Dopiero co wyszedłem z wylewu, a w marcu dostałem takiego kopa w głowę. Pandemia - opowiada Muniek Staszczyk w rozmowie z portalem tvn24.pl. I wyznaje, że chwilę później znów trafił do szpitala. Wrócił i "zaczyna żyć". - Nie powiem, że już wszystko jest dobrze, bo nie jest. Znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości, w której każdy musi odnaleźć dla siebie jakąś przestrzeń - dodaje. Czy odnajdzie się znów na scenie?
Prawie czterdzieści lat temu siedemnastoletni chłopak z Częstochowy założył kapelę, która dziś, po prawie czterech dekadach, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów na polskiej scenie muzycznej. Na dwunastu studyjnych albumach, które wydali, znalazły się kultowe piosenki, jak: "King", "IV Liceum Ogólnokształcące", "Warszawa" czy "Chłopaki nie płaczą". Przez skład przewinęło się kilkudziesięciu muzyków, którzy zagrali niezliczoną ilość koncertów. 35 lat później, w 2017 roku, założyciel i lider grupy Muniek Staszczyk podjął decyzję o zawieszeniu jej działalności.
W wakacje zeszłego roku media obiegła informacja o tym, że podczas pobytu w Londynie Muniek miał wylew. W szpitalach spędził ponad dwa miesiące, ale na szczęście wrócił do zdrowia. Zanim to wszystko się wydarzyło, rozpoczął pracę nad swoim solowym albumem "Syn miasta". Prace nad nim kończył już ze szpitalnego łóżka, a premiera płyty odbyła się w listopadzie 2019 roku. Teraz, razem z kolegami z T.Love, przygotowuje czterdziestolecie kapeli.
O zespole, latach na scenie, ale również o swoim zdrowiu, pandemii, a nawet polityce, Muniek Staszczyk opowiedział w rozmowie z Esterą Prugar.
Estera Prugar: Jak się czujesz?
Muniek Staszczyk: Ze szpitala wyszedłem rok temu, 11 września. Wcześniej nie zdarzyło się, żebym musiał być w szpitalu, a jak mnie trafiło, to od razu grubo. Ale jakoś wyszedłem z opresji i na początku była radość, że udało mi się uciec spod topora i ogromna miłość do ludzi, bo bardzo dużo od nich dostałem. Nawet tam, gdzie leżałem, z osobami, które często były w gorszym ode mnie stanie, a byli wśród nich też młodzi... I po tych dwóch i pół miesiąca wróciłem do domu, powoli zacząłem funkcjonować i też spotykałem ludzi, na przykład w sklepie, którzy okazywali mi taką normalną empatię. Mówili, że miło mnie widzieć.
Wiadomo, to było przed pandemią. Zdążyłem jeszcze wydać płytę, która była kończona już ze szpitala, ale zarówno nad albumem, jak i moją biografią "King!" Rafała Księżyka pracowaliśmy jeszcze przed moim wylewem. Nawet nie zdążyłem tych wydarzeń "skonsumować", bo chwilę później pojawiła się zaraza. I kiedy mnie pytasz, jak się czuję, to fizycznie dobrze, natomiast psychicznie... chyba tak jak wszyscy.
Źle znosisz to, co dzieje się w związku z pandemią?
To dotyczy wszystkich – dzieje się w każdym kraju i nie można od tego uciec. Oczywiście, ludzie stosują różne metody: jedni wypierają i udają, że nic się nie dzieje, a drudzy po prostu łapią depresję. Na początku bardzo mocno przygniotło. Dopiero co wyszedłem z wylewu, a w marcu dostałem takiego kopa w głowę. Pandemia. Tym bardziej że chłopak mojej córki jest Włochem i to akurat z Bergamo, gdzie było epicentrum koronawirusa, więc to wszystko było dla nas tym bardziej bliskie.
W tym całym stresie, w okresie Świąt Wielkanocnych – co się podobno zdarza po wylewie – dostałem nocnego ataku padaczki. Przyjechało pogotowie i w czasie tych największych obostrzeń trafiłem na kilka godzin do szpitala i później był strach, że mogłem się zarazić. Na szczęście wróciłem do zdrowia i zacząłem żyć. Teraz nie powiem, że już wszystko jest dobrze, bo nie jest. Znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości, w której każdy musi odnaleźć dla siebie jakąś przestrzeń.
Przypomina mi to trochę sytuację frontową. Trudno porównać to do okupacji, ale ma to w sobie jakiś element loterii. Oczywiście, na szczęście samo zarażenie jeszcze nie jest równoznaczne ze śmiercią, ale jest lęk. Zawsze go w sobie mamy, ale w ostatnich kilkudziesięciu latach ludzie wpadli w wir zabawy czy podróży, a tu trzeba sobie jakąś nową ścieżkę wybudować.
Ty sobie budujesz?
Narzekanie byłoby tu zupełnie nie na miejscu, bo cieszę się, że wyszedłem z choroby. Natomiast ostatnia rzecz, o której można dzisiaj myśleć, to jakaś kariera.
Nic nie wiemy… "Nie wiem" jest moją najczęstszą odpowiedzią ostatnio. Nie będę ściemniał. Coś trzeba robić, jakieś minimalne plany można mieć, ale zaplanowanie tego, co będę robił chociażby za rok, byłoby lekkim absurdem. Życie traktuję jako naukę i to również jest jakieś nowe doświadczenie, natomiast stan wojenny to przy tej pandemii pikuś.
Właśnie nad tym się też zastanawiałam – Polska przechodziła przez wiele zmian, jak te związane ze zmianą ustroju.
To prawda. Miałem, nazwijmy to szczęście, aby uczestniczyć w ciekawych momentach. Dla dzisiejszej młodzieży są to pewnie przedpotopowe historie. Oglądałem niedawno program w związku z podpisaniem Porozumień Sierpniowych, a przecież dokładnie ten czas pamiętam, bo miałem wtedy już 17 lat, założyłem pierwszą kapelę i byłem świadomym, młodym chłopakiem. Siedziałem z moją żoną Martą i śmiałem się, że ciekawe, jak dzisiaj młodzież odbiera tego Lecha Wałęsę z długopisem – jak bardzo to jest dla nich odległe. A przecież, kiedy ja byłem w liceum, to nikt z nas nie dopuszczał myśli, że upadnie komunizm i Związek Radziecki.
Natomiast o zarazach, będąc studentem polonistyki, czytałem różne świadectwa literackie z czasów bardzo dawnych. Dlatego nie wiem, czy w tym wypadku wiek ma jakieś znacznie, bo ta sytuacja jest tak samo nowa dla ciebie, jak i dla mnie, mimo że dzieli nas trochę lat. W stanie wojennym towarzyszył nam jakiś cel, byliśmy przeciw czemuś. Jedni w polityce, drudzy zakładali kapelę czy tworzyli kulturę. Ludzie bardzo się ze sobą bratali, gdzieś przy wódce na imprezach. Taka "tugewerka". A dzisiaj, sama wiesz, jak z tym jest – wszystko jest na niby.
Co to znaczy?
Sport jest na niby. Rozrywka tak samo. Chcesz iść do kina, gdzie w sali siedzi pięć osób. Koncerty też odbywają się na niby, w formie online. Z drugiej strony – musimy się do tego przyzwyczaić: wszystko jest inne, nowe i trwa już sześć miesięcy.
Jak po tych pierwszych trudnych momentach funkcjonujesz dzisiaj w nowych realiach?
Już nie czytam codziennie doniesień o liczbie zarażonych i zmarłych, bo to mnie doprowadziło do tego ataku wiosną. Byłem niedawno w Biebrzańskim Parku Narodowym i myślę, że pewnie można tak kompulsywnie uciekać. Oczywiście, nie mówię o udawaniu, że wszystko jest OK i wylocie na Korsykę z maseczką. Bo to nie jest OK.
Nie chciałbym wpuszczać ludzi w dół, ale patrzę na to, co się dzieje z dużą dawką realizmu i pokorą. Zawsze miałem jakiś plan: na kolejną płytę czy inne rzeczy… Teraz też je mam, ale zupełnie inaczej, bo niczego nie można być pewnym. Oczywiście, mam również swoich najbliższych: rodzinę i przyjaciół, ale nawet te kontakty są inne. Miasto jest inne. Nawet mnie ciekawi, jak to będzie wyglądać dalej.
Interesuje cię jeszcze polityka?
Wiadomo, że w jakiś sposób tak, ale patrząc na to, co się dzieje nie tylko u nas, ale na całym świecie w związku z pandemią, ta polityka rodzima nie ma dla mnie większego znaczenia. Prawie w ogóle nie uczestniczyłem w ostatniej kampanii prezydenckiej. Patrzyłem jednym okiem, bo żaden z kandydatów mnie nie uwiódł. W Polsce i Europie w polityce brakuje ludziom charyzmy. Od lat mamy operę mydlaną, a jak już się pojawia większa wyrazistość, to jest ona raczej zła.
Już wiele lat temu mówiłem, że nigdy nie byłem fanem obozu rządzącego, ale nie mam też w sobie wścieklizny, która nakazywałaby mi poświęcać życie na nienawiść do kogoś. Właśnie ta wzajemna nienawiść dwóch "plemion", które mamy w kraju, jest straszna. Przydałby się taki gest, jaki w latach siedemdziesiątych zrobił Bob Marley podczas "One Love Peace Concert" w 1978 roku. Na scenie połączył ręce dwóch politycznych rywali… Ale to jest marzenie. Tak, jak słowa piosenki "Imagine" Johna Lennona – piękne, ale naiwne.
Nie dam się zaprzęgnąć w jakikolwiek rydwan. Przez lata tak się działo, różne media próbowały wykorzystać mnie do różnych wyścigów i pościgów. Tak jak w piosence "Pola" z mojej ostatniej płyty byłem używany. Ja chcę po prostu nagrywać mądre, fajne albumy, które mogą mieć dla ludzi znaczenie.
Skoro chcesz nagrywać, to co sprawiło, że w 2017 roku temu postanowiłeś zawiesić działalności zespołu?
Wiesz, jakbyś była 35 lat z jednym facetem, znając się jak łyse konie, to jest to naprawdę długi związek - każdy ma prawo się zmęczyć. T.Love stał się przedsiębiorstwem i wiele kapel o czymś takim marzy, bo jako biznes wszystko w nim działało, ale we mnie długo kotłowały się myśli… Całe lata byłem zmęczony i zastanawiałem się nad przerwą. Znajdowałem pośrednie wyjścia na pół roku, ale chłopaki chcieli grać. To oczywiste, też dużo krócej w tym wszystkim byli. Poza tym z płyty na płytę jakoś to szło i nie można powiedzieć, że źle. Nie było jednego powodu lub czyjejś winy, relacje mamy z kolegami dobre, nie było wojny. Po prostu od lat ten sam management, ten sam skład, te same twarze. Bus, czyli syndrom łodzi podwodnej… Czułem, że się nie rozwijamy i potrzeba świeżego powietrza, a nie wiedziałem, jak to zrobić. Padałem fizycznie i psychicznie. Nigdy nie byłem ascetą, ale był taki moment, że bez flaszki wina to już się nie kładłem spać. Zapijałem zmęczenie i nie wiem, jakbym tak dalej mógł funkcjonować. To była świadoma decyzja i jej nie żałuję.
Trudna?
Żeby nauczyć się rozstawać – bo każde rozstanie boli – najpierw w 2015 roku rozwiązałem stary skład T.Love Alternative (reaktywowany w 2010 roku zespół składający się z pierwszych muzyków zespołu, sprzed zmiany nazwy i składu na T.Love w 1988 roku; od tego czasu obie grupy funkcjonowały równolegle – red.), żeby zobaczyć, jak to smakuje. Zakończyłem tamto i byłem gotowy na rozstanie z tą główną partnerką, czyli T.Love.
Inna sprawa, że nie jestem też typem, który cały czas musi być na scenie. U nas się za mało o tym mówi w ogóle, ale tak jest i w show-biznesie, i w polityce: jak już raz się gdzieś człowiek dostał, to najlepiej, żeby tam siedział. Nie uważam tak, nie muszę dożywotnio być gwiazdą rocka. Pier***ę to.
To tylko kwestia tych, którzy na scenie się zasiedzieli, czy również publiczność "najbardziej lubi te melodie, które już kiedyś słyszała"?
Coś jest w tym słynnym dialogu, ale tak się dzieje na całym świecie, stąd popularność wszystkich remake'ów. Mamy kryzys kultury, który trwa od wielu lat. Panuje królestwo szeroko rozumianego "coveru". Natomiast, oprócz tego, jest też coś takiego polskiego, wsiowego. Na zasadzie "chłop żywemu nie przepuści" – jak już jest ta sława i hajs, to trzeba ciągnąć.
Pamiętam, jak jeszcze mieszkałem w bloku na warszawskim Żoliborzu w latach dziewięćdziesiątych, już mieliśmy duże przeboje i raz taksiarz powiedział do mnie: "Panie Muńku, kurde, pan w bloku? Dom se trzeba pierdyknąć. Niech pan ciśnie to jak cytrynkę, niech pan łapie". Coś takiego feudalnego – dochrapać się. Każdy lubi mieć pieniądze i to rozumiem, ale naprawdę zależy, jakie ma się podejście. Powiem ci szczerze, nigdy nie czułem się częścią szeroko pojętej estrady. Poza tym ja k***a nie lubię śpiewać. Dla mnie każda płyta była jak książka. Chciałem coś opowiedzieć. Nigdy nie nuciłem przy goleniu.
Kiedyś byłem na Sardynii, przyszli lokalsi na imprezę i jeden z nich dowiedział się, że śpiewam. Od razu przyszedł, żebym zaśpiewał. Odpowiedziałem mu, że nie lubię. Był zdzwiony, ale ja naprawdę nie czułem się nigdy śpiewakiem, tylko przekaźnikiem treści – jednych bardziej, drugich mniej mądrych. Podchodzę do tego literacko.
Natomiast, tak jak mówiłem, tylko dlatego, że stałem się popularny, nie oznacza, że już na zawsze będę tego swojego "stołka" pilnować. Jako zespół zawsze pomagaliśmy młodym, staraliśmy się wrzucać ich na support przed naszymi koncertami. Słuchałem płyt demo, które dostawałem, bo pamiętam, jak sam byłem młody i rozdawałem pierwsze nagrania T.Love.
Często wracasz do tych początków?
Na pewno książka, którą robiłem przed chorobą, była taką spowiedzią czy wspomnieniem. Cieszyłem się, kiedy wyszła, przeczytałem ją i faktycznie różne rzeczy powracały. Niczego nie żałuję i uważam, że band ma fajną historię. Odniósł sukces na pewno, ale również zaistniał dla wielu pokoleń słuchaczy i nasze piosenki wychowały wielu ludzi. To jest nagroda. Wydaje mi się, że zrobiliśmy swoją robotę. Poza przekazem mieliśmy też dobre melodie, bo zawsze miałem szczęście do dobrych partnerów muzycznych, zwłaszcza że sam nie jestem instrumentalistą. Czy to komponował stary skład, czy Janek Benedek, Perkoz, a później Maciek Majchrzak lub Sidney (Polak – red.) – każdy z nich pisał muzykę. Ja odpowiadałem za kierunek naszej łodzi i teksty, chociaż też miałem swój wkład. Wiele melodii jest moich: "Nie, nie, nie", "Warszawa" i "IV Liceum".
Wiesz, czterdzieści lat to jest naprawdę dużo. Zaczynałem w czasach punka. T.Love nigdy nie był czysto punkowy, ale postpunkowy - tak. Na początku lat osiemdziesiątych przyjechałem do Warszawy, która jest moim drugim domem i tu osiadł zespół. Gdyby nie kumple z różnych naszych składów, bo przecież przez band przewinęło się około trzydziestu facetów, to sam bym tego wszystkiego nie zrobił. Zostają piosenki i to jest ważne, bo pandemia czy różne inne ciężkie czasy, ale one są.
Wracając do twoich planów - pojawiły się informacje o tym, że T.Love ma się jednak reaktywować z okazji okrągłych urodzin.
Tak, jesienią 2022 roku, z okazji czterdziestolecia. Rozmawiałem z Jankiem Benedkiem (gitarzysta, kompozytor – red.) i Perkozem (Jacek Perkowski, gitarzysta – red.) i powiedziałem: chłopaki, chyba coś trzeba robić, bo co innego – mam ogłosić śmierć? Podstawą moich działań zawsze był kontakt z ludźmi, więc jakieś te plany robię. Jeśli dojdzie do powrotu i będzie można grać koncerty, to jestem bardzo ciekawy, jaka przyjdzie na nie publiczność. Chciałbym te urodziny uczcić. Oczywiście, w obecnej sytuacji dwa lata to jest dużo i nic nie wiadomo, trudno nawet przewidzieć, czy do tego faktycznie dojdzie.
A jeśli się uda, jak będzie wyglądać to świętowanie?
Spotkaliśmy się niedawno w składzie, który nagrywał płytę "King", bo nie da się zrobić zespołu, w którym na scenie jest dwudziestu czy więcej muzyków, którzy przez lata w nim grali . Chociaż każdemu z nich należy się szacunek.
Długo się nad tym zastanawiałem, jeszcze w szpitalu. Nawet jeszcze wcześniej, po zawieszeniu zespołu podejmowaliśmy różne próby z Jankiem Benedkiem. Później doszedłem do wniosku, że jeśli mamy wrócić, to powinniśmy to zrobić w klasycznym, najbardziej rozpoznawalnym składzie. Zapytałem siebie, co jest istotą rock'n'rolla w tym dzisiejszym świecie, kiedy stał się on zupełnie niemodny. I odpowiedziałem sobie, że jest nią czterech lub pięciu facetów na scenie: w środku frontman, na skrzydłach dwóch gitarzystów i z tyłu sekcja, czyli bas i perkusja. A taki skład był na "Kingu": Perkoz, Benedek, ja, Nazim (Paweł Nazimek, basista – red.) i Sidney. Światła, bez żadnych efektów specjalnych i jedziemy z tym koksem.
Co to znaczy, że rock'n'roll stał się niemodny?
W tym kraju nikt już nie gra rock'n'rolla. Nie ma zespołów z postpunkowymi korzeniami, które by go grały. Wszystko jest takie jakieś miękkie i wychodzi LGBT-hip-pop. Mamy też kryzys facetów. Zaraz ktoś się na mnie obrazi, ale naprawdę wszystko w ostatnim czasie jest metroseksualne i nudne. Możliwe, że to, co my nagramy, dla małolatów też takie będzie i powiedzą, że zgredzi udają rockersów. Tego nie wiem, ale naprawdę w muzyce gitara i inne normalne instrumenty przechodzą kryzys, bo nagrywa się na keyboardach i komputerach.
Czyli można spodziewać się nowej płyty?
Mam nadzieję, tak bym chciał, tylko trzeba dobre piosenki napisać. Wymyśliłem już tytuł: "Hau, hau". Znowu powiedzą, że jestem "dogofilem", bo na okładce solowej płyty "Syn miasta" umieściłem zdjęcie mojego psa, ale tu akurat nie chodzi o zwierzęta, chociaż bardzo je kocham. To "hau, hau" ma być okrzykiem: jesteśmy, żyjemy!
Od Benedka dostałem już pierwsze demo. Dwa teksty już napisałem, ale jeszcze sporo przede mną. W każdym razie dogadaliśmy się tak, że będziemy próbować. Kiedy się ma taką historię, to jakoś nas to obliguje i cały problem polega na tym, żeby jakiegoś szitu nie nagrać. Na pewno chciałbym, aby ta płyta zawierała takie emocje, które towarzyszyły nam przy "Kingu" czy "Pocisku miłości". Trudno to połączyć i wiadomo - byliśmy o tych trzydzieści lat młodsi. Ale to już nawet nie o wiek chodzi – trzeba znaleźć zajawkę. Musimy się na nowo pokochać. Na spotkaniu widziałem błysk w oczach kolegów, bo, też wiesz, z drugiej strony, co my mamy do stracenia? Nie jesteśmy już młodzieniaszkami, ale starcami też nie i nie wypada w naszym wieku już nic nie zrobić pomimo pandemii.
Autorka/Autor: Estera Prugar
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Jacek Poremba