Nie sposób zbliżyć się do prawdy o zbrodni, nie śledząc przebiegu procesu w sądzie. Ale prawda nie zawsze wychodzi na jaw. Czasem zostają tylko emocje.
"To nie ja! To nie ja zrobiłam. Aniu, błagam, powiedz, kto ci to zrobił!". Te słowa Beata wyrzuciła z siebie, zalewając się łzami chwilę po tym, jak sąd skazał ją za zabójstwo i próbę kolejnego w butiku Ultimo przy warszawskim Nowym Świecie.
Osiem lat wcześniej, w grudniu 1997 roku, od dwóch strzałów z rewolweru zginął mąż kierowniczki sklepu, Daniel. Ona sama - Anna - została ciężko ranna, również po dwukrotnym postrzale. Lekarze zdołali jednak uratować jej życie. Gdy ocknęła się po operacji, wskazała na Beatę, swoją koleżankę, zwolnioną wcześniej z innego butiku tej sieci. - To ona strzelała - stwierdziła.
Proces wzbudził ogromne emocje. Na oskarżoną na sądowym korytarzu i na sądowej sali czekał tłum ludzi ze zdjęciami zastrzelonego Daniela. Gdy zapadł pierwszy wyrok w tej sprawie, tłum zgodnie skandował: "Hańba". To wtedy Beata pierwszy raz krzyczała do Anny: "Przez ciebie siedziałam. Przez ciebie siedziałam w więzieniu. Dwa lata!".
Słowami trudno oddać wściekłość, jaka wtedy z niej biła. Jakby duszone miesiącami poczucie niesprawiedliwości nagle, po tym jednym słowie sądu - "uniewinniam" - znalazło wreszcie ujście.
Bo sąd w pierwszym procesie odmówił skazania Beaty. Uznał, że zeznania postrzelonej Anny są niespójne. Nic więcej, poza tymi zeznaniami, nie było. U Beaty nie znaleziono broni, śladów prochu na ubraniu, na miejscu zbrodni nie odkryto zaś choćby jej włosa. Został tylko jej zapach. Ale mógł zostać, bo zamknięty był w kasetce z pieniędzmi, do której miała wcześniej dostęp. No i miała alibi.
Sąd apelacyjny uchylił jednak pierwszy wyrok. Był więc powtórny proces, a w nim znów wyrok uniewinniający, a w apelacji znów jego uchylenie. Dopiero za trzecim razem, trzeci już skład sędziowski uwierzył Annie i skazał Beatę na 25 lat więzienia, co potem potwierdził sąd odwoławczy i wreszcie Sąd Najwyższy.
Wątpliwości jednak pozostały. Przed rokiem wrócił do nich Grzegorz Głuszak, reporter "Superwizjera" TVN, pytając, czy aby nie doszło do pomyłki sądowej. Beata do dziś odsiaduje wyrok.
Konflikt dobra i zła
"Sala sądowa jest lustrem, w którym odbija się obraz społeczeństwa" - pisał przed 11 laty w "Biblii dziennikarstwa" Bogdan Wróblewski, dla wielu, w tym niżej podpisanego, mistrz sądowej sprawozdawczości. Patrząc przed laty w to lustro, poczytni autorzy kryminałów Zygmunt Miłoszewski czy Katarzyna Bonda, jako reporterzy sądowi, zdobywali wiedzę, która dziś pozwala im przyciągać tysiące czytelników.
"Reporter sądowy ma szansę zanurzyć się w czyjeś życie, zrozumieć motywację, zobaczyć społeczny kontekst zjawisk. Proces ma klarowną strukturę konfliktu: dobra i zła, racji państwa i praw jednostki, wolności i narzuconych przez prawo ograniczeń. Po latach doświadczeń kostium, gorset sprawy uszyty z przepisów prawa widać od podszewki. Wyzierają zza niego prawnicze gierki, często niekompetencja, ukryte interesy" - oceniał Wróblewski.
Zapytałem sądowych reporterów, takich, którzy zdarli buty na sądowych posadzkach, o emocje w świątyni Temidy. I o to, czy nie biorą one góry nad prawdą, którą proces ma wydobyć z ukrycia.
Wojciech Tumidalski, wieloletni dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej, obecnie w "Rzeczpospolitej", pierwszy raz był w sądzie jako początkujący reporter w 1996 roku. Najbardziej zapadły mu w pamięć dwie głośne sprawy właśnie z drugiej połowy lat 90: zabójstwa Jolanty Brzozowskiej i zabójstwa Tomasza Jaworskiego.
Śmierć Brzozowskiej była pierwszą z całej serii zbrodni przejmujących swoim bezsensownym okrucieństwem.
Troje maturzystów potrzebowało pieniędzy na studniówkę. Przyszli do biura na warszawskim Tarchominie, gdzie pracowała Jolanta Brzozowska. Marcin M. ps. Jogi (znał ofiarę) i Robert G. ps. Gołąb zadawali ciosy nożem (dwanaście) i nogą od stolika (co najmniej siedem). Monika O. ps. Osa plądrowała przerobione na biuro mieszkanie. Zabrali kosztowności i poszli na pizzę.
- Dla mnie to było ogromne zaskoczenie. Zobaczyłem ludzi, którzy nie są jakimiś wampirami, obrazem zła wcielonego. To byli zwykli młodzi ludzie, niedoszli maturzyści - opowiada Tumidalski.
Wrażenie zaskoczenia wzmacniała postać przewodniczącego składu sędziowskiego - sędzia Piotr Janiszewski, dobroduszny, nieco przy kości pan, często uśmiechnięty, czasem lekko zafrasowany. Jakby zupełnie niepasujący do tej sprawy, ani w ogóle do sądu, który najczęściej miał wtedy twarz surowej sędzi Barbary Piwnik. - Sędzia Janiszewski każdą rozprawę rozpoczynał od uśmiechu i serdecznego powitania. "Dzień dobry państwu, proszę siadać". Do oskarżonych zwracał się per "pan", "pani" - wspomina dziennikarz. - Powierzchowność sędziego Janiszewskiego bywa myląca - dodaje.
Bo kto śledził kiedykolwiek proces prowadzony przez sędziego Janiszewskiego, ten wie, że jego dobroduszność to tylko pozory.
Kierowany przez niego skład bez cienia wahania skazał całą trójkę maturzystów na dożywotnie więzienie. Wszyscy dostali takie samy kary, choć tylko dwóch z trojga oskarżonych zadawało ciosy. "Osa" stała się po tym wyroku pierwszą kobietą w Polsce skazaną na dożywocie.
"Kara nie może być odwetem"
W sprawie zabójstwa Tomasza Jaworskiego też zapadł wyrok dożywocia, też usłyszała go kobieta, zresztą też Monika. Tam sprawcą byli maturzyści, tu maturzysta był ofiarą.
- W tej sprawie jeszcze bardziej było widać ten ogrom zbrodni, ogrom zła - mówi Tumidalski. - W obu tych przypadkach to kobiety były przedstawiane w mediach jako motory tych zbrodni. O ile w przypadku zabójstwa Jolanty Brzozowskiej miałem co do tego wątpliwości, o tyle w sprawie Tomka Jaworskiego żadnych. Ta kobieta owinęła sobie współsprawców wokół palca.
Prowadząca proces sędzia Małgorzata Mojkowska mówiła w uzasadnieniu wyroku o brutalnej agresji, bestialstwie i zdziczeniu, ale te słowa nie mogły oddać tego, co sprawcy zrobili ze swoją ofiarą. Porwali Tomka z polanki w Lesie Młocińskim na północy Warszawy, a następnie przez niemal dobę katowali. Najpierw przy barze niedaleko lasu, potem w mieszkaniu po drugiej stronie Wisły. Na koniec wywieźli go do zagajnika, gdzie zabili i zakopali. Ostatnie słowa Tomek wypowiedział krótko przed śmiercią. Po pierwszym ciosie nożem poprosił swojego oprawcę: - Dobij mnie.
Marek Sz. wykopał grób. Ciosy zadawał Tomasz K. Monika Sz. kazała zabić. Ten pierwszy został skazany na 25 lat więzienia, pozostałych dwoje na dożywocie.
- Zbrodnie, których dopuścili się oskarżeni, na pewno wzburzyły opinię publiczną. Zadaniem sądu jest wymierzyć odpowiednią karę, a nie dokonać zemsty. Kara nie może być odwetem. Ma być przestrogą i uchronić innych przed dokonaniem zła - zaznaczała na koniec procesu sędzia Mojkowska.
Czy jest przestrogą? Kolejne zbrodnie popełniane w kolejnych latach każą w to wątpić. Być może ta kara jest co najwyżej sposobem na eliminowanie ze społeczeństwa ludzi, którzy są dla niego zagrożeniem.
Jednak "zwykłe" dożywocie nie eliminuje na zawsze. Po 25 latach można starać się o warunkowe przedterminowe zwolnienie z więzienia. Monika O. (zabójczyni Jolanty Brzozowskiej) już może o nie zabiegać. Monika Sz. (zabójczyni Tomka Jaworskiego) będzie mogła o nie wystąpić w czerwcu przyszłego roku.
To oczywiście tylko teoria. Prawna możliwość nie oznacza, że starania będą skuteczne. Ale żeby tę możliwość ograniczyć, zdarza się, że sędziowie "zwykłe" dożywocie zaostrzają. Tak było w przypadku brutalnego zabójstwa w Kredyt Banku (piszemy o tym szerzej w innym tekście). Grzegorz Szelest - ten, który wówczas strzelał - będzie mógł się ubiegać o warunkowe wyjście na wolność dopiero po 40 latach za kratami.
Gdy w 2002 roku zapadł wyrok wobec niego, był wówczas najsurowszym orzeczeniem w warszawskim sądzie od czasu zniesienia kary śmierci. Po czterech latach zapadł jednak wyrok jeszcze surowszy.
Balast czynów
22-letni Piotr M. był narkomanem. Zabił swoją sąsiadkę, 12-letnią Anię. Oboje mieszkali w podwarszawskiej Górze Kalwarii.
Przyszedł do niej pożyczyć pieniądze, brakowało mu na kolejną działkę, choć powiedział, że chce się tylko napić wody. Znała go, bo jej tata uczył go grać w piłkę. Dlatego wpuściła go do domu. Gdy wszedł, najpierw zażądał pieniędzy (dostał 100 złotych i 30 euro), potem zgwałcił, wreszcie udusił poduszką i kablem od żelazka. Mieszkanie oblał alkoholem i podpalił. Wychodząc, odkręcił jeszcze gaz.
Sąd skazał go na dożywocie z możliwością starania się o przedterminowe zwolnienie najwcześniej po 50 latach. - Balast jego czynów jest wielki. Tak dalece przekroczył granicę między dobrem a złem, że taki wyrok jest konieczny - tłumaczył sędzia Marek Walczak. Podkreślał, że "zwykłe" dożywocie byłoby karą rażąco łagodną.
Rodzice zamordowanej 12-latki przychodzili na każdą rozprawę. Na każdą zakładali koszulki z jej wizerunkiem. Ojciec dziewczynki występował w procesie w roli oskarżyciela posiłkowego. Matce nie starczyło na to siły, zasiadała jedynie w ławach dla publiczności. W tych samych ławach zasiadała też matka Piotra M. Kobiety znały się, jeździły tym samym autobusem do pracy. Jedna straciła córkę, drugiej nie udało się uchronić syna przed tragicznymi skutkami nałogu. Po wyroku obie płakały.
Bogdan Wróblewski tak opisywał w "Gazecie Wyborczej" koniec tego procesu: "Gdy zaczął mówić ojciec dziewczynki, oskarżyciel posiłkowy, nawet postronni obserwatorzy z trudem kryli wzruszenie. To była najbardziej niezwykła mowa oskarżycielska ostatnich lat. Wygłoszona wierszem. Kostropatym, z częstochowskimi rymami, ale płynąca z serca opowieść zaczynająca się od słów: 'Gdzie jesteś, Aniu, córko nasza miła...'. Usłyszeliśmy i o 'diabelskiej duszy' Piotra M., o źle przeprowadzonym śledztwie, o cierpieniach rodziców i o tym, że spotkają się w niebie. Na koszulce Andrzej Maciorowski miał zdjęcie uśmiechniętego dziecka i napis: 'Ania uczciwa i miła/ nigdy nikogo nie skrzywdziła/ odeszła z tego świata/ za sprawą nieludzkiego bydlaka".
Nie do ogarnięcia
- Utkwił mi w głowie proces trzech młodych mężczyzn, którzy zabili bezdomnego, żeby zobaczyć, jak umiera człowiek - mówi Ksenia Maćczak.
Dziś pracuje w Radiu Nowy Świat, wcześniej wiele lat spędziła w sądach, będąc reporterką Informacyjnej Agencji Radiowej, ale zaczynała w Radiu Łódź. I to dwie łódzkie sprawy zrobiły na niej największe wrażenie.
- To są takie straszne momenty, które pamietam, ale których nie chcę wspominać. Oni opowiadali o tym wszystkim, jakby opowiadali o tym, co zjedli na śniadanie. Bez żadnych emocji, bez żadnego przejęcia. Z taką jakby wrodzoną obojętnością. Jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co zrobili. Żadnej skruchy, żadnego słowa "przepraszam". Stwierdzili, że jest bezdomny, to życie mu się nie należy. Więc jeśli mieliby zobaczyć, jak człowiek schodzi z tego świata, to dlaczego nie przetestować tego na nim? - opowiada Maćczak.
- Ludziom wydaje się, że każde morderstwo, każda zbrodnia wiąże się z jakimś motywem, że jeśli coś się stało, to z jakiegoś powodu. Nie zawsze tak jest i ta sprawa to pokazała. Dlaczego zabili tego człowieka? Co im zrobił? W jaki sposób zawinił? Dlaczego pozbawili go życia, tej najważniejszej wartości? Właściwie nie wiesz. Po prostu tak to umotywowali: zabili, żeby zobaczyć, jak umiera człowiek. I to jest tak nieprawdopodobne, tak nie do ogarnięcia, nie do przejścia, że zastanawiasz się, kim są ci młodzi ludzie. Dlaczego? W takim wieku? Skąd się to wzięło w ich głowie? Dlaczego są aż tak źli, aż tak bezduszni - wspomina. - Takie szczegóły nie pojawiają się w komunikatach policji czy prokuratury. Masz szansę je poznać albo się nad nimi zastanowić dopiero przed sądem. Wtedy często można dostrzec drugie dno, często nieznane wcześniej dno - dodaje.
Jednym z pierwszych procesów, który relacjonowała, była znana na całą Polskę sprawa tak zwanych łowców skór, czyli ratowników pogotowia, którzy celowo doprowadzali pacjentów do śmierci, by uzyskać opłatę od zakładów pogrzebowych za przekazanie ich ciał, nazywanych właśnie "skórami".
- W Sądzie Okręgowym w Łodzi w sali rozpraw jest balkon dla dziennikarzy, tam zawsze ustawione są kamery. Obserwowaliśmy ogłoszenie wyroku z tego miejsca. Nie zapomnę do końca życia spojrzenia Andrzeja N. Patrzył tak, jakby próbował powiedzieć: "To wszystko wasza wina" - wspomina Ksenia Maćczak.
"Wasza", czyli dziennikarzy, bo aferę łowców skór odkryli właśnie dziennikarze. - Nawet dziś, po tylu latach, kiedy patrzy się na tę sprawę z perspektywy czasu, budzi przerażenie, że chodziło właśnie o pracowników pogotowia, instytucji, która przecież ma służyć pomocą - mówi dziennikarka.
Andrzej N. był jednym z czworga skazanych sanitariuszy. Kara: dożywocie.
"Hańba"
Wojciech Tumidalski pamięta, że jeszcze pod koniec lat 90. głośne procesy przyciągały do ław dla publiczności osoby postronne, niezwiązane ani ze sprawcą, ani z ofiarą.
- Mówiliśmy o nich kibice sądowi. To byli zwykle starsi ludzie, którzy na korytarzu sądowym wymieniali się informacjami o tym, jakie danego dnia są ciekawe rozprawy, gdzie warto pójść i posłuchać, co gdzie może się wydarzyć. Siłą rzeczy te najgłośniejsze sprawy ich przyciągały. Ci ludzie dużo wiedzieli, można się było od nich dowiedzieć, co jest ciekawego na wokandzie - przyznaje.
Ale do sądu przychodzili też ci oburzeni, czy wręcz przerażeni skalą postępującego zła. Upominali się o prawa ofiar, choć często nawet ich nie znali. Jeśli zapadał surowy wyrok, bili sądowi brawo. Jeśli uniewinnienie, zgodnie krzyczeli "Hańba", jak na procesie o zabójstwo w sklepie Ultimo.
- Kiedy na rozprawie wydarzyło się coś istotnego, z ław dla publiczności dobiegał szmer. To było coś, czego dziś się w sądach niemal nie spotyka - zauważa Tumidalski.
I to nawet na procesach o najbrutalniejsze zbrodnie, bo publiczności jest w sądach coraz mniej.
Dlaczego?
Przyczyn, zdaniem Mariusza Jałoszewskiego (21 lat w zawodzie, pracował w "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej", "Polska The Times", obecnie w OKO.press), jest kilka.
Po pierwsze, w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu gwałtownie wzrosła przestępczość. Chodzenie do sądu, uczestniczenie w procesach dotyczących tych najbardziej bulwersujących spraw było reakcją na ów wzrost.
- Wówczas była też inna kultura czytelnicza, inna pozycja prasy - uważa Jałoszewski. Zwraca uwagę, że wówczas każda redakcja miała co najmniej jednego reportera sądowego, a wiele tytułów prasowych miało ich po kilku. - Dziś reportaż sądowy jest w zaniku, spadło zainteresowanie tym gatunkiem, zmniejszyła się jego ranga - ocenia.
Przyczynił się do tego internet, media społecznościowe i telewizje informacyjne. Wówczas, w latach 90. ,informacje były mniej dostępne, dziś są na wyciągnięcie ręki. I są ich tysiące.
- Kiedyś prasa dokonywała selekcji, nadawała sprawom znaczenie - uważa reporter OKO.press. A jeśli już jakaś sprawa była relacjonowana, to szczegółowo - rozprawa po rozprawie. - Czytelnicy czekali na kolejne doniesienia - dodaje.
Autentycznie przejęci
A może zbrodnia spowszedniała? Może zobojętnieliśmy?
- Na pewno oswoiliśmy się ze złem. Przyczyniła się do tego też popkultura, w której przemoc jest stałym i częstym elementem - mówi Jałoszewski. - Ale też przestępczość znacząco spadła w porównaniu do tamtych lat, poczucie zagrożenia jest mniejsze.
Jak zauważa, wciąż jest grupa ludzi, którzy chcą wyrażać swoje emocje i zaangażowanie, choć przy innego rodzaju sprawach.
- Obserwuję to przy sprawach dyscyplinarnych czy immunitetowych dla sędziów i prokuratorów. Tam przychodzą zwykli ludzie, autentyczni obywatele. Przychodzą, żeby okazać wsparcie, solidarność. Są autentycznie przejęci - opowiada.
Ogromne emocje, jak zauważają moi rozmówcy, budzą sprawy światopoglądowe. Te dotyczące wyznania (jak choćby oskarżenia Jerzego Urbana o obrazę uczuć religijnych), ale też te wiążące się z oceną historii.
Zgadza się z tym Ksenia Maćczak, która o tym, jak gwałtowne potrafią być ludzkie emocje podczas takich procesów, przekonała się na własnej skórze. W czerwcu 2013 roku relacjonowała posiedzenie sądu, który miał zdecydować o dalszym losie procesu PRL-owskiego generała i szefa MSW Czesława Kiszczaka, oskarżonego o przyczynienie się do śmierci dziewięciu górników z kopalni "Wujek".
Na sali, jak na większości spraw dotyczących komunistycznych zbrodni, była grupa ludzi pod przewodnictwem Adama Słomki, działacza opozycji PRL i byłego posła, grupa, która nieraz zakłócała rozprawy niezadowolona z sądowych rozstrzygnięć. Podobnie było tym razem. Wychodzącą z sali sędzię Annę Wielgolewską jedna z osób zaatakowała tortem. Ksenia Maćczak stała obok, krem z tortu wylądował na jej kurtce.
- Zastanawiałam się nad emocjami, które są w tych ludziach. Co powoduje, że na jedne sprawy przychodzą tłumnie, z transparentami i są zdeterminowani, żeby doprowadzić do sprawiedliwości? Wydaje mi się, że chodzi o sprawy, które związane są z nierównością społeczną, z uprzywilejowaniem kogoś lub czegoś. Że wtedy budzi się w ludziach żądza sprawiedliwości. Poczucie, że skoro sąd tego nie robi, to oni wymierzą sprawiedliwość - mówi dziennikarka.
"Sędzia powinien tłumaczyć"
Czy rozemocjonowana publika może wywrzeć wpływ na sąd? Czy sąd może jej ulec i pod jej wpływem inaczej ocenić sprawę?
- Nie powinien - odpowiada Maćczak. Ale może trochę inaczej, zwraca uwagę dziennikarka, prowadzić sprawę, inaczej choćby ogłaszać uzasadnienie wyroku. - W sytuacji, kiedy sąd ma świadomość, że uzasadnienia wysłucha jakaś część społeczeństwa, powinno ono być jasne, klarowne, takie, żeby jak najwięcej osób je zrozumiało - dodaje.
Janusz Niemcewicz, przed ponad dekadą wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego, mówił w rozmowie z "Dużym Formatem": "Człowiek idzie do sądu po sprawiedliwość, ale nie każdemu sąd wymierzy taką sprawiedliwość, jakiej on oczekuje. Ważne, by strony były sprawiedliwie traktowane. Ludzie na ogół nie znają prawa, ale powinni wiedzieć, co się dzieje na sali rozpraw. Sędzia powinien im tłumaczyć, dlaczego podjął jakąś decyzję, dlaczego jednemu świadkowi uwierzył, a drugiemu nie. Podsądny często nie ma o tym pojęcia. Uzasadnienia wygłaszane są bełkotliwie, pod nosem, używa się prawniczego slangu. Sędziowie zapominają, że do człowieka trzeba mówić takim językiem, by zrozumiał wyrok, bo jeśli go nie zrozumie, nie będzie go szanował. A jak nie będzie szanował wyroku, to nie będzie szanował sądu".
Mariusz Jałoszewski uważa, że obecna na sali publiczność może sprawić, że sąd bardziej przyłoży się do sprawy, że poświęci jej więcej uwagi.
Wojciech Tumidalski jest zdania, że sędziowie za publicznością nie przepadają, bo często nie są przygotowani do panowania nad tłumem, a obecność wielu osób sprawia, że trudniej o koncentrację i skupienie.
Ale czy ten tłum może wywrzeć presję na sąd? - Gdyby tak się stało, to tylko dyscyplinarka i wydalenie z zawodu - odpowiada Tumidalski.
Czy sąd, skazując Beatę, mógł ulec społecznej presji? Chciałoby się wierzyć, że nie. Chciałoby się wierzyć, że jedynie wymierzył sprawiedliwość.
Bo sędzia bać się nie może.
Autorka/Autor: Piotr Machajski
Źródło: Magazyn TVN24