|

Pięć rewolucji, w tym trzy Mai Sandu

W drugiej turze wyborów prezydenckich pokonała populistycznego i prorosyjskiego Igora Dodona. Jeżeli prezydentka Maia Sandu będzie pracować tak samo jak ministra czy ekonomistka Maia Sandu, to jest jeszcze nadzieja dla drastycznie kurczącego się kraju. Kim jest Sandu i jakiemu krajowi przyjdzie jej przewodzić?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Niepodległa Mołdawia funkcjonuje w stanie permanentnego kryzysu ekonomicznego. W czasach radzieckich maleńka Mołdawia stanowiąca zaledwie 0,15 procent powierzchni ZSRR dostarczała 10 procent owoców, warzyw i wina na rynek wewnętrzny. Nieliczne znajdujące się w niej fabryki były elementami skomplikowanego łańcucha dostaw, obejmującego wszystkie pozostałe republiki. W związku z tym, jeśli w Mołdawii znajdowała się fabryka garnków, to blacha do nich przyjeżdżała z Ukrainy, uchwyty z Białorusi, a emalia z Rosji. A gotowe garnki trafiały do odbiorców w całym Sojuzie. Po 1991 roku między bratnimi republikami zaczęły rosnąć granice, a wraz z nimi pojawiać się kontrole i cła, które spowodowały, że produkcja czegokolwiek stała się nieopłacalna, przemysł upadł, a ludzie trafili na bruk. Najpotężniejszy cios otrzymało mołdawskie rolnictwo, gdyż to ono stanowiło fundament gospodarki.  

A ta w latach 90. była idealnym studium złego gospodarowania. W tych właśnie czasach na Akademii Ekonomicznej w Kiszyniowie Maia Sandu otrzymała dyplom z wyróżnieniem z ekonomii. Wtedy też, w wieku zaledwie 22 lat, podjęła pracę w ministerstwie gospodarki. Pracując tam, trafiła do elitarnej Szkoły Administracji Publicznej w Kiszyniowie, którą także ukończyła z wyróżnieniem. Po czterech latach i awansie na wicedyrektorkę departamentu porzuciła pracę w administracji i trafiła do Banku Światowego, gdzie zajmowała się koordynacją programów pomocowych dla gasnącej mołdawskiej gospodarki.

Jednym słowem jeszcze przed trzydziestką Sandu udało się zrobić oszałamiającą karierę, w przeciwieństwie do większości rodaków. Szacunki ONZ wskazują na to, że w latach 2004-2014 z trzyipółmilionowej Republiki Mołdawii wyemigrowało od pół do półtora miliona mieszkańców. Niemal wszyscy legalnie, ponieważ Mołdawianie z łatwością mogą otrzymać rosyjskie bądź rumuńskie obywatelstwo, dzięki czemu masowo wyjeżdżają. Poza tym bardzo wielu Mołdawian pracujących za granicą jest w dalszym ciągu zameldowanych w kraju, co powoduje, że prawdziwa skala emigracji jest trudna do ustalenia.

Po siedmiu latach w Banku Światowym Maia Sandu otrzymała propozycję powrotu do ministerstwa gospodarki od rządzącej wówczas Partii Komunistów Republiki Mołdawii (PCRM). Została dyrektorką do spraw koordynacji polityki ekonomicznej. Pracując tam poznała młodego wiceministra i doktora nauk ekonomicznych Igora Dodona, który kilkanaście lat później wraz z nią zagra pierwsze skrzypce w czwartej i piątej rewolucji. W tym miejscu warto byłoby jednak przyjrzeć się tej pierwszej, która wydarzyła się w 2009 roku.

Rewolucja pierwsza

Mołdawia była jedynym krajem w Europie, którym w XXI wieku rządziła partia z komunizmem w nazwie. Jednak tylko w nazwie, bo komuniści przez osiem lat swoich rządów zachowywali się jak typowa bezideowa partia władzy, zmieniając front w zależności od sytuacji. Ówczesny prezydent i lider komunistów Vladimir Voronin raz przymilał się do Rosji, powołując się na nostalgię za Związkiem Radzieckim, a raz flirtował z Unią Europejską. Zdarzyło mu się nawet sugerować, że trzeba powrócić do pomysłu zjednoczenia z Rumunią, bo przecież Mołdawianie i Rumuni są jednym narodem, dwieście lat temu podzielonym na dwa kraje przez rosyjsko-otomański traktat pokojowy.

Mołdawia
Mołdawia
Źródło: Google Maps

Woronin robił dużo szumu wokół siebie, ale wszystkie jego zabiegi nie mogły ukryć gigantycznej korupcji, na jakiej osadzała się władza jego partii. Krótko przed wyborami parlamentarnymi w 2009 roku okazało się na przykład, że jego syn, Oleg, który w trakcie kadencji ojca dorobił się gigantycznego majątku na państwowych kontraktach, wydał w ciągu roku przy pomocy prywatnej karty kredytowej trzydzieści milionów euro, podczas gdy zadeklarował w tym samym czasie zaledwie dwa miliony euro przychodu. Światło dzienne ujrzała także struktura właścicielska jednego z największych banków w Mołdawii, którego spory pakiet akcji znajdował się w rękach dyrektorki domu dziecka Taisy Woronin, prywatnie żony prezydenta i matki milionera.

Na fali społecznego oburzenia szeregi ludzi prezydenta opuścił nikomu wtedy nieznany Vlad Plahotniuc. Nie zajmował on żadnego stanowiska w partii ani administracji. Plahotniuc był człowiekiem od robienia pieniędzy, dzięki którym PCRM mogła spokojnie fundować wielką i drogą kampanię wyborczą, rozdawać kiełbasę i prezenty z partyjnym logo. Był on także najbliższym partnerem biznesowym Olega Voronina, który zawdzięczał swój majątek zarówno protekcji ojca, jak i umiejętnościom Plahotniuca. Szeregi komunistów opuściło więcej ludzi i to nie tylko szeregowych członków, ale także Marian Lupu, który był numerem dwa w partii. Dał on się namówić Plahotniucowi, który miał pieniądze, ale brakowało mu politycznego obycia i znajomości. Razem wskrzesili kanapową Partię Demokratyczną Mołdawii (PDM). W ten sposób stali się politykami socjaldemokratycznej, proeuropejskiej partii, która domagała się rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych z UE i oczywiście obalenia rządów Voronina. Stała się ona także głównym aktorem na mołdawskiej scenie politycznej przez następną dekadę i bohaterką czterech kolejnych rewolucji.

Vladimir Plahotniuc
Vladimir Plahotniuc
Źródło: Shutterstock

W kwietniu 2009 roku odbyły się w Mołdawii wybory parlamentarne. Wygrali w nich komuniści, którzy otrzymali sześćdziesiąt ze stu jeden mandatów parlamentarnych. Wokół wyborów pojawiło się mnóstwo nieścisłości i wiele podejrzeń o fałszerstwa. W Kiszyniowie doszło do zamieszek, w efekcie których zdemolowano budynek parlamentu i pałac prezydencki. Protestujący domagali się powtórzenia wyborów. Sąd konstytucyjny orzekł jednak, że nieprawidłowości wyborczych nie było.

Zgodnie z mołdawską konstytucją komuniści potrzebowali sześćdziesięciu jeden parlamentarzystów, żeby wybrać prezydenta. Brakowało im jednego, ale opozycja w całości zbojkotowała te wybory. Parlament został rozwiązany, odbyły się przyspieszone wybory, w których komuniści uzyskali czterdzieści osiem głosów, a opozycja pięćdziesiąt trzy. Cztery opozycyjne partie zbudowały niestabilną koalicję pod przewodnictwem Partii Liberalnych Demokratów Mołdawii (PLDM). Komuniści zostali odsunięci od władzy, ale opozycja nie mogła wybrać nowego prezydenta, robiła więc wszystko, żeby przekładać wybory w nieskończoność. Partia Plahotniuca tymczasem, w ramach koalicyjnej umowy, objęła resorty siłowe i prokuraturę, co jeszcze wróci w tej opowieści. Tak skończyła się pierwsza rewolucja.

Maia Sandu w 2009 roku rzuciła pracę w ministerstwie i wyjechała do Bostonu, gdzie podjęła studia Master of Public Administration na Uniwersytecie Harvarda. Rok później wróciła do Banku Światowego, tym razem jednak nie do jego kiszyniowskiego oddziału. Została doradczynią samego dyrektora Roberta Zoellicka do spraw Mołdawii, Macedonii i Czarnogóry w waszyngtońskiej centrali.

Rewolucja druga

W tym czasie w Mołdawii odbyły się kolejne przyspieszone wybory. Komuniści znów stracili poparcie, ale otrzymali czterdzieści dwa mandaty, a więc w dalszym ciągu mogli blokować wybór prezydenta. Wreszcie po roku zakulisowych targów, w których Marian Lupu przekonywał byłych partyjnych towarzyszy, przy pomocy pieniędzy Plahotniuca udało mu się namówić troje posłów do przejścia do opozycji. Jednym z nich był były minister gospodarki Igor Dodon, który wraz z koleżanką wskrzesił kanapową Partię Socjalistów Republiki Mołdawii (PSRM). Uciekinierzy zgodzili się zagłosować na kandydata opozycji pod warunkiem, że nie będzie nim polityk. W ten sposób ostatnim wybranym przez parlament prezydentem Mołdawii został prezes Naczelnej Rady Sądownictwa Nicolae Timofti. Mołdawia po trzech latach bezkrólewia znów miała prezydenta, partia komunistów zaczęła się rozpadać, a Maia Sandu weszła do wielkiej polityki. Druga rewolucja była ostatnią bez jej udziału.

Jednym z pracowników kancelarii nowego prezydenta został minister edukacji. Koalicjanci nie uważali tego stanowiska za ważny łup polityczny, więc postanowili obsadzić je bezpartyjnym fachowcem. Zaproponowano je błyskotliwej ekonomistce, pracującej wtedy w Banku Światowym. Maia Sandu zawsze powtarzała, że lubi wyzwania, a edukacja w Mołdawii należała do tych ciężkich gatunkowo. Było tak z dwóch powodów: korupcji i fatalnej organizacji.

Między drugą a trzecią rewolucją Maia Sandu dokonała innej, mniejszej rewolucji w mołdawskim szkolnictwie. Wtedy także zbudowała swój wizerunek drobnej i rzeczowej kobiety, która głosi trudne prawdy prosto w oczy. Osoby, która całą sobą zdaje się mówić, że nie ma czasu na politykierstwo, bo musi wykonać robotę, za którą nikt inny nie chciał się brać.

W związku z masową emigracją i spadkiem dzietności, w Mołdawii od ćwierć wieku ubywa dzieci w wieku szkolnym. Szczególnie dotknięta jest północ kraju, najszczególniej wsie. W wielu gminach do szkół budowanych w latach 70. i 80. uczęszcza zaledwie jedna czwarta liczny uczniów, dla których były one projektowane. Generuje to oczywiście gigantyczne koszty, na które kraj tak biedny jak Mołdawia pozwolić sobie nie może. Dlatego Maia Sandu zamknęła 20 procent najbardziej opustoszałych szkół i zainwestowała oszczędności w dowożenie uczniów do sąsiednich miejscowości. Tym, za co została jednak zapamiętana najbardziej, było zamontowanie monitoringu w salach, w których odbywały się matury.

Korupcja maturalna polegała na tym, że w zamian za kilkaset euro nauczyciel nie zauważał, że uczeń ściąga, a nawet podawał mu właściwe odpowiedzi. Dzięki temu zdawalność matur sięgała nawet 96 procent. W 2013 roku, a więc pierwszym, kiedy egzamin był monitorowany, spadła ona do 68 procent, co odsłoniło skalę zjawiska. Nie wszyscy nauczyciele byli zachwyceni tymi nowinkami. Trudno było się temu dziwić, bo średnia pensja nauczyciela w tym czasie wynosiła 200 euro, a łapówki były po prostu istotnym elementem domowego budżetu. Minister Sandu wprowadziła więc podwyżki pensji nauczycieli, które oczywiście nie były w stanie zrekompensować maturalnych łapówek.

Wysiłki na rzecz reformy mołdawskiego sektora edukacji nie pozostały niezauważone. Maia Sandu w 2015 roku została laureatką pierwszej edycji nagrody Global Partnership for Social Accountability ustanowionej przez Bank Światowy. Wtedy też Mołdawia przeżyła trzecią rewolucję.

Rewolucja trzecia

W przeddzień wyborów parlamentarnych w listopadzie 2014 roku okazało się, że z mołdawskiego systemu bankowego wyparowało czternaście miliardów lejów, a więc około miliarda euro, co było wtedy równowartością połowy rocznego budżetu Mołdawii albo jednej ósmej mołdawskiego PKB. Mechanizm przekrętu stulecia był wręcz prostacki. Trzy banki kontrolowane przez mołdawskich oligarchów pożyczały sobie nawzajem znaczne kwoty pieniędzy, które następnie były przekazywane w depozyt, co powodowało gwałtowne zwiększenie możliwości pożyczkowych tych banków. Równocześnie rząd zamawiał audyty tych banków w firmie consultingowej Grant Thornton, z których oczywiście wynikało, że banki te są prowadzone dobrze i nie ma mowy o żadnych nadużyciach. Wreszcie w ciągu kilku dni rzeczone banki udzieliły gigantycznych pożyczek spółkom zarejestrowanym w rajach podatkowych, które należały między innymi do Vlada Plahotniuca. Kiedy oszustwo wyszło na jaw, ówczesny premier zmuszony był dofinansować z budżetu krajowego wydrenowane banki, żeby ratować cały mołdawski sektor bankowy przed upadkiem. Smaczku sprawie dodaje fakt, że premier podpisał decyzję w nocy, a krótko po tym podał się do dymisji i wyjechał do Rumunii. Wybory wygrała Partia Socjalistów, która przejęła elektorat komunistów, ale jak to w Mołdawii bywa, nie była w stanie stworzyć rządu, bo pozostałe partie mimo wszystko dogadały się w sprawie koalicji.

Oficjalne śledztwo, które prowadziła nadzorowana przez Plahotniuca prokuratura, dreptało w miejscu. Rząd wprowadził nowe podatki i daniny, żeby zasypać deficyt w budżecie. Koalicja rządowa się rozpadła, a Maia Sandu odeszła ze stanowiska ministra edukacji. Wtedy też Plahotniuc przystąpił do pożerania byłych koalicjantów. Przekupywał lub zastraszał kolejnych posłów, którzy wstępowali do jego Partii Demokratów Mołdawii. Socjaliści nie przystąpili do Plahotniuca oficjalnie, ale najczęściej głosowali zgodnie z jego zaleceniami. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy szeregowy poseł stał się de facto dyktatorem Mołdawii. Z fotela wiceprezesa partii rządził wszystkim, używając pieniędzy, prokuratury i nagrań zrobionych z ukrycia.

W całym kraju wybuchły spontaniczne oraz organizowane przez niedobitki opozycji protesty. Ich głównymi postulatami był zwrot miliarda, wolne wybory i odpolitycznienie prokuratury. Wtedy właśnie na fali protestów wyrosła założona przez Maię Sandu Partia Akcji i Solidarności (PAS).

Vlad Plahotniuc kontrolował nie tylko prokuraturę i policję, ale także sąd konstytucyjny, który wydawał wyroki zgodnie z jego życzeniem i nierzadko na telefon. Jeden z nich uznawał, że wybór prezydenta przez parlament nie jest zgodny z konstytucją, dlatego zaplanowane na jesień 2016 roku wybory prezydenckie miały być wyborami powszechnymi. Plahotniuc szykował do tej roli swojego wiernego żołnierza Mariana Lupu, ale ten nie miał szans ich wygrać. W wyborach startowała także Maia Sandu i jej były kolega z ministerstwa, oraz lider socjalistów Igor Dodon. Najważniejszym postulatem Sandu było obalenie oligarchów, przede wszystkim Plahotniuca, którego nazywała wprost złodziejem i kłamcą. Właśnie dlatego Marian Lupu wycofując się z pierwszej tury przekazał Mai Sandu swoisty pocałunek śmierci, popierając jej kandydaturę na prezydenta. Mówił to na konferencji prasowej siedząc obok uśmiechającego się szelmowsko Vlada Plahotniuca.

Igor Dodon wygrał pierwszą turę, a w drugiej pokonał Maię Sandu czterema punktami procentowymi. W ten sposób rozpoczęła się kohabitacja Dodona z Partią Demokratów. Polegała ona na tym, że Plahotniuc dalej robił co chciał, a Dodon pomstował na konferencjach prasowych i wetował ustawy. W kilka godzin po prezydenckim wecie Sąd Konstytucyjny ogłaszał tymczasową niezdolność prezydenta do pełnienia urzędu i zgodnie z konstytucją wyznaczał do pełnienia prezydenckich obowiązków przewodniczącego parlamentu, którym był zaufany człowiek Plahotniuca. Pełniący obowiązki hurtem podpisywał pakiet ustaw, a następnego dnia Sąd Konstytucyjny orzekał, że prezydent jest już zdolny do pełnienia obowiązków. Dodon znów pomstował i groził palcem przed kamerami. Takich roszad było wiele, a ostatnia wywołała czwartą rewolucję w czerwcu 2019 roku.

Parlament Europejski w 2018 roku uznał Mołdawię za państwo zawłaszczone i zamroził unijną pomoc rozwojową. Plahotniuc dalej używał prounijnej retoryki i straszył, że jeśli socjaliści wygrają wybory, to Mołdawia stanie się częścią Rosji. Wiedział jednak, że straszenie wyborców i nadzór nad służbami to za mało, żeby wygrać wybory parlamentarne, więc bez żadnego trybu przesunął je o pół roku, żeby zyskać więcej czasu na przygotowania. Maia Sandu i jej partia w dalszym ciągu organizowała protesty przeciwko korupcji, bezprawiu, łamaniu konstytucji i zawłaszczeniu państwa.

Rewolucja czwarta

Wreszcie w lutym 2019 roku odbyły się wybory parlamentarne. Ich wynik był patowy. Plahotniuc, Dodon i Sandu wraz z koalicjantami uzyskali po około jednej trzeciej miejsc w parlamencie. W związku z tym większość rządowa wymagała koalicji dwóch partii w dowolnej konfiguracji. Sandu nie mogła wejść w koalicję z Plahotniuciem, którego obiecała przecież obalić. Dodon mógł wejść w koalicję z Plahotniuciem, ale musiał dać do zrozumienia opinii publicznej, że innej możliwości nie było. Plahotniucowi było wszystko jedno. Targi koalicyjne trwały trzy miesiące. Wreszcie w ostatniej chwili Maia Sandu ogłosiła wspólnie z Igorem Dodonem, że stworzą koalicję, której jedynym celem będzie deoligarchizacja kraju i odpolitycznienie sądów i prokuratury, a potem rozpisane zostaną nowe wybory. Premierem miała zostać Maia Sandu. Plahotniuc, widząc, że sytuacja przybiera niekorzystny obrót, zadzwonił do sądu konstytucyjnego, który zebrał się w sobotnie popołudnie, w godzinę po ogłoszeniu powstania koalicji rządowej. Sąd orzekł, że termin na utworzenie koalicji upłynął na dzień przed jej zawiązaniem, a prezydent winien był ogłosić nowe wybory. W związku z tym, że tego nie uczynił, to zostaje tymczasowo odsunięty od wykonywania obowiązków. Na jego miejsce powołano po raz kolejny przewodniczącego parlamentu, który podpisał decyzję o przyspieszonych wyborach. Tyle że ani Dodon, ani tym bardziej Maia Sandu nie zamierzali ustąpić. Tak zaczęła się czwarta rewolucja.

Plahotniuc zaatakował ze wszystkich stron. Policjanci blokowali wstęp ministrom do budynków ministerstw, prokuratura wszczęła szereg postępowań, a pracownicy parlamentu odcięli zasilanie w sali obrad. Maia Sandu wraz ze swoim gabinetem składała ślubowanie w półmroku, mówiąc do mikrofonu podłączonego do przenośnego głośnika. Centrum Kiszyniowa zapełniło się dziesiątkami tysięcy protestujących przeciwko Plahotniucowi. Ten w odpowiedzi zorganizował własny protest, na który zwoził autobusami emerytów z całego kraju, którzy w zamian za równowartość kilkudziesięciu złotych zgodzili się przyjechać do Kiszyniowa. Jednak kilkuset zdezorientowanych emerytów nie wyglądało przekonująco nawet w materiałach produkowanych przez stację telewizyjną należącą do oligarchy.

Wreszcie po tygodniu impasu do Kiszyniowa przybyli równocześnie przedstawiciele Rosji, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, żeby spotkać się z nowym rządem i udzielić mu poparcia. Taka zgoda wśród światowych potęg nie zdarza się często. Wreszcie do Plahotniuca przyszedł z kilkuminutową wizytą amerykański ambasador. Wszystko wskazuje na to, że przedstawił mu ultimatum, bo Plahotniuc natychmiast uciekł z kraju.

Maia Sandu wzięła się za reformę aparatu państwowego, który po latach władzy Plahotniuca był w ruinie. Pomagać w tym mieli oczywiście jej ministrowie. Połowa z nich była kobietami, a jedna czwarta miała dyplomy z Harvardu. Większość natomiast była bezpartyjnymi fachowcami, często robiącymi karierę za granicą. Rozpisano szereg konkursów na kluczowe stanowiska w administracji państwowej, prokuraturze i w sądzie konstytucyjnym, który w całości podał się do dymisji.

Wewnątrz koalicji prounijnego PAS i prorosyjskich socjalistów bardzo szybko zaczęło dochodzić do tarć. Socjaliści liczyli, że uda im się podkraść część osieroconych przez Plahotniuca posłów PDM i stworzyć samodzielną większość. Wreszcie wybuchła wewnątrzkoalicyjna wojna o stanowisko prokuratora generalnego. Zdominowana przez socjalistów komisja, która miała go wyłonić, starała się doprowadzić do nominacji przyjaznego sobie kandydata. Maia Sandu zawiesiła postępowanie konkursowe, co doprowadziło do zerwania koalicji. Już w dwa dni później Igor Dodon zaprzysięgał nowy rząd złożony z socjalistów i byłych członków partii Plahotniuca.

Nowa koalicja nie zdążyła się jeszcze dobrze umościć, kiedy rozpoczęła się pandemia COVID-19. Mołdawia była jednym z najwcześniej i najmocniej zaatakowanych nią krajów z uwagi na kilkusettysięczną diasporę mołdawską we Włoszech. Rząd socjalistów działał bardzo nieporadnie, choć trzeba przyznać, że stan mołdawskiej służby zdrowia był katastrofalny już od lat. Liczba zachorowań poszybowała, osiągając dziewięćdziesiąt tysięcy przypadków w dniu drugiej tury wyborów prezydenckich, czyli w przeliczeniu na milion mieszkańców dwukrotnie więcej niż w Polsce.

Tysiące ludzi straciło pracę bez prawa do zasiłku, gdyż zatrudnienie bez umowy jest w Mołdawii zjawiskiem powszechnym. Problem był tym dotkliwszy, że najpopularniejszymi kierunkami emigracji Mołdawian są Włochy i Moskwa, które także zostały spustoszone w wyniku pandemii. Tysiące rodzin utrzymywanych przez emigrantów straciło środki do życia. Nawet w bastionie socjalistów, czyli na północy kraju, poparcie dla nich zaczęło spadać.

Rewolucja piąta

W takiej właśnie atmosferze doszło do wyborów prezydenckich w listopadzie 2020 roku, których wynik okazał się rewolucją. Rewolucja ta nie polega na tym, że Maia Sandu jest pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta Mołdawii. Nie chodzi też o to, że jest jedyną osobą na tym stanowisku, która ma bogate doświadczenie w pracy dla wielkich instytucji. Wreszcie powodem tym nie jest także to, że jest pierwszą mołdawską głową państwa, która szczerze wierzy w integrację europejską i reformę państwa w tym duchu.

Chodzi o to, że wszystkie powyższe cechy skupiły się w jednej osobie, ale jest coś jeszcze. Władimir Woronin miał aparycję komunistycznego sekretarza, którym zresztą był. Nicolae Timofti był politykiem absolutnie bez wyrazu. Igor Dodon jest dobrym przykładem bezideowego prowincjonalnego lidera, który za szczyt ambicji uważa utrzymanie się u władzy i wizyty na Kremlu, gdzie może ogrzać się w blasku Władimira Putina. Maia Sandu nie ma w sobie nic z kompleksu prowincjonalnego wschodnioeuropejskiego państwa. W dyskusji używa argumentów opartych na faktach, liczbach i racjonalności. Jest żywym przykładem tego, że ciężką pracą można zajść bardzo daleko. Jest liderką, z której argumentami można się nie zgadzać, ale nie można powiedzieć, że są wyssane z palca.

Sytuacja Mołdawii jest rozpaczliwa. Jej gospodarka była w ruinie jeszcze przed wybuchem pandemii. Aparat państwowy po latach zawłaszczania nie funkcjonuje. Z Mołdawii na stałe wyjechało kilkadziesiąt procent obywateli, a sam fakt, że nie można ich dokładnie policzyć świadczy o rozkładzie instytucji. Wreszcie Mołdawia od lat dzierży tytuł najbiedniejszego państwa w Europie.

Prezydent w mołdawskim ustroju nie sprawuje realnej władzy, więc do prawdziwych reform konieczne będą nowe wybory parlamentarne i stabilna większość rządowa. Wybór Mai Sandu sam w sobie nie odmieni sytuacji w Mołdawii, ale może okazać się pierwszym krokiem do uratowania tego państwa przed upadkiem. A to może byłoby największą rewolucją ze wszystkich.

Czytaj także: