oświęcimiu, analizowali prowadzone w muzeum programy edukacyjne dla młodzieży, poświęcone między innymi uprzedzeniom i antysemityzmowi.

- Chcieliśmy zobaczyć, czy prowadzone w muzeum zajęcia działają tak, jak chcieliby ich twórcy – dają wiedzę, ale na przykład budują też u młodych wrażliwość i empatię. A przy okazji mogliśmy sprawdzić stosunek młodych ludzi do różnych grup, między innymi Żydów i Niemców. Czy jesteśmy do nich uprzedzeni, jakie mamy wobec nich odczucia - opowiada Bilewicz. - To była też niesamowita szansa, by wrócić do tego, co widziałem u moich studentów, czyli do tematu emocji u osób odwiedzających Auschwitz - zaznacza.

Traumatycznie jak w Polsce

W porozumieniu z Centrum Żydowskim badacze opracowali ankiety, które wypełniali uczniowie przed wizytą w obozie, zaraz po niej i miesiąc po. W badaniu wzięło udział 686 licealistów z 26 szkół. Średnia wieku wynosiła nieco ponad 17 lat, a 54,6 proc. badanych stanowiły kobiety.

To właśnie te badania przywołał na Twitterze Bilewicz. Wynika z nich, że psychologiczne skutki tej wizyty odczuwało aż 60 proc. badanych, a w przypadku nieco ponad 13 proc. można mówić o wtórnym PTSD. Wiemy to, bo badacze wykorzystali specjalną skalę mierzącą nastrój, która pomaga ustalić, jak to, czego doświadczyliśmy, przekłada się na nasze funkcjonowanie.

- Byłem zaskoczony tym, jak wielu ma objawy PTSD. U tych najbardziej wrażliwych występowały objawy kliniczne, jakie mają ludzie po powodziach czy przebywaniu na terenach objętych konfliktami zbrojnymi. Nie mogli spać, odczuwali ciągły lęk, nie mogli się skoncentrować - wylicza psycholog.

Zespół stresu pourazowego
Zespół stresu pourazowego
Źródło: tvn24.pl

A w artykule na ten temat, który w 2017 roku opublikowali z Wójcikiem w "American Journal of Orthopsychiatry", czytamy, że może to być alarmujące. Szczególnie jeśli zwrócimy uwagę, że z innych badań wykorzystujących tę samą skalę wynika, iż podobnie do tych 13 proc. nastolatków straumatyzowanych wizytą w Auschwitz czuło się 19,5 proc. pielęgniarek, które doświadczyły huraganu Sandy.

Prof. Bilewicz: - Coraz częściej mówi się o międzygeneracyjnej transmisji traumy i nie chodzi tylko o kwestie biologiczne. Trauma kolejnych pokoleń wynika też z tego, że dramatyczne rodzinne historie, których doświadczali nasi bliscy, przez lata nie były opowiadane, wyrzucane z siebie. Jeśli nie ma społecznego uznania dla jakiejś traumy, na przykład nie można opowiedzieć historii o gwałcie w czasie okupacji, to jeszcze mocniej wpływa na funkcjonowanie psychiczne zarówno tej osoby, jak i jej bliskich. W Polsce nie ma kultury terapeutycznej i kultury mówienia. Między innymi dlatego żyjemy w straumatyzowanym społeczeństwie - podsumowuje psycholog. Tu przypomina, że z różnych - również międzynarodowych badań - wynika, iż Polska jest krajem z "dużą wrażliwością traumatyczną".

- A może dzieci nie należy uczyć o męczeństwie? - zaczepiam Bilewicza.

- Tego nie powiedziałem - zastrzega od razu.

- Ale może, skoro to wywołuje traumę, to lepiej zabierać ich w te trudne miejsca dopiero na koniec liceum czy technikum, gdy są dorośli? - dopytuję dalej.

- To model izraelski. U nich moment, gdy kończą szkołę średnią, jest tym, gdy odwiedzają miejsca pamięci - przypomina badacz. I od razu zaznacza: - To niezłe rozwiązanie, gdy jesteśmy w stanie wcześniej w szkole przygotować młodych na to doświadczenie. Ono nie jest jednak doskonałe, bo potrzebna jest też praca na tych emocjach później, a skoro kończymy szkołę, to takiego "później" już nie ma. Nie istnieje jeden dobry moment dla wszystkich na taką wizytę, z pewnością kluczowe jest jednak to, jak jest obudowana.

- Muzeum Auschwitz wykonuje niesamowitą pracę, ale nie wyręczy nauczycieli czy rodziców, którzy łączą wyprawę tam z oglądaniem grot solnych i ziejącego ogniem smoka, nie przywiązując wagi do tego, co się dzieje z dziećmi po takim wyjeździe, a niekiedy w ogóle ich na niego nie przygotowując. Dlatego kieruję swoje uwagi nie tylko do Rzecznika Praw Dziecka, ale wszystkich tych, którzy powinni dzieci wspierać – dodaje Bilewicz.

Co dzieje się w Łodzi?

Czy gdy mówi o męczeństwie, rzecznikiem Pawlakiem kieruje chęć wsparcia współczesnych dzieci? Trudno to sobie wyobrazić.

Nauczyciele komentują z przekąsem: - Kieruje nim co najwyżej chęć wsparcia muzeum, które właśnie powstaje w Łodzi.

O co chodzi? Sam Pawlak przyznaje, że jego pomysł na rozszerzenie podstawy programowej wyszedł od doktora Ireneusza Maja, który w czerwcu został dyrektorem nowo powstającego Muzeum Dzieci Polskich w Łodzi. Muzeum, w którego budowę Pawlak zaangażował się kilka miesięcy temu.

Zanim zaczniecie sobie wyobrażać, że to może takie muzeum, w którym dzieci poznają historię zabawek czy zobaczą, jak zmieniały się ich ubrania albo co czekało na ich praprzodków w domach i szkołach, ostudzimy tę fantazję. Pełna nazwa nowej placówki to Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu. Niemiecki nazistowski obóz dla polskich dzieci w Łodzi 1942-1945.

Do zadań nowej placówki ma należeć - oprócz ukazania losów najmłodszych ofiar ludobójczej polityki III Rzeszy - także upamiętnienie gehenny dzieci na terenach Polski okupowanej przez ZSRR, powojennych losów sierot wojennych, a także dzieci Żołnierzy Wyklętych.

Zdaniem doktora Maja i rzecznika Pawlaka niemiecki obóz dla polskich dzieci w Łodzi - "miejsce wyjątkowe w wojennej historii całej Europy" - powinien być wymieniony w "treści nauczania dla klas V-VIII jako przykłady zbrodni niemieckich i sowieckich" obok już istniejących: Palmir, Katynia, kaźni profesorów lwowskich i Zamojszczyzny.

Co to za miejsce? Niemcy rozpoczęli budowę obozu we wrześniu 1942 roku pod pretekstem "ochrony młodzieży niemieckiej i usunięcia moralnego zagrożenia, którego źródłem są dzieci polskie". Na terenie łódzkiego getta, w kwartale ulic: Brackiej, Emilii Plater, Górniczej i ówczesnego muru cmentarza żydowskiego, wydzielono działkę. Całość otoczono wysokim płotem z drutem kolczastym, z główną bramą wjazdową przy ul. Przemysłowej. Oficjalnie obóz był przeznaczony dla dzieci w wieku od 8 do 16, ale według świadków trafiały tam nawet niemowlęta. Nie wiadomo, ile dzieci w nim zginęło.

Apel w obozie wychowawczym dla młodych Polaków w Łodzi
Apel w obozie wychowawczym dla młodych Polaków w Łodzi
Źródło: Archiwum Fotograficzne Stefana Bałuka - Narodowe Archiwum Cyfrowe / Wikipedia

Wiadomo za to, że Niemcy więzili tam dzieci bezdomne, osierocone, pozbawione rodziców, którzy zostali wywiezieni na roboty do Niemiec lub do obozów koncentracyjnych czy więzień, a także dzieci członków ruchu oporu i więźniów politycznych.

Właśnie teren dawnego obozu ma zostać muzeum. Budowę i koszty działalności (na razie nieznane) placówki sfinansuje Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu. Resort zapowiada, że muzeum "będzie najnowocześniejszą w Polsce, multimedialną placówką muzealno-edukacyjną, w której dzieci i młodzież będą mogły zapoznać się z najbardziej tragicznymi wydarzeniami naszej historii, a nauczyciele znajdą wsparcie eksperckie i materiały edukacyjne dotyczące wojennych i powojennych losów naszych najmłodszych obywateli".

- Muzeum nie pozwoli zapomnieć o wstrząsających zbrodniach dokonanych na tysiącach polskich dzieci w czasie II wojny światowej. Ocalenie pamięci o śmierci niewinnych najmłodszych ofiar i oddanie im hołdu jest naszym obowiązkiem – powiedział wicepremier, minister kultury Piotr Gliński, gdy pod koniec maja zapowiadał utworzenie instytucji.

Miałam 10 lat i nie mogłam spać

Psycholog Michał Bilewicz nie kryje, że jest zaniepokojony rozwojem sytuacji i inaczej widziałby edukację historyczną w Polsce. A Łódź i jej nowe muzeum może tylko powielić problemy wielu innych miejsc, które w teorii służą wzmacnianiu pamięci. Zwłaszcza że tematyka, którą nowa placówka ma poruszać, będzie omawiana w szkole przez młodsze dzieci niż te, które w Auschwitz badał Bilewicz. Jeśli podstawa programowa zostanie zmieniona, nauczyciele mogą chcieć zabierać do Łodzi już nawet 11-latków.

- To, co jest jednym z poważnych kłopotów z Auschwitz, to fakt, że leży na szlaku turystycznym obok Wieliczki i Krakowa, gdzie obowiązkowo trzeba zobaczyć smoka i Wawel. A obóz bywa traktowany jako jedna z wielu "atrakcji" na takiej objazdowej wycieczce - ocenia prof. Bilewicz.

I przypomina, że inne miejsca też się z tym mierzą. - Sam wciąż mam przed oczami rodziny z małymi dziećmi biegającymi w klapkach po barakach obozowych Muzeum Stutthof w Sztutowie. Ludzie potrafią przychodzić tam niemal prosto z plaży - opowiada. - I oczywiście w tym przypadku możemy mówić o bezmyślności rodziców, ale i edukatorom, na przykład wychowawcom kolonijnym, się takie pomysły zdarzają - podkreśla.

oboz
Kiedyś obóz koncentracyjny Stutthof, teraz muzeum Stutthof w Sztutowie
Źródło: TVN24

Tak obóz w czasie wakacyjnych kolonii odwiedziła m.in. Marta, dziś licealistka z Poznania. - Miałam wtedy jakieś 10 lat. Byliśmy na koloniach nad morzem i któregoś dnia zabrano nas tam na wycieczkę. Tak po prostu, bez żadnego wstępu, ostrzeżenia, a jak się potem okazało, nawet bez informowania rodziców - wspomina dziewczyna. - Gdy wróciłam z tych wakacji, długo miałam problemy ze snem, moczyłam się w nocy. Do dziś mam ciarki, gdy to wspominam - dodaje.

Elżbieta z okolic Zielonej Góry pojechała do Auschwitz w nagrodę za dobre oceny. Na koniec szóstej klasy.

Anna, dziś studentka psychologii z Krakowa, była tam w gimnazjum i jest pewna, że nie była gotowa na to, co zobaczy. - Wolałabym tam pojechać jako dorosła albo z rodzicami, żeby oni wiedzieli, przez co później przechodziłam - mówi. I dodaje: - A oni tylko potrafili powiedzieć: "wyobrażamy sobie, że to mogło być straszne" i zmieniali temat. W klasie nie rozmawialiśmy już o tym w ogóle, bo akurat na historii i polskim mieliśmy w tym czasie inne tematy.

Tu nie chodzi tylko o wiek, ale również o wrażliwość i jej budowanie właśnie. - W liceach od lat czyta się opowiadania Tadeusza Borowskiego, ale w wielu miejscach to nie jest obudowane głębszym programem - ocenia Bilewicz. - Nie ma spójnego, międzyprzedmiotowego modułu, w ramach którego mówiłoby się o Holocauście równorzędnie na historii, języku polskim i wiedzy o społeczeństwie. Dzięki niemu byłoby więcej czasu nie tylko na opowiedzenie dawnych dramatycznych wydarzeń, ale też pracę z emocjami uczniów. Zwykle tak nie jest, a nawet Borowski pojawia się tylko jako tekst literacki. Tekst jak każdy inny - wzdycha.

"Proszę państwa do gazu"

Bilewicz nie był w latach szkolnych na wycieczce w Auschwitz, ale właśnie lekturę Borowskiego wspomina jako coś makabrycznego. - Nie mogłem po tym spać - przyznaje.

"Proszę państwa do gazu" oraz "Ludzie, którzy szli" to od 2019 roku lektura obowiązkowa w liceach i technikach. Przed reformą Anny Zalewskiej opowiadania były lekturą uzupełniającą, jednak bardzo często omawianą w szkołach. Uczniowie czytali też m.in. "Pożegnanie z Marią" czy "U nas w Auschwitzu". Z jego tekstów poznawali obozową rzeczywistość.

Gdy dziś się nad tym zastanawia, Bilewicz stwierdza, że miał wiele objawów, które dziś nazwalibyśmy właśnie PTSD. To te same intruzyjne, natrętne myśli, rozkojarzenie, problemy z zasypianiem, na które później skarżyły się badane przez niego nastolatki.

I właśnie na to też powinniśmy przygotowywać nauczycieli - uważa Bilewicz. - Musimy ich uczyć, jak pracować z uczniami, którzy są bardzo empatyczni i dla których takie doświadczenia mogą być bardzo destrukcyjne. To jest coś, o czym w Polsce się prawie nie mówi, bo szkoła jest dla nas miejscem edukacji, w którym uczeń ma zdobywać wiedzę. Dopiero od niedawna mówimy o nauczaniu kompetencji i efektach kształcenia. Te ostatnie obejmują zaś nie tylko wiedzę - daty i nazwiska - ale też budowanie postaw. Wizyty w miejscach pamięci powinny być z tym powiązane - podkreśla.

Na świecie nauczycieli często szkolą z tego m.in. muzealnicy. - Tyle że nauczycieli są tysiące i nie wszyscy korzystają z tych dodatkowych programów – mówi psycholog. I dodaje: - Kurs psychologii na studiach, który przechodzą wszyscy nauczyciele, to niestety za mało.

Prof. Bilewicz obawia się, że takiego myślenia nie ma u rządzących. - Jeśli z budowania muzeum i dopisywania męczeństwa do podstawy programowej jakaś postawa ma wynikać, to raczej przekonanie, że cały świat jest przeciwko nam - mówi psycholog. - Tak się niestety często dzieje w Izraelu, gdzie nazywa się to "mentalnością Masady" albo "oblężonej twierdzy". Jeśli pokazujemy uczniom obozy zagłady, ale nie dajemy im równocześnie zbyt wielu informacji o dobrych rzeczach, które nas spotkały ze strony innych narodów czy państw, to wytwarzamy w nich przekonanie, że cały świat był i jest nam wrogi. Obawiam się, że w przyszłości może być tak również w Polsce, gdy uczniom będziemy opowiadać głównie o tym, że nas nieustannie krzywdzono i zdradzano - dodaje.

rzymkowski
Wiceminister Rzymkowski: obok dotychczasowych lekcji historii powstanie nowy, odrębny przedmiot: historia Polski XX i XXI wieku
Źródło: Poranek "Siódma9"

Nie "czy" rozmawiać, ale "jak"?

Jacek Staniszewski, nauczyciel historii i dyrektor Akademii Dobrej Edukacji w Warszawie, również - jak prof. Bilewicz - skomentował plany programowo-muzealne RPD na Twitterze.

"Z zazdrością czytam o angielskich, holenderskich, cypryjskich pomysłach na to, jak wykorzystać historię w szkole w tłumaczeniu tego, co dziś jest ważne dla młodych (terroryzm, brak zaufania do nauki, klimat)" - napisał. Na koniec dodał, żeby nie było wątpliwości: "To w kontekście martyrologii dzieci - pomysłu rzecznika praw dziecka".

Pytam więc: czego tak zazdrości tym kolegom i koleżankom z innych zakątków Europy? Ale Staniszewski, zanim odpowie, głośno wzdycha.

- Zacznijmy od tego, że od wielu lat mówimy o tym, że nasza podstawa programowa jest zbyt przeładowana. Kolejni rządzący dokładają tematów, które uważają, że koniecznie trzeba z dziećmi omówić - zaczyna Staniszewski.

- Czyli już się nic w tej podstawie nie zmieści i nie ma o czym dyskutować? - przerywam mu niemal natychmiast.

A on cierpliwie tłumaczy: - To nie jest tak, że nie wolno nam już niczego dodawać. Tylko jeśli coś ma się na lekcjach zmieścić, to trzeba powiedzieć, kosztem czego ma się to stać. Coś wyrzucić trzeba. I nie jest też tak, że mamy się bać trudnych tematów. Tylko trzeba wprowadzać je w odpowiedni sposób.

I jako przykład podaje wspomniany na Twitterze Cypr i tamtejsze lekcje historii. - Na Cyprze takim trudnym tematem jest kwestia dzieci, które zaginęły w czasie wojny, to kwestia silnie traumatyzująca - opowiada Staniszewski. - Ale oni opracowali szczegółowo, jak to robić, z dziećmi w jakim wieku, jakim językiem. Bo wiadomo, że dzieciom da się o wszystkim powiedzieć, tylko trzeba się wykazać odpowiednią wrażliwością. Podobnie jest przecież nie tylko z historią Holocaustu, ale nawet pandemii, która dziś budzi u dzieci wiele lęków - dodaje.

Staniszewski przypomina, że wiele państw opracowało specjalne instytucje, które zajmują się przekładaniem traum na język szkoły. - Na przykład w Wielkiej Brytanii wiele uwagi poświęca się aktualnie temu, jak mówić o niewolnictwie i kolonializmie - opowiada nauczyciel. - I nie chodzi tylko o kwestie historyczne, ale przecież i o to, co dzieje się tu i teraz. Gdy burzone są pomniki, a osiągnięcia twórców brytyjskiego imperium konfrontowane są z ich olbrzymią krytyką, trzeba na nowo zastanowić się, jak rozmawiać o tym z dziećmi i młodzieżą. Bo kim dla nich jest dziś Kolumb? - zastanawia się.

Ma też coś, o co chciałby w związku z tym zapytać Pawlaka: - Czy on wie, po co to robi?

Zdaniem Staniszewskiego pomysł zmiany podstawy programowej z historii jest jak trafienie kulą w płot. - Dlaczego osoba, która z urzędu powinna opiekować się dziećmi, mówi im: powinniście uczyć się więcej. I robi to wtedy, gdy niemal wszyscy inni, którzy się dziećmi zajmują, widzą, że tej nauki jest za dużo - zwraca uwagę. I dodaje: - Ja wiem, że papier przyjmie wszystko. Ale dzieci - nie. Ten pomysł jest skazany na porażkę.

Nikt tak nie cierpiał

Staniszewski podkreśla też, że brak słowa "dziecko" w podstawie programowej nie sprawią, iż o dzieciach i ich cierpieniu się nie dyskutuje. I to nie tylko na lekcjach historii.

- Czym innym niż rozmową o dzieciach, które oddają życie na ołtarzu państwa, jest omawianie obowiązkowej lektury, jaką są "Kamienie na szaniec"? - zastanawia się Staniszewski. - Poza tym zastanówmy się: czy tylko w Polsce dzieci cierpiały? Nie bez powodu na całym świecie uczy się o Annie Frank i w wielu miejscach jej dziennik jest lekturą obowiązkową. W końcu Anna Frank jest niemal archetypiczną postacią dziecka próbującego zrozumieć, co się wokół niej dzieje. My, nauczyciele, rozumiemy, że potrzeba o tym rozmowy, kwestie przykładów zostawiłbym więc specjalistom, nie ministrom.

Staniszewski chciałby mieć więcej czasu, by rozmawiać o rzeczach, które dziś dzieją się na świecie i łączyć je z historią. - Cierpienie dzieci? Proszę bardzo! Dzieci słyszą o nim ostatnio bardzo dużo, tylko że w kontekście Kanady i tamtejszych szkół z internatem. Chciałbym mieć więcej czasu, by pokazać im, że to historia o niekończących się konsekwencjach kolonizacji, a niesprawiedliwość wobec autochtonów trwa. Czasu na takie rozmowy jednak jest bardzo mało - dodaje.

Na podobne kwestie narzeka Anna Dzierzgowska, nauczycielka z Wielokulturowego Liceum Humanistycznego im. Jacka Kuronia w Warszawie. - A jedynym znośnym uzasadnieniem dla dorzucenia tego typu tematów byłoby wprowadzenie ich w ramach edukacji pacyfistycznej, jak to się robi na przykład w muzeum Hiroszimy - mówi nauczycielka. W Hiroszimie, która była pierwszym miastem na świecie, zniszczonym przez bombę atomową (6 sierpnia 1945 roku), by upamiętnić te wydarzenia, wybudowano Muzeum Pokoju. Twórcy opowiadają nie tylko historię zniszczonego miasta, ale prezentują też współczesny stan zbrojeń atomowych i związane z nim zagrożenia.

Dzierzgowska przypomina też książkę Elżbiety Janickiej "Festung Warschau", w której autorka opowiada m.in., skąd się w Warszawie wzięły podwórkowe kapliczki, gdzie znajduje się Skwer Szmalcowników, czy o czym kłamie kobieta z pomnika na placu Krasińskich, schodząc z dzieckiem do kanału.

- Ona tam pokazuje, jak używa się polskiego cierpienia i walki do zamazywania pamięci Zagłady - mówi nauczycielka. I dodaje: - Jestem bardzo ostrożna w kwestii tego, jak i ile powinno się mówić o Zagładzie, ale intuicja mi podpowiada, że to też jest kontekst. Bo pytanie brzmi: o kim myśli rzecznik, kiedy mówi o "polskich" dzieciach? Czy chodzi o wszystkie dzieci, które mieszkały w przedwojennej Polsce? Czy też jest to kolejny gest oddzielenia, mający utwierdzać następne pokolenia w przekonaniu, że niczyje cierpienie i "ofiara" nie liczy się tak bardzo, jak to "polskie"?

Również dlatego Dzierzgowska zapowiada, że do utraty tchu będzie mówić "nie" celebrowaniu przeszłości.

- Historia jest o czymś dokładnie przeciwnym - podkreśla. - Jest lekcją o nieustannej zmianie, a także o tym, że i jak można próbować rozumieć ludzi wszystkich płci, odległych w czasie i przestrzeni, mierzyć się z ich obcością i otwierać na nią. Robienie ze szkolnej historii wiecznej ekshumacji jest niszczeniem tych dobrych, fajnych rzeczy, które ewentualnie mogłyby ze szkolnej historii wyniknąć - dodaje.

A "fundowanie martyrologii i męczeństwa" dzieciom już w podstawówce podsumowuje: - Albo będą miały traumę, albo bekę. A w dodatku jedno nie wyklucza drugiego.

Staniszewski nieco drży też na myśl o wycieczkach szkolnych, które zapowiedział w Polskim Ładzie Jarosław Kaczyński. - Szkoły będą je robić, bo tego będzie wymagała polityka edukacyjna i będzie się nas zmuszać do odhaczania kolejnych ważnych muzeów - przewiduje nauczyciel. - Tymczasem za tym wszystkim stoi brak zaufania do tego, że nauczyciele mogą i powinni prowadzić swoją politykę edukacyjną. Czasem mogą odwiedzić jakieś muzeum z siódmą klasą, a innym razem będą widzieli, że nawet ich licealiści nie są jeszcze gotowi. Do muzeum powinno się jeździć odpowiednio przygotowanym. Nie mam poczucia, by rządzącym na tym zależało - dodaje.

- A może skoro w ramach Polskiego Ładu rząd chce dołożyć nie tylko wycieczek, ale i godzin historii, to wszystko, również męczeństwo dzieci, się jednak w szkole zmieści? – dopytuję. - Zmieści się, ale jak i po co? – odpowiada Staniszewski.

1705N367XR PIS DNZ OTREBA HISTORIA
Więcej lekcji historii w szkołach
Źródło: TVN24

Balony zamiast karabinu

Dyskusja o tym, jak uczymy dzieci historii, toczy się od lat, nie tylko przy okazji debat nad podstawami programowymi czy szkolnymi wycieczkami. Bo szkoły i muzea to niejedyne miejsca, które w tej edukacji biorą udział.

Dziesięć lat temu, dokładnie 1 czerwca, warszawiak Jan Mencwel z grupą przyjaciół postanowił symbolicznie "przywrócić dzieciństwo" Małemu Powstańcowi. Przed jednym z najbardziej znanych w Polsce pomników stanął wówczas dmuchany basen i zjeżdżalnia, a pomnikowe dziecko dostało do ręki - która na co dzień trzyma karabin - balony. Zresztą karabin próbowali mu zastąpić pistoletem na wodę.

- To był nasz dialog z instytucjonalnym budowaniem mitu powstania, którego elementem stał się ten mały powstaniec - wspomina dziś Mencwel. I mówi, że to właśnie wtedy, dzięki tej akcji, został miejskim aktywistą (dziś znany jest m.in. z działań na rzecz bezpieczeństwa ruchu drogowego czy ratowania przyrody i przeciwdziałania katastrofie klimatycznej).

- Odrzucało mnie to, w jaki sposób przedstawiliśmy udział dzieci w wojnie i powstaniu - mówi. - To jest przecież coś strasznego, co gdy zdarza się w różnych zakątkach świata, na przykład w państwach afrykańskich, wywołuje nasze oburzenie. Krzyczymy wtedy, że dzieci nie powinny dostawać karabinów, a jednak równocześnie sami coś podobnego gloryfikujemy.

Pomnik Małego Powstańca, upamiętniający najmłodszych uczestników Powstania Warszawskiego, stoi przy ulicy Podwale, przy zewnętrznym murze obronnym Starego Miasta. Został zaprojektowany przez Jerzego Jarnuszkiewicza w 1946 roku. Przez wiele lat dziecko było znane głównie z licznych miniaturowych kopii. Z inicjatywą wzniesienia pomnika wystąpili harcerze z Chorągwi Stołecznej ZHP im. Bohaterów Warszawy. Jego odsłonięcie nastąpiło 1 października 1983 roku.

- Dziś mało kto wie, że rzeźba powstała na podstawie pozowanego zdjęcia. Ten chłopiec tylko udawał żołnierza, a cała wymowa miała być smutna: za duży karabin i hełm. Dziecko nie ma wcale bohaterskiej postawy, jest przytłoczone tym, co się wokół niego dzieje - opowiada Mencwel. - Ten pomnik mógłby wywoływać refleksję, ale z czasem cały ten tragizm znikł. Postać jest powielana jako bohaterskie dziecko. A z symbolami często tak jest, że niuanse znikają. Dlatego to wielki błąd, że nie ma tam nawet tablicy, która by to wyjaśniała - dodaje.

Mencwel przypomina, że dzieci brały udział w działaniach wojennych, ale nie zabijały w sposób zorganizowany. Nie dostawały broni. - Za to niestety w tej wojnie tragicznie ginęły - podkreśla aktywista. - Panuje u nas kultura oswajania przemocy, a ja jestem skrajnym pacyfistą i uważam, że powinniśmy uczyć dzieci o wojnie tak, by nie chciały, aby do niej jeszcze kiedyś doszło. Ale więcej martyrologii i opowieści o męczeństwie? Nie tędy droga - przekonuje.

Czytaj także: