Dariusz będzie uczył w szkole niepublicznej, Jarosław ma dość edukacji, wyjeżdża na Islandię. Takich jak oni są tysiące. Kto ich zastąpi? Na pewno nie 24-letnia Kasia, która marzyła o pracy przy tablicy, ale nie chce zarabiać mniej niż jej sprzątająca w szkole mama. Myślicie, że w oświacie wszystko znów prowadzi do strajku?
- Po 15 latach odchodzę z publicznej szkoły, a ze mną sześcioro innych nauczycieli - opowiadał nam tuż przed końcem roku szkolnego Dariusz Martynowicz, polonista z Małopolski, Nauczyciel Roku 2021.
Z racji zdobytego tytułu jego odejście było głośne. Martynowicz stawał przed kolejnymi kamerami, a w mediach wybrzmiewały jego słowa: - Czara goryczy się przelała. Każdy ma prawo godnie żyć i sensownie zarabiać, jeśli dobrze wykonuje swoją pracę.
Ale jak wielu nauczycieli odeszło po cichu? Ile pożegnało się tylko ze swoimi uczniami? A ilu nie chciało ich martwić przed wakacjami i nie powiedziało ani słowa? Wreszcie: ilu nie będzie miał kto zastąpić od 1 września?
I skoro w edukacji jest tak źle, jak mówi Martynowicz, to czy znów może dojść do strajku, jak wiosną 2019 roku?
Szukamy odpowiedzi na te pytania.
Minister Dobra Rada
Sobota, 25 czerwca, pierwszy dzień tegorocznych wakacji. - Nie boję się strajku - deklaruje minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek w RMF FM. - W szkołach nie ma żadnych masowych odejść pedagogów - przekonuje.
Według informacji, na które powołuje się Czarnek, w jego rodzinnym województwie lubelskim jest "mniej wakatów niż dawniej". Na pytanie o problem z brakiem nauczycieli w Warszawie minister Przemysław Czarnek odpowiada w swoim stylu: - Niech prezydent dołoży nauczycielom, zamiast płacić organizacjom pozarządowym 200 złotych za godzinę.
- Jak się ma matematyka ministra Czarnka do stołecznej rzeczywistości szkolnej? - pytamy wiceprezydent Renatę Kaznowską, odpowiedzialną za oświatę w stolicy.
- Na organizacje pozarządowe działające w oświacie wydajemy około 8,5 miliona złotych rocznie. Z tych pieniędzy organizowane są między innymi zajęcia dodatkowe, Lato w Mieście, to one pomogły nam z zajęciami dla dzieci uchodźców - wylicza Kaznowska. - Gdybym te 8,5 miliona złotych chciała przekazać na podwyżki dla naszych 31 tysięcy nauczycieli, to wyszłoby jakieś niecałe 23 złote brutto miesięcznie. Więc chyba to jednak nie jest to rozwiązanie, które poprawi sytuację w oświacie, dziękuję panu ministrowi za radę - zaznacza.
Gdyby Warszawa chciała wszystkim swoim nauczycielom i nauczycielkom przyznać 200 złotych brutto podwyżki miesięcznie, potrzebowałaby na to około 75 milionów złotych rocznie.
W Warszawie brakuje obecnie nawet 3,3 tys. nauczycieli. Czy będzie gorzej niż w tym roku szkolnym? - Poczekajmy do września - apeluje Kaznowska. Dlaczego akurat wtedy? Ma nadzieję, że część wakatów wypełnią nauczyciele, którzy zdecydowali się właśnie przejść na emeryturę, ale będą chcieli jeszcze dorobić.
Ale Warszawa ma problem nie tylko z nauczycielami, ale i z dyrektorami placówek oświatowych. W mieście w tym roku przed końcem kadencji ze swojej funkcji zrezygnowało 14 dyrektorów. Od początku roku rozpisano w stolicy 200 konkursów, części dotąd nie rozstrzygnięto, ale w co najmniej 23 nie było ani jednego chętnego, który spełniałby wymogi konkursowe. Podobne problemy mają również mniejsze miejscowości.
Ze szkoły na Islandię
Gdzie nas to wszystko prowadzi?
- Jesienią chcę sprzedać mieszkanie i wyjechać na Islandię - zapowiada Jarosław Czechowicz, były już polonista. - Lubię przestrzeń, zimno i bezludzie. O! Tutaj mam przygotowane ogłoszenie po islandzku, że szukam mieszkania. Chciałbym tam pracować choć na pół etatu, drugie pół zajmą mi różne aktywności z Polski, które będę prowadził online, na przykład kurs kreatywnego pisania. Nauczycielem w szkole publicznej już nie chcę być - wyjaśnia.
To dlaczego kiedyś w ogóle chciał? - Na studiach polonistycznych znajomi chcieli pisać na przykład reportaże, a ja od razu wiedziałem, że będę pracować w szkole - odpowiada. - To mój żywioł. Nauczycielem byłem od 2003 roku, w jednej szkole przepracowałem 19 lat. Mam też magisterkę z metodyki nauczania języka polskiego. W pierwszych latach naprawdę bardzo zaangażowałem się w pracę - dodaje.
Siedział więc w pracy po godzinach, przygotowywał programy multimedialne, przyuczał do nowych technologii innych nauczycieli. - Zarabiałem jak stażysta, ale to był moment, kiedy praca była dla mnie absolutnie wszystkim - wspomina. - Jakoś się to kręciło, aż po siedmiu latach zrobiono nam testy o wypaleniu zawodowym. Okazało się, że dotyczy mnie to bardziej, niż przypuszczałem - podkreśla.
To wtedy powiedział sobie pierwszy raz, że musi wyluzować. - Nie przejmowałem się rzeczami, na które nie mam wpływu. Nie zabierałem żadnych zeszytów i klasówek do domu, wszystko sprawdzałem w szkole. Przestałem się przejmować roszczeniowymi rodzicami uczniów. Zapisałem się do związku zawodowego, nauczyłem się asertywności, odmawiania pewnych rzeczy. Jakich? Na przykład przestałem pracować siedem dni w tygodniu. Wcześniej nawet w weekendy odbierałem telefony, coś poprawiałem. W końcu wyraźnie powiedziałem, że sobota jest dla mnie dniem bez szkoły, telefon był wyłączony - wspomina.
Poskutkowało. Odzyskał poczucie harmonii. Ale nie na stałe. - W 2019 roku był strajk i pozmieniały mi się priorytety. Zacząłem sobie uświadamiać, że coś jest z naszym fachem bardzo nie tak. Ludzie mówią o nas, że jesteśmy nierobami, mamy 18 godzin pracy i dwa miesiące wakacji. Ta pieśń to już klasyk. Ale najbardziej dotknęło mnie to, jak potraktował nas rząd. W połowie kwietnia już wiedzieliśmy, co się dzieje. Wszystko zaczęło się rozpadać, cała solidarność, którą zbudowaliśmy, wyparowała - zaznacza.
Jego szkoła była, jak opowiada, jedyną w dzielnicy placówką, która jeszcze strajkowała. - My wytrwaliśmy do końca, ale nauczyciele z innych szkół zaczęli wyłamywać się z różnych powodów - wspomina. - Najpierw pojawiły się głosy, że zbliża się matura, więc kto tego przypilnuje. Następny cios to maj, powrót bez miesięcznej pensji odebranej za strajk. Przeżyłem wtedy sporo wstydu. W oczach wielu uczniów nie było poparcia, patrzyli na nas z politowaniem. Niektórzy rodzice uczniów też się odwrócili, dyrektor był przez nich atakowany. Po strajku zostałem z traumą, już nie czułem takiego entuzjazmu i zaangażowania w pracę - przyznaje.
Zhejtowani, zniechęceni
Strajk był traumatycznym doświadczeniem również dla wielu innych nauczycieli. W styczniu tego roku okazało się, że hejt, którego wówczas doświadczali, mógł być zorganizowany. W ujawnionej korespondencji, mającej pochodzić ze skrzynki mailowej szefa kancelarii premiera Michała Dworczyka, znalazły się m.in. pytania, "co mamy na Broniarza" i zachęta do powiązania nauczycieli z jednym z liderów opozycji Grzegorzem Schetyną.
W ogólnopolskim strajku nauczycieli w kwietniu 2019 roku brało udział kilkanaście tysięcy placówek (szkół i przedszkoli). Według Związku Nauczycielstwa Polskiego - blisko 80 proc., według Ministerstwa Edukacji Narodowej - ok. 48 proc.
Zdaniem Sławomira Broniarza ujawnione zimą maile dowodzą, że atak na nauczycieli, do którego dochodziło w mediach państwowych i społecznościowych w czasie strajku, był "zaplanowany, przemyślany, zorganizowany". - Tamto poniżanie sprawiło, że wielu już odeszło z oświaty, a kolejni wciąż to rozważają - wskazał prezes ZNP.
Jego obserwacje w części potwierdzają pesymistyczne wyniki badania nastrojów warszawskich nauczycieli prowadzone w ramach polsko-walijsko-tureckiego projektu "Teachers Drop Out".
- Blisko połowa kadry, 49 procent, zatrudnionej w publicznych szkołach, myśli o odejściu z zawodu - informuje wiceprezydent Kaznowska. I dodaje: - Zbliżamy się zatem do dramatycznego punktu, kiedy po prostu nie będzie komu uczyć dzieci, a dodam tylko, że gros nauczycieli w placówkach może lada moment odejść na emeryturę. W Warszawie spośród 31 tysięcy ponad 5 tysięcy nauczycieli jest w wieku emerytalnym lub przedemerytalnym.
Na podstawie majowych arkuszy organizacyjnych (to w nich dyrektorzy muszą określić, ilu i jakich nauczycieli będą potrzebowali od września) w stołecznych placówkach oświatowych największe braki kadrowe występują wśród nauczycieli wychowania przedszkolnego, nauczycieli wspomagających uczniów z orzeczeniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych, wychowawców świetlicy szkolnej. Analizując dane pod kątem przedmiotów, brakuje najwięcej nauczycieli języka angielskiego, matematyki, wychowania fizycznego i języka polskiego.
Nie będzie miał kto strajkować, bo nie będzie miał kto w ogóle pracować.
O tym się nie pisze
Jarosław Czechowicz zimą pojechał na tydzień do Norwegii. - Zobaczyłem zorzę polarną i całą resztę tego piękna. Pomyślałem: po co się tak męczyć? Wróciłem do Polski i powiedziałem: koniec - opowiada.
Dlaczego? - To przykre, co teraz powiem - zastrzega. I od razu tłumaczy: - My przez te dzieci i ich rodziców jesteśmy szanowani tylko do momentu, w którym jesteśmy dla nich wygodni. Kiedy robimy coś nie po ich myśli, natychmiast stajemy się wrogami.
Jego zdaniem nauczycieli zatrzymuje w szkole chyba tylko pewność wypłat i to, że dotrwają do emerytury. - Bolesne jest to, że nauczyciel zawsze zostanie sam, nie ma żadnego systemu wsparcia psychicznego - mówi Czechowicz. - Nie rozmawia się o tym, że wykonujemy trudną pracę, w której jest wiele emocji, wyzwań, trudnych wyborów. Dyrektorzy nie wspierają nauczycieli, przez 16 lat tylko raz usłyszałem pytanie: "jak ci pomóc?" - dodaje.
Przekonuje, że nauczyciele nie oczekują wdzięczności. - Wiemy, że nikt nam nie podziękuje, nikt nas nie doceni. Ani uczniowie, ani rodzice, ani dyrektorzy. Oczekujemy jedynie szacunku - ocenia gorzko. - Bardzo często jest tak, że po roku wzorowi uczniowie, z których byliśmy dumni i których wspieraliśmy, nie witają się z nami na ulicy. Z drugiego końca ulicy krzyczą z kolei "dzień dobry" dzieci, które sprawiały problemy czy słabo sobie radziły. Dla tych dobrych, dopasowanych do systemu edukacji uczniów i ich rodziców jesteśmy potrzebni tylko do wystawiania ocen. Nie traktuje się nas jak ludzi, z problemami jesteśmy samotni. Proszę to napisać, bo nauczyciele boją się o tym mówić - zaznacza.
Za takie pieniądze?
Kto zastąpi Czechowicza i jemu podobnych? Nie wiadomo. W teorii mogłaby to być Kasia. Ma 24 lata, właśnie kończy filologię polską na Uniwersytecie Śląskim.
- Przez ostatnie pięć lat żyłam myślą o tym, że pójdę pracować w szkole i może mi się uda zarazić dzieciaki miłością do literatury - mówi.
I co z tymi planami? - Przyszło prawdziwe życie - odpowiada Kasia. - Zarabiając tyle co nauczycielka stażystka, nigdy nie będę w stanie wyprowadzić się od rodziców. Nie będzie mnie stać na utrzymanie się samej. Nadszedł czas weryfikacji marzeń i zdroworozsądkowe podejście. Będę musiała zrezygnować, zanim zaczęłam. Tylko ze względów finansowych - przyznaje.
Jeśli chodzi o nauczycielskie pensje, to spoglądając na początek szkolnej kariery, w Polsce zajmujemy trzecie miejsce od końca wśród państw europejskich (gorzej mają tylko Węgrzy i Łotysze). Polski młody nauczyciel (stażysta, na pierwszym stopniu awansu zawodowego) zarabia zaledwie około połowę średniej unijnej dla początkujących nauczycieli. To dane z raportu ekspertów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) - "Education at a Glance 2021".
Ministerstwo postanowiło coś zrobić z początkującymi nauczycielami i jakoś ich sytuację poprawić. Nacisk kładziemy jednak właśnie na słowo "jakoś".
Dlaczego? 22 czerwca 2022 w Sejmie odbyło się drugie czytanie projektu nowelizacji Karty Nauczyciela. MEiN chce, by praca w szkole zaczynała się od czteroletniego "stażu", z weryfikacją i pierwszym egzaminem po dwóch latach. Pierwszy stopień ma nosić nazwę "nauczyciel początkujący".
Będzie się z tym wiązała podwyżka o 20 proc. Brzmi nieźle? Zaraz przestanie. Pensja zasadnicza takiego początkującego nauczyciela miałaby od września wynieść 3424 złote brutto. Przy czym pensja ich bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek zostaje zamrożona - dziś nauczyciele dyplomowani, których jest najwięcej, zarabiają 4224 zł brutto.
Senat ma zająć się tym projektem 20 lipca.
Od stycznia wynagrodzenie minimalne w Polsce wynosi 3010 złotych brutto. W 2007 roku, gdy swoje pierwsze rządy kończyło Prawo i Sprawiedliwość, minimalne wynagrodzenie wynosiło 936 złotych. Nauczyciel kontraktowy miał wówczas 1444 złote pensji zasadniczej. Widzicie różnicę? 54 procent.
Takie zmiany raczej nie przyciągną do szkoły osób podobnych do Kasi. - Mam jakąś pracę na dwa miesiące wakacji. Co potem? Na razie nie wiem - przyznaje polonistka. - Chciałabym uczyć języka polskiego jako języka obcego, ale wszystkie szkoły językowe dają tylko umowę zlecenie, a nie o pracę. Pozostaje mi szukać czegokolwiek, gdzie będę po prostu po ludzku zarabiać - dodaje.
Ale Kasia wciąż odrobinę jeszcze żyje szkolnymi marzeniami. Przegląda oferty pracy na stronie kuratorium, wysyła CV. - Chcę zacząć życie na własny rachunek - mówi. - Jest coś jeszcze, co z jednej strony mnie rozśmiesza, a z drugiej właśnie doprowadza do łez. Moja mama od niedawna pracuje w szkole jako sprzątaczka i już ma na rękę więcej niż ja, gdybym zaczęła pracę w tym samym miejscu jako młoda nauczycielka - przyznaje.
I nieprędko mogłaby liczyć na podwyżkę, bo gdy procedowane właśnie w parlamencie zmiany wejdą w życie, o kolejny stopień awansu i podwyżkę młodzi nauczyciele będą mogli starać się dopiero po 4 latach pracy. Do tego przez pierwsze dwa lata pracy w szkole początkujący nauczyciel ma otrzymać jedynie umowę na czas określony (obecnie na takiej umowie pracuje rok).
- Stażyści to już dziś w skali kraju ledwie około 20 tysięcy nauczycieli. Nawet z tą śmieszną podwyżką od ministerstwa ich pensja zasadnicza znajduje się na poziomie pensji minimalnej. Za chwilę nikt już w szkole nie będzie wiedział, jak stażyści wyglądają - prognozuje prezes ZNP.
Rodzic zawsze wie lepiej
Problemem jednak są nie tylko pieniądze. Opowiada nam o tym Paweł z Lublina. - Nie odchodzimy z zawodu jedynie z powodu finansów. Odchodzimy, bo nasza samoocena sięga dna - przyznaje.
Odchodzenie jego zdaniem zaczyna się od rezygnacji z bycia wychowawcą klasy. Sam niedawno odmówił tej roli. - Rodzice mają pretensje o wszystko, sprawy załatwiają za naszymi plecami - opowiada. - Idą od razu do dyrektora, a najlepiej prosto do kuratorium. Nauczyciel jest ostatnią osobą, która dowiaduje się, że jest jakiś problem. A przecież nie jesteśmy ich wrogami, chcemy współpracować, zależy nam na uczniach. Rodzic przychodzi uzbrojony w teczkę, w paragrafy, dyrektor musi wezwać prawnika, bo inaczej nie da się rozmawiać. Jeśli dziecko coś przeskrobie, to słowa wychowawcy są podważane. Rodzic nie widzi dziecka w kontekście rówieśników, nie wie, jak zachowuje się w szkole, ale narracja rodzica jest taka: "moja latorośl jest święta" - twierdzi Paweł.
Pamiętacie historię człowieka, który nagrał poniżające osobę niepełnosprawną wideo i wrzucił na swój kanał w mediach społecznościowych? Paweł go uczył. - Zwracałem rodzicom wcześniej uwagę, że zachowanie syna wymyka się spod kontroli, że interesuje się niewłaściwymi grami - wspomina. - Byłem wrogiem, a kilka miesięcy później ten chłopak został aresztowany i pisały o nim media. To był dowód na to, że jednak jako nauczyciele mamy trochę inny wgląd w uczniów, a mimo to rodzice nam nie ufają, myślą, że działamy nie z troski, a na szkodę dziecka - dodaje.
Jego zdaniem efektem jest niskie poczucie wartości, które stało się codziennością nauczycieli. - Rodzice nie mają czasem żadnej wiedzy pedagogicznej, a negują każdą decyzję nauczyciela. Nie tylko w domu, ale na forum, w obecności dyrektora i innych nauczycieli - opowiada. - Jak ma szanować nas uczeń, który słyszy w domu, że wychowawca to idiota, na którego rodzic naśle prawników? Jesteśmy pomiatani z każdej strony.
Paweł zauważa, że w korporacjach są działy HR, można zwrócić się gdzieś ze swoją sprawą. A w szkole? - Jesteśmy sami - odpowiada.
Tak, samotność to jedno z najczęstszych słów, które słyszymy od nauczycieli.
Nie ma wizji, są wakaty
"Wydawałoby się, że Ministerstwo Edukacji i Nauki przede wszystkim powinno dbać o jakość edukacji i prestiż zawodu nauczyciela, ale robi dokładnie odwrotnie" - komentował w ostatnich dniach roku szkolnego w rozmowie z "Portalem Samorządowym" Ryszard Proksa, przewodniczący Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ "Solidarność". "W działaniach obecnego kierownictwa resortu edukacji nie ma żadnej wizji na przyszłość" - dodał.
Tym samym licząca ok. 70 tys. członków oświatowa "S", która przez wiele miesięcy popierała działania resortu edukacji, przyłączyła się poniekąd do stanowiska Forum Związków Zawodowych (ok. 10 tys. członków) i Związku Nauczycielstwa Polskiego (ok. 200 tys.). Wszystkie zgodnie bowiem mówią, że z ministrem Czarnkiem nie potrafią rozmawiać. Ostatni raz wszystkie centrale związkowe miały wspólne spotkanie z przedstawicielami resortu w grudniu 2021 roku.
MEiN informuje: "Według stanu na 22 czerwca 2022 r., na stronach kuratoriów odnotowano łącznie ok. 13 tys. ogłoszeń (dla porównania, 22 czerwca 2021 r. było ponad 11 tys. ogłoszeń o wolnych miejscach pracy)".
4 lipca ZNP poinformował, że według jego szacunków w całej Polsce brakuje ponad 20 tys. nauczycieli.
ZNP szacuje, że wakatów jest więcej m.in. dlatego, że szkoły próbują braki kadrowe łatać, przyznając nadgodziny i liczą - podobnie jak w Warszawie wiceprezydent Kaznowska - że część emerytów jednak wróci we wrześniu, by w szkołach dorobić.
- Na emeryturę zdecydowało się odejść między 10 a 12 tysięcy osób - informuje Broniarz.
Nauczycieli jest ok. 600 tys., więc może się wydawać, że braki są niewielkie - mniej niż 5 proc. A jednak, może to oznaczać problemy dla dziesiątek tysięcy dzieci. Jeśli w małej szkole brakuje chemika, lekcji nie ma ok. 50 dzieci, im większa szkoła, tym większa grupa poszkodowanych uczniów. A przecież z danych i ministerialnych, i związkowych wynika, że nauczycieli brakuje przede wszystkim w dużych miastach. Tam brak tylko jednego chemika w szkole dotyka kilkuset dzieci. 20 tys. wakatów to więc znacznie większa grupa uczniów, którzy od września nie będą mieli lekcji ze specjalistami w danej dziedzinie. Czekają ich zastępstwa lub lekcje z osobami, które nie mają uprawnień do nauczania danego przedmiotu.
ZNP wciąż zbiera szczątkowe dane. Okręg kujawsko-pomorski informuje o ok. 350 nauczycielach, którzy wybierają emeryturę, na Mazowszu (to dane z 39 spośród 50 działających tu okręgów) ok. 570 osób, w okręgu łódzkim - ok. 250, świętokrzyskim - ok. 240. Największym zaskoczeniem dla związkowców jest Lubelszczyzna, gdzie odnotowali ok. 800 przejść na emeryturę.
Adam Sosnowski, szef ZNP na Lubelszczyźnie, zastrzega: - Takiego roku nie było, a myślę, że gdy zbierzemy dane we wrześniu, będzie jeszcze gorzej. U nas nauczycielki kończą 60 lat, nabierają uprawnień emerytalnych i nie chcą pracować ani dnia dłużej. U nas, na ścianie wschodniej, jest dużo szkół wiejskich, tam ludzie się trzymają jeszcze jakoś tej pracy, ale im większe miasto, tym mniej chętnych do takiej pracy. Ludzie są wyczerpani tą fatalną atmosferą, dojeżdżaniem do kilku szkół jak wyrobnicy, by zebrać etat.
Na co dzień Sosnowski mieszka i działa w liczącym ok. 30 tys. mieszkańców Łukowie. - Jestem już dziadkiem i boję się, że moich wnuków nie będzie miał kto uczyć. I co gorsze: nikt nawet nie próbuje tego zatrzymać - wzdycha.
Na końcu zawsze tracą dzieci
Prezes Broniarz napisał o tym w liście otwartym na koniec roku tak: "Odejście tak wielu nauczycieli to bardzo groźne zjawisko przede wszystkim dla uczniów. Kto będzie uczył matematyki, informatyki, języka angielskiego, fizyki, chemii, języka polskiego czy innych przedmiotów w nowym roku szkolnym i w kolejnych latach? Kto wykształci przyszłe pokolenia? Na rządzie spoczywa obowiązek podjęcia pilnych działań, by powstrzymać kryzys kadrowy w szkołach i przedszkolach oraz by nie dopuścić do zapaści publicznej edukacji".
4 lipca poinformował, że ZNP oczekuje pilnych rozmów z premierem Mateuszem Morawieckim i apeluje o mediację do prezydenta Andrzeja Dudy. Nauczyciele chcą 20-procentowych podwyżek. - Bez wzrostu płac sytuacja materialna nauczycieli, bez względu na zaklęcia ministra Czarnka, będzie dramatyczna - ocenił Broniarz.
Prezes ZNP ostrzegł, że jeśli rząd i MEiN nie przystąpią do rozmów ze związkami na temat podwyżek w oświacie, ZNP zorganizuje po 31 sierpnia akcję protestacyjną. Broniarz unika jednak słowa "strajk", choć formalnie to do niego może prowadzić spór zbiorowy z rządem.
Prezes ZNP nie odpowiada wprost, ale fakty są takie, że w wielu pokojach nauczycielskich trudno byłoby rozniecić ogień do strajkowania. - Będziemy szukać form, które nasi członkowie uznają za najlepsze - podkreśla.
Co oprócz zniechęcenia może sprawić, że to nie strajk będzie tą "najlepszą" formą? Po pierwsze procedury.
Zgodnie z obowiązującą ustawą o sporach zbiorowych strajk wypowiedziany musiałby zostać pracodawcom nauczycieli, a więc dyrektorom szkół. A nauczyciele nie chcą występować przeciwko dyrektorom, mało tego, część dyrektorów chętnie strajkowałaby z nimi. Dlatego FZZ i ZNP proponują nowelizację ustawy. Chcieliby móc strajkować przeciwko ministrowi edukacji lub premierowi. Bo to oni przede wszystkim kształtują wysokość nauczycielskich pensji.
Właśnie, pensje. W czasie strajku nauczyciele nie zarabiają. A przy obecnych pensjach i inflacji wielu z nich zwyczajnie już na strajk nie stać. - Też mamy rodziny, rosnące kredyty i rachunki. Lepiej zwyczajnie zmienić pracę, niż strajkować - słyszymy najczęściej.
- A dzieci? - dopytujemy. - My też mamy dzieci, nam też jest ciężko i też byśmy chcieli, aby dostawały jak najlepszą edukację. Ale dziś w tym temacie mogę mieć tylko nadzieję, że te nasze przynajmniej nie zostaną nauczycielami - usłyszałyśmy od Anny, polonistki z Warszawy.
Ministerstwo nie popiera proponowanej przez ZNP zmiany ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Adrianna Całus, rzeczniczka MEiN przypomina: "należy zauważyć, że w świetle obowiązujących przepisów prawa wszczęcie sporu zbiorowego z organem administracji publicznej zamiast z pracodawcą nie jest możliwe w przypadku żadnej grupy zawodowej".
Autorka/Autor: Justyna Suchecka, Iga Dzieciuchowicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24