- Istnieją ślady niepostrzegalne - mówią biegli. - Może się wydawać, że przestępca, który założy rękawiczki i nie zostawi odcisków palców, jest sprytny. Albo strzeli z rewolweru, który nie wyrzuca łusek, a potem ciśnie broń do rzeki. Ominie kamery monitoringu, nie da się zauważyć żadnemu świadkowi i tym samym dla śledczych zniknie, zapadnie się pod ziemię. Ale czy na pewno tak jest? - pytają. A przecież znają odpowiedź.
Marianna nic nie widziała. Od razu zasłonili jej oczy. Potem zaczęli okładać pięściami i grozić, że jak się nie zamknie, to podpalą jej dom. Bili po twarzy, po szyi, po całym ciele, aż się poddała - bo co miała zrobić? Pozwoliła skrępować sobie ręce i nogi taśmą klejącą, a potem ściągnąć z palców pierścionek i dwa sygnety, z uszu wyjąć złote kolczyki. Nie przeoczyli też pieniędzy, jakie miała w kieszeni - 6 tysięcy złotych. A może właśnie dla nich zaatakowali? Tego nie wiadomo, tak jak nie wiadomo było, kim w ogóle byli ludzie, którzy rzucili się na Mariannę. Wiadomo natomiast, że do akcji się przygotowali. Marianna, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja, starała się na nich zerknąć spod materiału, dostrzec jakiś szczegół, coś istotnego. Widziała jednak tylko pończochy naciągnięte na głowy i odkształcające się pod nimi nosy, których nie umiała dopasować do nikogo ze znanych jej osób. Wiedziała tylko, że było ich dwóch - i tyle powiedziała policjantom, którzy potem uwolnili jej ręce i nogi.
Nie było żadnych świadków napadu, nagrań z monitoringu, śladów butów na ziemi. Nic, co mogłoby doprowadzić do sprawców. Nic poza kawałkami taśmy klejącej. Śledczy zabezpieczyli więc z niej zapach. A potem zaczęli typować mężczyzn, których można porównać do powstałych w ten sposób próbek. Nie była to duża miejscowość - dziś w Kaskach mieszka mniej niż tysiąc osób. Szukali, szukali, aż wreszcie postawili przed Marianną dwóch braci - jeden nie był nawet pełnoletni.
Nie poznała ich - bo jak by mogła, skoro teraz patrzyła mężczyznom w oczy, a wcześniej mignęły jej tylko naciągnięte na twarze pończochy. Może zgadzali się posturą, a może nie - sama w czasie napadu ledwo co widziała, a w stresie i przerażeniu człowiek inaczej odbiera fakty. Obaj mieli też alibi - ich babcia zeznała, że byli u niej w domu, kiedy ktoś napadał na Mariannę. Ale śledczy nie dawali za wygraną. Pobrali od braci próbki zapachowe i porównali z tym, co udało im się zabezpieczyć z taśmy klejącej. Efekt? Mariusz J., ten pełnoletni, został skazany na trzy lata więzienia. Wyrok zapadł w Sądzie Rejonowym w Skierniewicach w 1997 roku.
Każdy pachnie inaczej
Zapach to wrażenie zmysłowe - mówimy my, a eksperci uściślają: konkretnie to przejście substancji w fazę gazową. Mówiąc wprost, substancja musi przedostać się do powietrza, żeby mogła być wyczuwalna. A czym w takim razie jest owa "substancja", jeśli mowa o zapachu człowieka? W ogromnej większości jest to pot. Wydzielany przez gruczoły, które znajdują się na całej powierzchni naszej skóry. Pot, czyli mocznik, kwas mlekowy, węglowodany i związki mineralne, a mieszanina ta komponowana jest przez organizm wedle jego widzimisię, zależnego od rodzaju jedzenia, warunków klimatycznych, pracy hormonów i różnych schorzeń. Ale to nie wszystko. Pot sam w sobie jest zupełnie bezwonny. Dopiero działanie saprofitów, organizmów, które na nas pomieszkują i żywią się martwą materią organiczną, nadaje im zapach. Do konsumowanego przez nich potu należy dołożyć inne, nie do końca apetyczne sprawy - łój, złuszczający się naskórek, włosy, wydzieliny z różnych części ciała. Suma tego wszystkiego daje nam indywidualny zapach człowieka. Można "podkręcić" go kosmetykami, zapachami miejsca zamieszkania czy pracy, tytoniem, środkami chemicznymi i wonią ubrań. Ale w żaden sposób nie da się go zlikwidować.
Z badań wynika, że nawet bliźnięta jednojajowe pachną odmiennie. A skoro tak jest, znaczy, że każdy z nas nieustannie i bez przerwy zostawia wokół siebie (i, co ważne z punktu widzenia kryminalistyki, na przedmiotach, z którymi ma do czynienia) niepowtarzalną mieszaninę molekuł. Jeżeli dodamy do tego fakt, że ludzki zapach może przetrwać wybuchy, pożary, napromieniowania czy spryskiwania roztworami podchloru sodowego, mamy odpowiedź na pytanie biegłych, czy sprytny przestępca rzeczywiście jest tak sprytny, jak mu się wydaje.
Pierwsza noc wiosny
W 2004 roku, dokładnie w noc, która nastąpiła po pierwszym dniu wiosny, ktoś oberwał kłódkę zabezpieczającą kraty w oknach niewielkiej restauracji na wschodzie Polski. Wszedł do środka, ukradł 200 złotych z portfela schowanego pod barem, a potem jeszcze zniszczył automat do gier, z którego udało mu się wydostać 9 złotych. I uciekł. Nie mógł wówczas podejrzewać, że dwa lata później znajdzie się na ustach sędziów Sądu Najwyższego, a potem kolejnych sędziów, którzy będą cytować wyrok w jego sprawie jako wykładnię prawa.
Kim był ten człowiek? Andrzej, którego prokurator oskarżył o kradzież 209 złotych, nigdy nie przyznał się do przestępstwa. Przekonywał kolejnych sędziów, że nawet nie wiedział o istnieniu takiego baru, a co tu w ogóle mówić o byciu w środku. Ale Sąd Rejonowy w Tarnobrzegu, który pierwszy zajmował się tą sprawą, nie uwierzył Andrzejowi. Dlaczego? Bo zapach, pobrany przez ekspertów między innymi z portfela znalezionego w barze, według psów był zapachem Andrzeja. Nikt inny, poza zwierzętami, nie wskazał na Andrzeja - nie mógł, bo nie było żadnych świadków kradzieży. Nigdzie nie było też odcisków palców Andrzeja. Sąd, opierając się więc jedynie na dowodach zapachowych, skazał mężczyznę (wcześniej już karanego wyrokiem w zawieszeniu) na karę łączną 3 lat i 6 miesięcy więzienia.
Czy mógł tak zrobić, powołując się jedynie na dowód osmologiczny?
Nie - twierdził obrońca Andrzeja w kolejnych apelacjach.
Tak - stwierdził sąd odwoławczy, a po nim Sąd Najwyższy.
"Dowód osmologiczny może być podstawą wyroku skazującego" - pisał w uzasadnieniu przewodniczący składu orzekającego w SN - "ale należy przyjąć, że wyrok taki mógłby zapaść tylko w wypadku usunięcia wszelkich wątpliwości co do osób sprawcy". Sędzia ma za zadanie zważyć więc nie tylko sam dowód, ale też ocenić sposób jego przeprowadzenia. Jeżeli nie ma pewności, że wszystko zostało zrealizowane zgodnie z procedurami, nie może tylko na podstawie takiego dowodu kogoś skazać. Jeśli natomiast usunie wątpliwości - skazanie na podstawie osmologii jest w takim razie zgodne z literą prawa. To orzeczenie, dotyczące sprawy o kradzież 209 złotych, stało się potem wzorem dla kolejnych sędziów, którzy rozstrzygali, czy dowód osmologiczny jest dla nich wystarczający. Od teraz mógł być.
A co z Andrzejem? Uznany za winnego skończył z wyrokiem jednego roku za kratami w zawieszeniu.
Grzebień i szczoteczka
Nasze ulubione buty będą pachnąć nami jeszcze kilka miesięcy po tym, kiedy przestaniemy je nosić. Koszulki, które zakładamy bezpośrednio na gołe ciało – od kilkunastu do kilkudziesięciu dni. Rzeczy osobiste, których często dotykamy - telefon, grzebień, szczoteczka do zębów - podobnie. A co, jeżeli dotkniemy czegoś tylko raz? Wszystko zależy od tego, jak to zrobimy - długo, krótko, całą ręką, może tylko palcami, albo w ogóle nie dotkniemy dłonią, tylko na tym przedmiocie usiądziemy. Ale istotna dla trwałości zapachu jest też temperatura czy wilgotność powietrza w pomieszczeniu. Według badań w zamkniętym samochodzie - czyli na małej przestrzeni bez żadnej cyrkulacji - ślady zapachowe wytrzymają do pięciu dni. W innych miejscach czas ten może być krótszy. Dlatego również z tego powodu - poza możliwością zniszczenia zapachu przez działalność innych osób - tak ważne jest, żeby pobierać je na początku podczas oględzin miejsca przestępstwa.
Tylko jakie przedmioty badać, kiedy przestępcy już dawno nie ma na miejscu? Skąd wiadomo, czego mógł dotykać?
- Dzięki swojemu wieloletniemu doświadczeniu w przeprowadzaniu oględzin potrafimy sobie wyobrazić zachowanie osoby, która dopuściła się przestępstwa. Zobaczyć, jak się przemieszczała, czego dotykała, czy gdzieś usiadła, o co się mogła oprzeć. Ale trzeba mieć zmysł. Nos policyjny - mówi jeden z policyjnych techników kryminalistycznych. - Trzeba myśleć, a potem typować miejsca do badań.
Czyli klamki. Kasetki i portfele, z których zniknęły pieniądze. Kierownice i drążki zmiany biegów w kradzionych samochodach. Znalezione bronie. Rękojeści noży. Kanapy przy stolikach, z nieopróżnionymi do końca szklankami i butelkami. Same butelki. Wygięte kraty w oknach po włamaniach i parapety, po których mógł wskakiwać przestępca.
Tylko jak, skoro zapach jest tak ulotny, odpowiednio go z tych miejsc zabezpieczyć, żeby dosłownie nie rozpłynął się w powietrzu? Brzmi jak trudne zadanie, ale w rzeczywistości to niezwykle prosta czynność.
- Wystarczy położyć na danym przedmiocie pochłaniacz zapachowy, czyli specjalną ligninę czy tampon produkowany na nasze potrzeby przez zakłady opatrunków. Przykryć to dodatkowo szczelnie folią, odczekać pół godziny, a następnie przełożyć pochłaniacz do słoika i szczelnie go zakręcić. I tyle - mówi technik. Jeżeli ślad pobierany jest z mokrej powierzchni - trzeba go zamrozić. Jeżeli z pionowej, na przykład ze ściany - przykleić pochłaniacz i folię taśmą klejącą. Jeżeli z krwi - zasuszyć, a następnie zapach takiej zeskrobiny przenieść na ligninę zgodnie z procedurą.
Wypił, spowodował wypadek i uciekł
Policjanci patrolowali jedną z małopolskich miejscowości, kiedy natknęli się na rozbite, porzucone auto. Obejrzeli je z każdej strony - widać było gołym okiem, że niedawno doszło do zderzenia. Poczekali chwilę na właściciela, ale kiedy ten się nie pojawiał, postanowili sami zlokalizować go po numerze rejestracyjnym. Znaleźli w systemie nazwisko i adres. I udali się na miejsce.
Otworzył im drzwi lekko wcięty mężczyzna. Chociaż powiedzieć "lekko" to może za mało powiedzieć. W wydychanym powietrzu miał tyle, że z pewnością nie mógłby wsiadać za kółko, bo mogłoby się to skończyć wypadkiem. Ale skoro jego auto leży porzucone gdzieś w bocznej uliczce i nosi świeże ślady zderzenia, to może właśnie tak było? Wypił, wsiadł, rozbił auto, a potem, żeby uniknąć odpowiedzialności za jazdę po alkoholu, pieszo wrócił do domu - rozumowali policjanci i wszczęli postępowanie. I na nic zdały się tłumaczenia żony, która zza pleców męża tłumaczyła, że to nie on, tylko ona - zupełnie trzeźwa - siedziała za kierownicą. To nie pierwszy przecież raz, kiedy ktoś inny - niebędący pod wpływem - próbuje wziąć na siebie odpowiedzialność za zdarzenie. Policjanci nie dali temu wiary, bo czemu niby trzeźwy kierowca porzuca auto i ucieka do domu?
Ale wiara to jedno, a dowody drugie. Technicy pobrali więc materiał zapachowy z wnętrza samochodu. Odciski palców nic by tu nie dały - małżeństwo wspólnie korzystało z pojazdu, więc i razem zostawiało po sobie takie ślady. Ale robiło to na tyle rzadko, że istniała duża szansa, że w środku utrzymał się jedynie zapach ostatniego kierowcy. Tego, który spowodował kolizję i porzucił auto. Kim pachniała kierownica i drążek zmiany biegów? Biegli nie mieli wątpliwości - zapachem żony, która przestraszona, że wgniotła samochód, niewiele myśląc, uciekła do domu, w którym niczego nieświadomy mąż popijał piwo.
Psi nos
Zapach zabezpieczony na specjalnych pochłaniaczach i zamknięty w szczelnym słoiku może przetrwać nawet ćwierć wieku. Małopolscy biegli pamiętają zresztą sprawę, do której zbadali przygotowaną dwadzieścia lat temu próbkę i ciągle nosiła ona na sobie zapach. Tylko jak go poczuć? Człowiek, choćby nie wiadomo jak się starał, nie jest w stanie tego zrobić. Do tego potrzebny jest pies.
Sprawność zmysłu powonienia zależy od nabłonka węchowego. To ta skóra, która wyścieła nam nos od wewnątrz. Im większa jest jej powierzchnia - tym lepiej wyczujemy zapach. U człowieka to mniej więcej pięć centymetrów kwadratowych. U owczarka niemieckiego - około stu pięćdziesięciu. Dodatkowo psie komórki węchowe są jedenaście razy czulsze od ludzkich. Dlatego potrafią wyczuć zapach zupełnie dla człowieka niewychwytywalny.
Dla pracowni badań osmologicznych laboratorium kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie pracuje pięciu psich funkcjonariuszy. To specjalnie wytresowane zwierzęta z atestami (czyli dokumentami, w których Komendant Centrum Szkolenia Policji po wielomiesięcznych szkoleniach dopuszcza je do pracy z dowodami zapachowymi).
Oficjalnie to Lipton, Miętus, Polonez, Jury i Jaz, chociaż - jak niektórzy funkcjonariusze - część z nich ma swoje policyjne pseudonimy. Funkcjonują jako Czarny, Rudy i Misiek. Ich wypłata za wykonaną robotę to smakołyki albo aporty - w zależności od indywidualnych psich upodobań, które zawsze - jak zapewniają ich opiekunowie - są brane pod uwagę. Ale żeby była robota, potrzebne są materiały dowodowe. Nie tylko te prawidłowo pobrane z miejsca przestępstwa przez techników, ale też materiał porównawczy pobrany od osób wytypowanych jako potencjalni sprawcy.
Jak się to robi? Wystarczy wręczyć takiej osobie pochłaniacz i kazać jej ugniatać go w dłoni przez kwadrans - bo to właśnie na dłoniach - poza stopami i czołem - znajduje się najwięcej gruczołów potowych. Po tym czasie próbkę wkłada się do słoika, szczelnie zakręca i wysyła do badań.
Czemu tylko kwadrans, skoro zapach z powierzchni w miejscu przestępstwa pobiera się dwa razy dłużej? Żeby nie był zbyt intensywny, a co za tym idzie atrakcyjny dla psa, który będzie musiał wwąchać się w materiał dowodowy.
Po drabinie i przez okno
Przypadkowy świadek nagrał niecodzienną scenę: oto z balkonu kilkupiętrowego bloku zwisał człowiek. Majtał nogami, trzymając się poręczy i próbując jakoś wybrnąć z sytuacji, w której się znalazł, wisząc po zewnętrznej stronie balustrady na wysokości pierwszego piętra. Na chodniku stał drugi człowiek, uzbrojony w drabinę. Jednak zamiast przystawić ją stabilnie, zbierał z ziemi pakunki, które ten pierwszy przed chwilą zrzucił z balkonu. Ale uwinął się z tym raz dwa i pomógł wreszcie koledze wydostać się z potrzasku. Następnie obaj dali nogę, pozostawiając nagrywającego w osłupieniu całą sytuacją. Bo przecież trudno było inaczej interpretować to, co się stało, jak włamanie. Ale tak w biały dzień? Przy świadkach? W centrum miasta?
Mężczyzna szybko udał się więc z nagraniem do policjantów. Ci pokiwali głowami i podziękowali świadkowi za dobrze wykonaną robotę. Od jakiegoś czasu dostawali od mieszkańców z różnych wielkopolskich miast informacje o włamaniach i kradzieżach. Z domów znikały obrazy, biżuteria, pieniądze, porcelana, ale też kluczyki do samochodów - a potem same auta. Zawsze luksusowe. Łącznie mieszkańcy stracili przedmioty warte ponad milion złotych.
Również schemat działania włamywaczy był podobny: atakowali w jasny dzień, pod nieobecność mieszkańców, zawsze udawało im się zabrać coś cennego.
Policjanci, korzystając z nagrania, szybko wytypowali głównego podejrzanego. Ale że zapis nie był zbyt wyraźny, mężczyzna się nie przyznał. Dostał więc do pougniatania pochłaniacz zapachowy, a potem pies porównał ten materiał z zapachem pobranym z parapetów, balustrad, ale też drzwi wejściowych do domów - konkretnie zamków, które podejrzany umiał sprawnie wyłamywać. Efekt? 34-letni mieszkaniec Komornik w 2019 roku został zatrzymany.
Potem, w czasie przesłuchań przed prokuraturą, przyznał się do winy. Powiedział, że typowanie, które domy atakować, żeby nie odejść po włamie z pustymi rękami, wcale nie było dla niego trudnym zadaniem. Akcje zaczynał od wizyt w galeriach handlowych. Wynajdywał w nich dobrze ubrane kobiety, które przyjechały na zakupy drogimi samochodami. Śledził je, żeby sprawdzić, czy kupują luksusowe przedmioty. Wskazywało to, jego zdaniem, że i w domu powinny mieć drogocenne rzeczy. Śledził je więc dalej - odkrywając, gdzie mieszkają. Co działo się później, wiadomo już z nagrania świadka. I wyroku sądu, który skazał mężczyznę za szereg kradzieży z włamaniami.
Mistrz ceremonii
Ale czy, żeby rozwiązać sprawę, wystarczą jedynie próbki pobrane z miejsca przestępstwa i od wytypowanego sprawcy? Nie. Potrzebne są też zapachy od osób zupełnie niezwiązanych ze sprawą. Policjanci mają takie w swoim archiwum zapachowym, zamknięte w słoikach i pokatalogowane według płci, wieku, środowiska. Od samych policjantów, od przypadkowych osób, przynoszone z warsztatów czy pogadanek. - Od kogo mamy możliwość, to pobieramy. Musi być różnorodność - mówi Paweł Wiklik, biegły z pracowni badań osmologicznych laboratorium kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie.
To on jest mistrzem ceremonii, człowiekiem, który – rzecz jasna – ani nie wącha, ani nie pobiera próbek, nie tresuje psa ani nawet nie daje mu smaczków po dobrze wykonanej robocie, ale jest odpowiedziany za to, co potem w sądzie będzie przedstawione jako dowód osmologiczny. Tak musi zorganizować badanie, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest wiarygodne.
- W końcu są to dowody, których my nie jesteśmy w stanie zobaczyć, dotknąć, poczuć - mówi.
Jak więc przeprowadzić takie badanie, żeby nikt nie miał co do niego wątpliwości? - Trzeba ściśle trzymać się procedur - zaznacza Wiklik
A robi się to tak. Najpierw, jeszcze przed rozpoczęciem badania, sprawdza się psa. - Badam, czy pies pracuje dzisiaj prawidłowo albo czy zapach, który ma wywąchać, nie jest dla niego zbyt atrakcyjny - mówi Wiklik. Żeby na przykład nikt nie mógł podważyć potem dowodu, mówiąc przed sądem, że podejrzany bardzo lubił kiełbasę, musiał więc nią pachnieć i stąd pies zawsze go typował. Daje się psu do powąchania zapach testowy, a on musi go odnaleźć wśród innych, gdzie jest też ten pochodzący od podejrzanego. Jeżeli trzy razy poradzi sobie prawidłowo z takim testem - jest dopuszczony do badania.
A te przeprowadza się kilka razy i na różne sposoby. Zawsze pies dostaje do powąchania materiał pobrany z miejsca przestępstwa, a następnie ma do obwąchania ciąg selekcyjny różnych próbek, żeby wskazać, czy zapach z którejś z nich należy do sprawcy tego przestępstwa. Tyle że za każdym razem biegły zmienia kolejność tych próbek i nie zawsze w takim ciągu są w ogóle te pobrane od podejrzanego. Jeśli pies za każdym razem mimo tych utrudnień wskaże prawidłową próbkę (bądź nie wskaże żadnej w przypadku próby negatywnej, kiedy próbka podejrzanego jest usuwana), to co wtedy?
- To badanie i tak trzeba powtórzyć raz jeszcze. Innego dnia, z innym psem. Żeby nikt nie miał wątpliwości co do wiarygodności wyniku. A, i to jeszcze ważne. Sposób, w jaki układam ciąg selekcyjny, jest znany tylko mi. Nawet opiekun psa nie może wiedzieć, w którym miejscu jest próbka od podejrzanego, żeby nawet nieświadomie nic psu nie zasugerować - tłumaczy Wiklik.
Kasetka z dowodami
Padły cztery strzały. Anna, postrzelona w szyję i w ramię, upadła na lodowatą posadzkę. Kiedy ocknęła się dobę później, była już w szpitalu, po operacji. Lekarze mówili, że to cud, że przeżyła. Ale nie tylko oni stali przy łóżku Anny. Byli tam też policjanci, którzy - zanim powiedzieli, że strzelaniny nie przeżył jej mąż, bo kula trafiła go w klatkę piersiową - zapytali: - Kto strzelał?
A Anna odpowiedziała: - Beata.
Tak rozpoczęło się śledztwo w sprawie zabójstwa, do którego doszło w 1997 roku w centrum Warszawy, w butiku Ultimo na Nowym Świecie. Skończyło się osiem lat później przed Sądem Okręgowym w Warszawie wyrokiem skazującym Beatę Pasik na dwadzieścia pięć lat więzienia za morderstwo. To był już trzeci proces w tej sprawie - w dwóch pierwszych kobieta została uniewinniona. Pasik ani razu nie przyznała się do winy i konsekwentnie nie przyznaje się do dziś.
Dowody? Niewiele. Nigdy bowiem nie znaleziono broni, z której padł strzał. Na ubraniach oskarżonej śledczy nie zabezpieczyli prochu, a w samym butiku jej linii papilarnych. Biegli zapewniali - psychologicznie prawdopodobieństwo, że kobieta taka jak Pasik do kogoś strzeli, jest znikome. Dodatkowo miała alibi - rodzina jej ówczesnego chłopaka ręczyła, że wszyscy spędzili razem wieczór w domu. Pasik wyszła tylko z partnerem do kwiaciarni, chwilę przed zamknięciem, co potwierdziła zresztą pracownica sklepu z kwiatami. Motyw? Miesiąc temu kobieta została zwolniona z pracy w innym butiku tej sieci (przy Świętokrzyskiej) za kradzież. Ktoś mógłby pomyśleć: mści się.
Tak czy inaczej wszyscy sędziowie, którzy orzekali w sprawie zabójstwa w butiku Ultimo, zaznaczali w swoich wyrokach, że głównym dowodem w sprawie są zeznania Anny, która miała widzieć, że to Pasik strzelała. Pasik się nie przyznała, a przy braku innych dowodów było jedynie słowo przeciwko słowu.
Ale śledczy bardzo szybko zwrócili uwagę na kasetkę, z której po strzelaninie miały zniknąć pieniądze. Około 6 tysięcy złotych. Zabezpieczyli więc zapach z metalowego pojemnika, a kiedy porównali go z zapachem Pasik - psy pomerdały ogonem, wskazując zgodność. I co to oznacza dla sprawy?
Niewiele - orzekły sądy w kolejnych dwóch wyrokach. Pasik pracowała w innym butiku Ultimo, ale utarg z jej sklepu trafiał właśnie tam, gdzie doszło do zabójstwa. I razem z pieniędzmi ze wszystkich sklepów lądował w kasetce na zapleczu. Jeżeli dotykała pieniędzy u siebie, na Świętokrzyskiej, nie musiała być nawet na Nowym Świecie - jej zapach przeszedł na pieniądzach i bez jej udziału, niesiony przez kogoś, kto znosił utargi w jedno miejsce.
Ile mógł się utrzymać na banknotach? - zapytał sędzia biegłego, a biegły odpowiedział, że zazwyczaj do 48 godzin. Co w takim razie biegły na to, Pasik ostatni raz w pracy była 8 grudnia, a do zbrodni doszło 17, czyli 9 dób później, co daje około 216 godzin? - Zazwyczaj do 48 godzin, ale może być, że utrzyma się dłużej, tego nikt nie jest w stanie zbadać.
I między innymi ta odpowiedź pozwoliła dwóm sądom uniewinnić Pasik wobec braku dowodów jej winy, bo skoro może być, że zapach utrzyma się dłużej, nie można wykluczyć, że tak właśnie było w tym przypadku.
Prokuratura odwołała się od wyroku i sprawa znowu trafiła na wokandę, a kolejny sędzia uważniej przyjrzał się dowodowi osmologicznemu. Raz jeszcze przepytał człowieka, który pobierał próbkę z kasetki, odkrywając, że we wcześniejszych jego zeznaniach pojawił się błąd. Zdanie: "zabezpieczono ślad zapachowy z kasetki leżącej w pomieszczeniu" można bowiem interpretować dwojako. "Z kasetki", czyli z jej wnętrza - tak rozumieli to początkowo sędziowie, zastanawiając się nad możliwością przenoszenia zapachu z pieniądza na pieniądz. "Z kasetki", czyli z jej zewnętrznych ścianek - miał na myśli technik.
- Świadek logicznie uzasadnił, że nie pobierał śladu zapachowego z wnętrza kasetki, bowiem uznał, że istnieje większa szansa, że ewentualny sprawca zostawił ślad zapachowy na zewnętrznych ściankach kasetki, przenosząc ją - napisał w wyroku sędzia i uznał, że jest to niezbity dowód na to, że Pasik musiała być w butiku Ultimo w czasie zabójstwa, co przesądza o jej winie. I skazał ją na 25 lat więzienia.
Pasik nigdy nie przyznała się do winy. W ubiegłym roku wyszła na wolność. Siedem lat przed końcem wyroku została warunkowo zwolniona.
Co przez osiemnaście lat jej odsiadki zmieniło się w procedurach wykonywanych badań osmologicznych? Między innymi to, że przed pobraniem zapachu nie wolno niczym spryskiwać ani oprószać miejsc, z których pobierane będą próbki. W przypadku kasetki tak się jednak stało. Technik, który się tym zajmował, zeznał przed sądem, że "w pierwszej kolejności opylił kasetkę argentoratem" - proszkiem służącym do zabezpieczania śladów linii papilarnych. Dopiero potem owinął zamkniętą kasetkę absorbentem i folią. Dziś taki dowód - poza zeznaniami Anny jeden z głównych, na podstawie których skazano Pasik - byłby więc nie do przyjęcia.
Tylko pies wie
- Łapać złodziei! - krzyknął mężczyzna, który cały zakrwawiony wyłonił się z bramy przy Lwowskiej w Warszawie. Chwilę przed nim z bramy wyszło dwóch mężczyzn. Ubrani w kurtki i czapki, trudni do rozpoznania. Był marzec - ale bardzo chłodny. Na wieść o złodzieju kilku przechodniów odwróciło się, a mężczyźni w czapkach zaczęli uciekać. Ktoś zaczął ich gonić, ktoś krzyczał dalej za nimi, że to złodzieje, że trzeba im podstawić nogę, zatrzymać.
Młody chłopak chyba nie usłyszał krzyków, bo kiedy mijali go uciekinierzy, nie zareagował. Oni pobiegli dalej, on też zdążył przejść jeszcze kilka kroków w swoją stronę, kiedy to jeden z uciekających mężczyzn sięgnął pod kurtkę, wyciągnął broń i strzelił w jego stronę. Możliwe, że mierzył w kogoś innego. Może w tego, który krzyczał, żeby im podstawić nogę, albo w tego zakrwawionego z bramy? Tego nie wiadomo, bo do tej pory nie udało się ustalić, kto strzelał. Trzej mężczyźni - do dwóch w czapkach dołączył za chwilę kolejny - zaraz po strzale wsiedli do taksówki i odjechali. Młody chłopak zginął na miejscu. Nazywał się Wojtek Król, był studentem znajdującej się nieopodal miejsca zdarzenia Politechniki Warszawskiej. Był marzec 1996 roku.
Śledczy bardzo szybko wytypowali podejrzanych. Jeden ze świadków rozpoznał wśród nich tego, który miał strzelać, ale potem szybko wycofał się z zeznań. Inny powiedział, że poznaje podeszwę buta aresztowanego, taką samą miał mieć jeden z uciekających. Trzech zatrzymanych mężczyzn zapewniało, że nawet nie wiedzą, gdzie jest ulica Lwowska w Warszawie i że nie mają nic wspólnego ze sprawą. Nie mieli mocnych alibi, ale każdy twierdził, że w czasie zabójstwa był gdzie indziej. Śledczym potrzebne były dowody.
Dotarli do taksówkarza, który - nieświadomy, że pomaga w ucieczce przestępcom - wywiózł mężczyzn z ulicy Lwowskiej. Nie pamiętał twarzy ludzi, którzy wsiedli mu do auta, nie umiał więc stwierdzić, czy to ci, których zatrzymała prokuratura. Śledczy zabezpieczyli zapach z jego samochodu, a potem porównali z tym pobranym od podejrzanych. Efekt? Według psów wszyscy trzej siedzieli na kanapach fiata. Między innymi na podstawie tych dowodów prokurator skierował do sądu akt oskarżenia. Zarzucił 25-letniemu wówczas Mariuszowi S. zbrodnię zabójstwa, a Arturowi K. i Mariuszowi C. napad rabunkowy z bronią w bramie przy ulicy Lwowskiej 7.
- Trzeba mieć dużo odwagi, żeby skazać kogoś na takiej podstawie - mówi dziś sędzia Barbara Piwnik, przewodnicząca składu, który orzekał w sprawie zabójstwa Wojciecha Króla i uniewinnił trzech oskarżonych. Żaden z nich nigdy nie przyznał się do winy, nigdy też nie znaleziono broni, żaden ze świadków nie potrafił z całą pewnością wskazać sprawcy.
A co w takim razie z badaniem osmologicznym? Sędzia w trakcie procesu zainteresowała się nie tylko wynikiem ekspertyzy, ale też jej przebiegiem. Wywołani do tablicy biegli z Lublina przyznali, że nie wszystkie psy miały atesty, szereg selekcyjny został ustawiony niewłaściwie, a zwierzęta były prowadzone na smyczy - niezgodnie ze sztuką. Biegli z Legionowa, którzy oceniali na prośbę sądu pracę kolegów, zakwestionowali ją, pisząc że "błędy nie pozwalają na uznanie wyników badań osmologicznych za wiarygodne".
"Proces poszlakowy to nie jest proces oparty na domysłach i życzeniach prokuratury" - napisała Piwnik w 1999 roku w uzasadnieniu wyroku uniewinniającego, cztery lata po zabójstwie Króla. Prokuratorowi nie spodobał się ten wyrok, argumentował, że przecież biegli ani razu nie stwierdzili, że badania dały złe wyniki, tylko że były źle przeprowadzone, a co za tym idzie – nie można im odmówić wartości dowodowej jako poszlakom. Złożył apelację. A Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał wyrok uniewinniający.
Po latach z całej trójki ostatecznie został skazany Artur K. Trafił do więzienia na pięć lat za napad na handlarza z giełdy z elektroniką - człowieka, który zakrwawiony wyskoczył z bramy, krzycząc "łapać złodzieja".
Zapach przeszłości
- To były czasy, kiedy ta metodologia badań dopiero raczkowała. To była nowość dowodowa. A używano jej w poważnych sprawach dużych kalibrów - mówi Barbara Piwnik. I o ile w latach 90. często można było spotkać takie dowody, dziś sędzia nie pamięta, kiedy ostatni raz miała z nimi do czynienia na sali rozpraw. - Czas pokazał, że nie jest to dowód, który może zawsze być istotnym i znaczącym dla czynienia ustaleń w sprawie. Kiedy w trakcie rozprawy dotyczącej śmierci studenta przy ulicy Lwowskiej okazało się, że badania były dotknięte licznymi wadami, zaczęła być dopracowywana metodyka badań. Od tej pory przeprowadzano je bardzo rygorystycznie i wtedy okazało się, że nie jest to ani łatwy w pozyskaniu, ani zawsze cenny dla prokuratury dowód, kiedy jest obwarowany tymi wszystkimi zasadami. A oczekiwania były względem niego przecież naprawdę duże. Tylko że przecież nie można skazać kogoś za poważne przestępstwo na podstawie niewiarygodnego dowodu, prawda?
To zapach był jednym z trzech kluczowych dowodów obciążających Tomasza Komendę, oskarżonego o zamordowanie nastolatki w Miłoszycach. A konkretnie zapach pobrany z czapki znalezionej na miejscu zbrodni. Za zbrodnię, której nie popełnił, Tomasz Komenda spędził w więzieniu 18 lat.
- W sprawie zbrodni jest podejrzana zupełnie inna osoba. Nie jest to Tomasz Komenda - powiedzieli sędziowie SN po ogłoszeniu decyzji uniewinniającej, dzięki której mężczyzna mógł jako niewinny człowiek wyjść na wolność. - Ślady zapachowe wskazujące na Tomasza Komendę zostały pobrane bez udziału biegłego - dodali.
- Wiele klęsk procesowych spowodowało podważanie tej metody i wyśrubowanie procedur. Jeżeli dziś ktoś chce osmologią coś udowodnić, to musi to zrobić w stu procentach precyzyjnie, żeby dowód nie upadł. Nie zawsze tak się da, więc nie są one wtedy nawet przynoszone przed sąd do oceny - mówi jeden z policyjnych techników kryminalistycznych. - Bo co to znaczy, że kimś pachnie parapet w jakimś domu? Że w nim był. Niekoniecznie, że się do niego tym parapetem włamał. A przecież sąd musi być pewny czyjejś winy, a nie tylko domyślać się scenariusza - dodaje.
Dożywocie
Kiedy biegli znaleźli na poboczu drogi, niedaleko parafii, zaparkowany samochód należący do zaginionego kilka miesięcy wcześniej księdza, natychmiast pobrali z niego próbki zapachowe. Wiedzieli, że mogą się przydać. Jeszcze nie łączyli tej sprawy z trzema zaginięciami z ostatnich lat: nastolatki Oli i jej ojca Zbyszka oraz Henryka, miłośnika tanga. Ola i Zbyszek zaginęli w 2006 roku, Henryk w 2007, a ksiądz Piotr - pod koniec 2008. W sprawach toczyły się odrębne śledztwa, a wszystkich zaginionych na pierwszy rzut oka łączyło jedynie miejsce zamieszkania – Warszawa.
Ale łączyło je jeszcze coś: znajomość z jednym człowiekiem – Mariuszem B. Ksiądz Piotr poznał go pierwszy: Mariusz służył u niego na mszy jako ministrant. Potem była Ola: przygotowywała się do pierwszej komunii. Przyprowadzali ją tam religijni i silnie związani z Kościołem rodzice, Zbyszek i Małgorzata, oni więc też zaraz poznali Mariusza. Zaprzyjaźnili się z szesnastolatkiem. A potem przygarnęli pod swój dach. Kiedy chłopak z nimi zamieszkał, okazało się, że oboje - Małgorzata i Zbyszek - pałają do niego czymś więcej niż tylko przyjaznym uczuciem. Śledczy nazwali to "seksualnym trójkątem". Dzięki takiej geometrycznej figurze po jakimś czasie urodziło się dziecko, Wiktoria. Córka Małgorzaty i dawnego ministranta, chociaż oficjalnie jej ojcem w dokumentach był Zbyszek.
Ta pięcioosobowa rodzina po jakimś czasie rozpadła się. Ola została z ojcem, reszta - Mariusz, Małgorzata i Wiktoria wyprowadzili się.
Ola i Zbyszek zaginęli. Potem Małgorzata zaczęła uczęszczać na zajęcia z tańca, jej partnerem w tangu był przystojny Henryk. On też zaginął. A potem przepadł ślad po księdzu Piotrze. Dziś jest już pewne, że cała czwórka została zamordowana przez Mariusza B.
Biegli, kiedy śledczy odkryli już łączącą wszystkie sprawy osobę i połączyli historie, uznali, że w zasadzie prawie w każdym morderstwie był wątek seksualny. Zbigniew miał zginąć, bo w końcu był mężem Małgorzaty, może kiedyś zechciałaby do niego wrócić? Mariusz mógł być zazdrosny. Partner od tańca? Bo był przystojny. Ksiądz? Bo był w przeszłości partnerem seksualnym zaangażowanego w życie kościoła ministranta.
Mariusz w 2009 roku został zatrzymany. Po całonocnym przesłuchaniu przyznał się do winy, ale potem zmienił zdanie. Wszystkiemu zaprzeczył. Do dziś nie znaleziono ciał, nie da się więc ich zbadać, żeby znaleźć dowód czyjejś winy. Małgorzata, która w sprawie była oskarżycielką posiłkową, broni swojego partnera Mariusza. Ale śledczy zbierają zeznania bliskich zamordowanych. Analizują bilingi. Odnajdują kilka dowodów rzeczowych. No i ten samochód, zaparkowany niedaleko parafii, kilka miesięcy po zaginięciu księdza. Pobrane stamtąd próbki analizują i porównują z materiałem od Mariusza, a psy nie mają wątpliwości - mężczyzna korzystał z auta księdza długo po jego zaginięciu. Sąd przygląda się badaniu, uznaje je za prawidłowo wykonane. I po latach procesu skazuje Mariusza B. na karę dożywotniego więzienia.
"Czy ja ufam psom?"
W Polsce ciągle obowiązuje wyrok Sądu Najwyższego, który przyglądał się sprawie Andrzeja z okolic Tarnobrzega, mówiący, że "dowód osmologiczny może być podstawą wyroku skazującego". Może być, ale już raczej nie bywa. Sędziom potrzeba więcej dowodów, żeby nikt nie miał wątpliwości co do winy.
Do krakowskiego laboratorium - ale też do Bydgoszczy, Lublina, Radomia i Warszawy - ciągle trafiają nowe próbki i psi funkcjonariusze, tacy jak Lipton, Miętus czy Polonez, mają jak się wykazać, żeby zarobić na smaczki i aporty. - Ale rzeczywiście nie są to już sprawy dotyczące morderstw, najczęściej kradzieży samochodów - tłumaczy Paweł Wiklik, biegły z Krakowa. - Czy ja ufam psom? Przez kilka dużych spraw z lat 90. osmologia trochę upadła. Została podważona kilka razy. Jest słabiej postrzegana przez sąd. Ale dziś naprawdę mamy wiele precyzyjnych czynników, które składają się na sam proces identyfikacji takiego dowodu. My go nie umiemy zobaczyć, ale pies, który ma większy detektor węchu, już tak. I on pozwala nam zobaczyć coś więcej. My nie umiemy tego zobrazować, ale on to czuje. I dzięki niemu umiemy dojść do czegoś, czego nikt nie dałby rady zobaczyć. Czy więc ufam psom? Ufam - dodaje.
Niektóre imiona zostały zmienione
Autorka/Autor: Olga Mildyn
Źródło: Magazyn TVN24