|

Gdy mięso nie pasuje do przepisu, tym gorzej dla klienta. PRL à la carte, część 1.

Aktualnie czytasz: Gdy mięso nie pasuje do przepisu, tym gorzej dla klienta. PRL à la carte, część 1.
Źródło: INPLUS/East News

Hamburger rybny podlany winem lacrima, bryzol z "kap. kisz.", a na deser naleśnik z "dż. brz.". Z drugiej strony homar w majonezie i butelka szampana Piper-Heidsieck wytargana z baru hotelu Beskid. Wbrew pozorom gastronomia PRL była znacznie bogatsza, niż to wynika z filmów Barei. Dowody zgromadził skromny pracownik poznańskiego PKS. Pierwsza część opowieści o żywieniu w czasach komunizmu.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Przypominamy tekst pierwotnie opublikowany w maju 2021 roku. 

"Znaszli ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa, pomarańcz blask majowe złoci drzewa?". A znaszli ten bar, gdzie cytryna w herbacie, dodoni sok i galart jest na blacie? Dział Zbiorów Specjalnych Biblioteki Raczyńskich to niezwykłe miejsce. Tutaj, zaledwie kilka metrów od siebie, leżą autografy wierszy Adama Mickiewicza i tysiąc poplamionych pieczeniowym sosem jadłospisów z lat 1961-1990. Ich zbieraniem przez pół życia zajmował się Jerzy Szkopek.

Okładki menu z kolekcji J. Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich
Okładki menu z kolekcji J. Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich

- Tata odpowiadał w poznańskim PKS za transport ciężarowy. Siłą rzeczy podróżował i stołował się poza domem - wyjaśnia syn kolekcjonera Wiesław Szkopek. - Był też przewodnikiem PTTK. Z każdego wyjazdu przywoził jadłospis, który wynosił albo kupował od kelnera. Karty ofiarowali mu też przyjaciele - wspomina pan Wiesław. Sześcioosobowa rodzina Szkopków zajmowała jeden pokój w kamienicy na poznańskim Starym Mieście. Niewielkie mieszkanie od góry do dołu zastawione było regałami z książkami. Łazienkę i kuchnię Szkopkowie współdzielili z sąsiadami, a pan Jerzy pracował na dwa etaty, żeby związać koniec z końcem.

- Do restauracji nas nie zabierał, ale lubił gotować w domu, zwłaszcza w święta - opowiada syn Jerzego Szkopka. - We wspólnej kuchni tata przyrządzał pasztety albo wyrabiał własnoręcznie białą kiełbasę - wspomina Wiesław Szkopek. - Nie do pobicia był jego groch z kapustą i sztuczny zając faszerowany jajami.

- Sztuczny?

- Z mielonego uformowanego na kształt zająca - śmieje się pan Wiesław.

- A czy tata powiedział panu, dlaczego zaczął zbierać jadłospisy, a nie na przykład znaczki?

- Siostra twierdzi, że zaczęło się od jego zainteresowania kuchnią regionalną. Karty były pamiątkami i źródłem kulinarnych inspiracji - mówi Szkopek junior. - Ale z kolekcjonerstwem tak jest, że łapie się bakcyla pod wpływem impulsu, a potem to już jest nie do powstrzymania - dodaje.

Rodzina Szkopków w towarzystwie gości z Japonii. Jerzy Szkopek siedzi u szczytu stołu. Poznań 1973
Rodzina Szkopków w towarzystwie gości z Japonii. Jerzy Szkopek siedzi u szczytu stołu. Poznań 1973
Źródło: Ze zbiorów W. Szkopka.

Bardzo ważna ulotność

- Moim największym wyczynem było wyniesienie karty oprawionej w deski spięte łańcuchem i z przymocowaną podkową - mówi nie bez dumy krytyk teatralny i kulinarny Maciej Nowak. - A raz zdarzyło się, że goniła mnie kelnerka - wspomina.

Mało kto tak dobrze jak Nowak rozumie Szkopka i namiętności, które nim targały. Krytyk sam zgromadził ponad 600 kart jadłospisowych z przełomu XX i XXI wieku. W pewnym momencie postanowił spłacić dług społeczny, który narósł w wyniku kleptomaniackich ekscesów. Tak jak spadkobiercy Szkopka przekazali zbiór do Biblioteki Raczyńskich, tak on swój podarował Bibliotece Narodowej.

To zaledwie kilka spośród blisko tysiąca jadłospisów znajdujących się w zbiorach Biblioteki Raczyńskich
To zaledwie kilka spośród blisko tysiąca jadłospisów znajdujących się w zbiorach Biblioteki Raczyńskich
Źródło: Aleksander Przybylski

- To są bardzo ważne dokumenty życia codziennego - mówi z naciskiem Nowak. - Ulotne i wrażliwe, bo przecież właściciele knajpy i personel zazwyczaj nie dbają o ich zachowanie. Dlatego uważam, że pan Szkopek wykonał kawał dobrej roboty. Z tego zbioru będą mogli czerpać historycy i wszelkiej maści badacze gastronomii - przekonuje.

Już samo statystyczne zestawienie zgromadzonych na kartach danych daje nam wgląd w gastronomię PRL. Teraz już wiemy, że pomidorową częściej podawano z makaronem niż z ryżem, że morszczuk był popularniejszy niż dorsz, a torcik marcello bił dostępnością wuzetki oraz brzdące. Ale nie w tabelach i liczbach tkwi potęga szkopkowej kolekcji. To niesamowity, bo niezapośredniczony przez popkulturę, punkt wyjścia do empirycznego badania kuchni dojrzałej PRL.

- Drażni mnie patrzenie na gastronomię tamtych czasów przez okulary, które założył nam Stanisław Bareja. On posługiwał się satyrą i świadomie przejaskrawiał pewne sytuacje. A że był genialny, to jego gagi wżarły się nam w głowy i wyparły wspomnienia. Ilu ludzi twierdzi, że było w barze Apis i widziało łyżki na łańcuchu? A przecież ten bar nie istniał - śmieje się Maciej Nowak. - Równie irytujące jest postrzeganie tego okresu jako monolitu. Tak jak zmieniały się polityczne oblicza PRL, od stalinowskiego zamordyzmu po bigosowy socjalizm Gierka, tak zmieniała się kuchnia. No i nigdy nie było tak, by w jednym czasie wszędzie była taka sama! - przekonuje.

Zrazy raz! Stołówka PSS Społem w Poznaniu
Zrazy raz! Stołówka PSS Społem w Poznaniu
Źródło: Ze zbiorów Repozytorium CYRYL

Kult mięsnej wkładki

Pomni zastrzeżeń kulinarnego arbitra musimy jednak zacząć od sformułowania praw ogólnych. No i nie uciekniemy od Barei. Statystyczny obraz kuchni PRL, wyłaniający się z jadłospisów zgromadzonych przez Jerzego Szkopka, to obraz solidnej i przyciężkawej obfitości. I to niezależnie od przejściowych kłopotów w zaopatrzeniu. Trochę jak w dowcipie o czerwonoarmiście, który nie wierzy w 5 tysięcy kalorii pochłanianych dziennie przez żołnierzy amerykańskich, bo przecież nikt nie jest w stanie zjeść 5 kilogramów ziemniaków. Często w jadłospisach podawano kaloryczność dania i z jubilerską precyzją wyliczano wagę wkładki mięsnej. Szczyt pedanterii osiągnął kalkulant baru Sam ze Żnina, który w maju 1974 roku obliczył wagę wkładki na 62,5 (!) grama. Absurdalne gramatury to wypadkowa wielu norm. Nie tylko tych określających wielkość porcji, ale też dozwolonego i wyrażonego procentami ubytku mięsa podczas rozbioru tuszy i obróbki termicznej. Znać w tym echo słów ministra zaopatrzenia ZSRR Anastasa Mikojana. "Standardy państwowe oraz przyjęte receptury mają u nas rangę prawa, którego łamanie jest surowo karane, podczas gdy w krajach kapitalistycznych standardy nie obowiązują" - perorował "sympatyczny stalinista", który zarządzał sowiecką gastronomią.

Maria Królska to w poznańskiej gastronomii postać legendarna. Nie może być inaczej, bo zawodowo gotuje już ponad pół wieku. Pani Królska zarządzała stołówkami uniwersyteckimi. Wykarmiła pokolenia studentów i profesorów, a jej potrawami zajadali się Javier Solana i Margaret Thatcher. Początki jej kariery związane były jednak z robotniczymi jadłodajniami w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym i Mostostalu.

Maria Królska w stołówce uniwersyteckiej Jowita. W branży gastronomicznej pracuje od 1967 roku!
Maria Królska w stołówce uniwersyteckiej Jowita. W branży gastronomicznej pracuje od 1967 roku!
Źródło: Aleksander Przybylski

- Wolności w komponowaniu menu nie mieliśmy, bo planowanie było centralne - wspomina pani Maria. - Musieliśmy przestrzegać receptur, a kucharz każdego dnia sporządzał raport, ile czego zużył. Co dziesięć dni wypełniałam tak zwane "dekady", czyli zbiorcze zestawienia dla centrali. Gdy chciałam wprowadzić jakiś nowy przepis, na przykład kostkę makową, to receptura musiała być najpierw wykonana na oczach komisji i zatwierdzona - wyjaśnia, pokazując palcem na kolejne pozycje w tyleż opasłej, co podniszczonej książce. To zbiór receptur pełen enigmatycznych skrótów. WSUR- 57, WG-28, K-31, PŁM-3 przelatują mi przed oczyma niczym numery boczne radzieckich samolotów. Z Marią Królską siedzimy na zapleczu stołówki uniwersyteckiej Jowita. Właściwa sala zastawiona jest pustymi stolikami i tylko czasami wpada jakiś student, by w pandemicznym reżimie odebrać jedzenie na wynos.

- Pan też coś zje? - pyta Królska i wiadomo, że pytanie nie przewiduje przeczącej odpowiedzi.

Bar zakładowy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Poznaniu. Połowa lat 70.
Bar zakładowy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Poznaniu. Połowa lat 70.
Źródło: Ze zbiorów Muzeum MPK

Wzięci ajenci

Rygorystycznie przestrzegane receptury, jadłospis układany w centrali i lotne kontrole Państwowej Inspekcji Handlowej to jedna strona tamtejszej rzeczywistości. Ale wertując kolekcję Szkopka, możemy przenieść się także do luksusowego uniwersum Orbisu albo pod gościnne strzechy popularnych zajazdów. A tam panowały inne reguły.

- Hitem była prawdziwa węgierska salami Pick, którą spółdzielnia czasami rzucała na nasz odcinek. Podobnie jak piwo Radeberger. Po to ustawiały się do nas kolejki - wspomina Zygmunt Patkowski, który na przełomie lat 70. i 80. razem z żoną Hanną prowadził zajazd Rzepicha w Promnie. Gościńce z charakterystycznym spadzistym dachem były przebojem PRL-owskiej gastronomii. Łączyły funkcje gastronomiczne z hotelowymi. Nierzadko podpici goście szli w ślady Wojciecha Fortuny. Wyłazili przez okna połaciowe i sprawdzali, czy da się po tym dachu zjechać.

Gościniec Rzepicha w 1978 roku
Gościniec Rzepicha w 1978 roku
Źródło: Pocztówka ze zbiorów Z. Patkowskiego

- Gdy GS-y (Gminne Spółdzielnie - red.) dostawały zagraniczny towar z centrali, to w ogóle nie trafiał on do sklepu, tylko do gastronomii - wtóruje mu jego żona. - Na tak zwanym bufecie był zarobek, bo nie obowiązywały nas wyśrubowane marże - wyjaśnia Hanna Patkowska. Z perspektywy współczesnego konsumenta, mającego na każdym rogu dobrze zaopatrzony sklep, skłonność restauratorów do prowadzenia czegoś w rodzaju kolonialki wydaje się zabawna. W wielu lokalach, i to praktycznie każdej kategorii, można było kupić batony, bomboniery, paluszki, puszki sardynek czy cukierki. Szczecińska restauracja Chief oferowała w 1973 r. zestaw ryb w puszkach za jedyne 51 złotych, zaś Wars obsługujący linię poznańską w 1978 r. kusił podróżnych rąbanką czekoladową w kilogramowym opakowaniu za złotych 90.

"Wars wita was"
"Wars wita was"
Źródło: Fotografia S. Wiktora ze zbiorów Repozytorium CYRYL

Ajenci mieli więcej swobody w szukaniu źródeł zaopatrzenia poza spółdzielnią.

- Po piwo jeździłem do Wrocławia - wspomina Zygmunt Patkowski. - Colę i gumy do żucia kupowałem w Peweksie i to w takich ilościach, że raz zaczepili mnie tajniacy. Pytali, co ja właściwie z tym towarem zamierzam zrobić. Jak to co? Sprzedać! Schodziło wszystko - śmieje się były ajent.

Ajenci nie musieli kurczowo trzymać się receptur. Chociaż w prawie każdym zajeździe można było zamówić zupę ułańską, bulion z diablotką, zalewajkę ze smażonymi ziemniakami i pieczeń wołową na dziko, to jednak za każdym razem potrawy smakowały nieco inaczej.

- Wie pan, co było naszym sekretem? To, że zatrudnialiśmy kucharki z okolicznych wsi - zdradza Zygmunt Patkowski. - Większość nie miała pokończonych szkół gastronomicznych, ale potrafiły świetnie gotować. Tak po swojemu "dosmaczały" receptury, że wychodziło pyszne jedzenie.

Karta z restauracji Silesiana w Lublińcu
Karta z restauracji Silesiana w Lublińcu
Źródło: Kolekcja J. Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich

Napój chu-chu

W "Misiu" grany przez Piotra Pręgowskiego goniec każe kierowcy zatrzymać się przed hotelem Victoria. Wchodzi do luksusowego budynku tylko po to, by zaimponować koledze. W kolejnym ujęciu widzimy, jak chyłkiem przedostaje się do baru Apis i zamawia porcję kaszy gryczanej. Ta scena idealnie oddaje świat PRL-owskiej gastronomii, który opierał się na grze pozorów. Niedostatek rekompensowano, nadając potrawom barokowe nazwy. Jadłospisy zebrane przez Jerzego Szkopka aż od nich kipią. Ze swadą erotomana gawędziarza kucharze wymyślali takie specjały, jak: herbata maharadża, lody afrykańskie, napój alpejski, paluszki narzeczonej, śledzie poszukiwaczy złota, cocktail tęczowy, napój chu-chu, pieczarki po baskijsku, puchar Hawana, rarytasy z odyńca, jadło szatańskie i wiele innych. Szalenie popularny śledź po japońsku też jest przejawem tej choroby, bo z Japonią ma tyle wspólnego, co ryba po grecku z Grecją.

Białe thonety, sztukaterie i tapety. Kawiarnia Sukiennicza w Poznaniu lansowała modę retro
Białe thonety, sztukaterie i tapety. Kawiarnia Sukiennicza w Poznaniu lansowała modę retro
Źródło: Kolekcja PSS Społem ze zbiorów Repozytorium CYRYL

"Malakka" - szeptał zmysłowo Wiktor Herman, bohater filmu "Wśród nocnej ciszy", siedząc na zasypanym śniegiem Pomorzu. Goście PRL-owskich restauracji też mamrotali egzotyczne nazwy, które skrywały zgoła co innego, niż obiecywały. Barokowy język używany do opisu potraw nie był jednak wyjątkową przypadłością PRL-u.

- To dziedzictwo wielkiej kuchni przełomu XIX i XX wieku, gdzie dania nazywano imionami kucharzy albo sławnych ludzi - wyjaśnia Maciej Nowak. - Dzisiaj to nas bawi, ale przecież my też ulegamy manierom. Obecnie modne są jadłospisy analityczne, gdzie potrawę opisuje się poprzez wymienianie poszczególnych składników. Za parę lat i z tego będziemy się śmiać - przekonuje. 

Karta restauracji Relaks w Sokółce
Karta restauracji Relaks w Sokółce
Źródło: Kolekcja J. Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich

Homar i barszcz na bucie

W PRL karierę zrobiło powiedzenie, że lud pije szampana ustami swoich przedstawicieli. A jak było naprawdę? Z "szampanem" problemu nie było, o ile za szampana uznamy musujące Igristoje albo rumuńskie wino Zarea. Co nie oznacza, że w siermięgę nie mogła zaplątać się pojedyncza złota nić. Na przykład butelka szampana Heidsieck lub Mumm, którą można było zamówić w hotelu Beskid w Nowym Sączu. W tym samym mieście w Panoramie i w poznańskiej restauracji Pod Koziołkami podawano hiszpańską Cavę. Łososia z cytryną serwowano w białostockiej restauracji Cristal trzeciej kategorii. W hotelu Skalny w Karpaczu na śniadanie podawano kawior i anchovies na grzance. W Piekiełku zamiast winiaku klubowego na gości czekał courvoisier, a z tonikiem mieszano nie gin lubuski, lecz beefeatera. W 1979 roku butelka prawdziwego francuskiego koniaku kosztowała w knajpie około 1200 zł, a średnia pensja wynosiła nieco ponad 5000 zł. Czy chłoporobotnika było na to stać? Z pewnością nie. Ale już kierownika urzędu, kierowcę taksówki albo profesora - owszem. Nie mówiąc o coraz liczniejszych w epoce Gierka przedstawicielach tak zwanej "prywatnej inicjatywy".

Ekspedientka Lucyna Kornikowska z koszem pomarańczy. Sklep Społem przy ul. Grochowskiej w Warszawie koniec lat 60.
Ekspedientka Lucyna Kornikowska z koszem pomarańczy. Sklep Społem przy ul. Grochowskiej w Warszawie koniec lat 60.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

W poznańskim Novotelu w latach 80. sprzedawano w soboty po 200 golonek. I bynajmniej nie kupowali ich dewizowi goście, ale tak zwani "ludzie z miasta".

- Człowiek miał pieniądze, ale nie za bardzo wiedział, co z nimi robić - wspomina były ajent zajazdu Rzepicha Zygmunt Patkowski. - Na samochód czy telewizor potrzebne były talony. A do knajpy można było wejść z marszu. Więc te kasę przejadano - wyjaśnia. Najlepiej te sytuację podsumował pewien student. Pytany przez ekipę Dziennika Telewizyjnego o ceny potraw w barze mlecznym odpowiedział ze zręcznością polityka: "Jest średnio. Dla mnie jest drogo, ale obiektywnie to jest tanio".

Mirinda, wino bułgarskie oraz kultowy sok Dodoni. Czego chcieć więcej? Bufet restauracji Hacjenda latem 1982 roku
Mirinda, wino bułgarskie oraz kultowy sok Dodoni. Czego chcieć więcej? Bufet restauracji Hacjenda latem 1982 roku
Źródło: Fotografia S. Wiktora ze zbiorów Repozytorium CYRYL

Jeśli Batory był statkiem, to dla przeciętnego obywatela PRL równie dobrze mógłby być statkiem kosmicznym. Potrawy dostępne na liniowcu obrosły legendą, a ceny stały się przysłowiowe. W kolekcji Jerzego Szkopka znajdziemy kilka jadłospisów pochodzących z legendarnego transatlantyku, które jego znajomi wynieśli w charakterze relikwii. Z kart wynika, że główną atrakcją Wieczoru Kapitańskiego, czyli kolacji wieńczącej rejs, były przez lata homar na zimno oraz zupa żółwiowa. Na co dzień też jadano nieźle, bo menu tworzono w oparciu o klasyczne receptury słynnego szefa kuchni Auguste'a Escoffiera. Pasażerowie mogli spożywać na przykład bliny z syropem klonowym, chłodnik czereśniowy, wędzonego łososia, kawior z cytryną, móżdżek cielęcy demi-deuil, certę smażoną w sosie Verdi, consomme Picard, krem szparagowy z groszkiem ptysiowym, chłodnik porzeczkowy, filet z buławika gotowany w jarzynach, perlicę z rożna w sosie cumberland, bakłażany duszone z cebulą, sielawę w sosie pomidorowym, a na deser świeże cytrusy i ananasy. Dopełnieniem tej rozpusty były… najprawdziwsze płatki cheerios na mleku.

Okładka menu Wieczoru Kapitańskiego na statku Batory
Okładka menu Wieczoru Kapitańskiego na statku Batory
Źródło: Jadłospis ze zbiorów Repozytorium CYRYL

O świeżych owocach egzotycznych na stałym lądzie można było pomarzyć. Dlatego taką furorę w PRL zrobiły ananasy i brzoskwinie z puszki.

- To już nie były zwykłe owoce, tylko emblematy tego, co nazwać można PRL-owskim wykwintem - mówi Maciej Nowak. - Nawet podły kotlet z plasterkiem ananasa stawał się daniem wytwornym. A już szczytem szczęścia było, gdy ananas przytwierdzony został plastikową szpadką - śmieje się krytyk. Walka o utrzymanie przedwojennych standardów kuchni międzynarodowej przy użyciu plastikowych szpadek skazana była na porażkę. Gdy wspomniany Escoffier chciał mieć trufle albo wodę różaną, to je sobie kupował. A kucharz z Grandu w Sopocie miał do dyspozycji homara z puszki. W efekcie sięgano po namiastki, takie jak łabędzie wykrawane z jabłek, płonące kabanosy i bifsteki na grzance. Za wykwintny artykuł uchodziły przez pewien czas nawet pieczarki. Dobrze widać to dzięki jadłospisom Szkopka. Zanim jeszcze aktywność badylarzy doprowadziła do zalania rynku tymi grzybami, występowały one w dobrych lokalach jako samotna, lecz kosztowna zakąska. Podsmażona na maśle, posolona i w cenie wołowego tatara.

Nie dla nas kwitnie ananas. Stoisko z owocami egzotycznymi na Targach Poznańskich w latach 80.
Nie dla nas kwitnie ananas. Stoisko z owocami egzotycznymi na Targach Poznańskich w latach 80.
Źródło: Ze zbiorów Archiwum Grupy MTP

Jednak nawet w najlepszych lokalach zdarzały się wpadki. Tak jak w należącym do Francuzów hotelu nad poznańskim jeziorem Malta. Było krótko po stanie wojennym, gdy na porannej zmianie pokłócili się kucharze. Na tyle poważnie, że w bójkę zaangażowała się większość męskiego personelu. W powietrzu latały ciężkie chodaki. Gdy emocje opadły, pozbierano buty, poza jednym, którego nikt nie mógł znaleźć. Odnaleziono go wreszcie na dnie 50-litrowego gara z barszczem, którym raczono hotelowych gości. Po tygodniu macerowania biały chodak nabrał buraczkowego koloru.

Przygotowania do kolacji sylwestrowej w 1975 roku w jednym z poznańskich hoteli
Przygotowania do kolacji sylwestrowej w 1975 roku w jednym z poznańskich hoteli
Źródło: S. Wiktor ze zbiorów Repozytorium CYRYL

Jadłospisy au naturel

Obcowanie z kolekcją jadłospisów angażuje wszystkie zmysły. Niektóre są tak poplamione, że można by z nich wygotować bazę do sosu. Lekturę utrudniają wszechobecne skrótowce, ucieleśniające ducha epoki. Bolszewicy lubowali się w skrótowcach, więc tworzyli rewkomy, kołchozy oraz inne chlebzawody. Wirus abrewiacji hulał również w Polsce Ludowej i kształtował nie tylko partyjną nowomowę, lecz także język jadłospisów. "Schab. piecz. z kap. kisz" albo "ziem. tłucz." rozszyfrować łatwo, ale nad takim "chrzan s.z cz.kap" lub "naleś. z dż. brz." trzeba pogłówkować. Na dodatek tekst przepisywany na maszynie jest zazwyczaj nieczytelny i siny jak twarz boksera dzień po walce.

- Skrótowce wyglądały okropnie, ale usprawniały pracę - tłumaczy Maciej Nowak. - Codziennie rano, w najlepszym razie raz na tydzień, kierownik z tak zwanym kalkulantem układali nowy jadłospis. Aktualizacje wynikały ze zmieniającej się dostępności produktów. By nie stukać w nieskończoność w klawisze maszyny, używano kalki technicznej - podsumowuje gastronom.

Dyskretny urok kalki. Menu restauracji Rzym w Suchej Beskidzkiej
Dyskretny urok kalki. Menu restauracji Rzym w Suchej Beskidzkiej
Źródło: Kolekcja J. Szkopka ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich

Bibułę chroniły sztywne okładki. Przeważnie ze skaju lub tektury, a większość nudna niczym przemówienie Gomułki. Zdarzały się też eksplozje złego smaku. Na przykład w restauracji Tatry w Czarnym Dunajcu klienta witało menu oprawione w świerkowe deski z wypalonymi lutownicą literami, które układały się w napis przypominający runy. Drewno pokryte było warstwą chemolaku grubą na dwa palce, w sam raz, żeby tym napalić w piecu. Trzeba jednak przyznać, że niekiedy korzystano z usług profesjonalistów. Czasami całkiem zdolnych, jak w przypadku autora okładki menu Kuźni Królewskiej w warszawskim Wilanowie. Namalował on karykaturę kucharza, trochę w stylu niemieckiego satyryka Loriota. Z kolei grafik zatrudniony przez Gościniec u Kmiecia w Wilcznie stworzył minimalistyczne menu z płócienną okładką w kolorze butelkowej zieleni i złotymi akcentami.

Jadłospisy z Kolekcji J.Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich
Jadłospisy z Kolekcji J.Szkopka w zbiorach Biblioteki Raczyńskich

Wewnętrzne strony okładek były wykorzystywane do umieszczania reklam, szczególnie w miejscach, gdzie bywali dewizowcy. I tak w łódzkiej restauracji Światowid między indykiem w maladze a kremem sułtańskim umieszczano zdjęcia wąsatych modeli noszących ciuchy z zakładów Textilimpeksu. Skołowany turysta mógł przeczytać, że te ubrania to "Best knitwear for EVERIONE".

Grzeczność na co dzień. Reklama Krakowskich Zakładów Gastronomicznych
Grzeczność na co dzień. Reklama Krakowskich Zakładów Gastronomicznych
Źródło: Etykieta z kolekcji W. Rybarczyka

Osobną pozycją - umieszczaną na końcu jadłospisów - były pouczenia dotyczące praw klienta i obowiązków obsługi. Słynne hasło "Klient nasz pan" drukowano zazwyczaj obok informacji o tym, że kelner jest zobowiązany wystawić rachunek, a księga skarg i wniosków znajduje się u kierownika. Jej prowadzenie było wymagane rozporządzeniem ministra handlu i usług. Jeśli w danym lokalu grała orkiestra, to z w jadłospisie widniała informacja o "dodatku rozrywkowym".

Kwartet romski w restauracji U Dylla. Za granie do kotleta doliczano gościom 10 procent wartości rachunku
Kwartet romski w restauracji U Dylla. Za granie do kotleta doliczano gościom 10 procent wartości rachunku
Źródło: Kolekcja PSS Społem ze zbiorów Repozytorium CYRYL

Gastronomia bardzo uspołeczniona

Po emisji "Misia" zrobiło się niebezpiecznie. Kierowniczka jednego ze stołecznych barów mlecznych zaczepiła Stanisława Tyma, dopytując, jakich śrub użyć, żeby zupa nie wyciekała z miski. Pomysł nie wyszedł poza fazę koncepcyjną niczym polski elektryczny samochód, ale zainteresowanie bufetowych można było zrozumieć. Klienci nie mieli bowiem skrupułów przed pustoszeniem zastawy.

- Kiedyś zadzwoniła do mnie roztrzęsiona kierowniczka stołówki na AWF. Po jednym dniu nie mogła doliczyć się… 500 sztuk naczyń i sztućców! - mówi Maria Królska. - Studenci wynosili je do akademików, a przyłapani tłumaczyli, że oddadzą po sesji - śmieje się kierowniczka.

Biały talerz z grubego fajansu obwiedziony błękitnym paskiem i aluminiowe sztućce to obok szklanek musztardówek kultowe elementy wyposażenia PRL-owskiego baru. Ten styl stał się na tyle rozpoznawalny, że dziś nawiązują do niego zarówno poważni designerzy, jak i internetowi sprzedawcy zamawiający w Chinach podróbki społemowskich naczyń. Ikoniczna zastawa królowała w barach i stołówkach, a ze względu na masową produkcję braki można było łatwo uzupełnić. Gorzej miały lepsze restauracje i zajazdy.

- Koncepcja zajazdów zakładała, że podawać mamy na ciężkich kamionkowych talerzach - wspomina Hanna Patkowska. - Po weekendzie brakowało przynajmniej kilku sztuk, a my nie mogliśmy ich tak po prostu domówić albo zastąpić innymi.

Słynny bar Apis z filmu "Miś"
Słynny bar Apis z filmu "Miś"
Źródło: EastNews

Kradł również personel, o czym ajenci Rzepichy boleśnie przekonali się podczas wesela. Zygmunt Patkowski przyłapał wówczas jedną z kucharek na wynoszeniu wódki przeznaczonej dla gości.

- Kazałem jej wszystko oddać i sprawę uznałem za zakończoną. Ale kucharka zamiast cieszyć się, że nie wyciągnę wobec niej konsekwencji… obraziła się i odmówiła dalszego gotowania. Musiałem ją więc przepraszać za to, że odebrałem jej skradzioną wódkę - śmieje się Zygmunt Patkowski.

Kucharka dała się złapać, więc sama była sobie winna. Bardziej pomysłowy okazał się personel hotelu Poznań. Kucharze, zgodnie z surowym regulaminem i najlepszymi tradycjami, nosili dwurzędowe bluzy, spodnie w pepitkę i wysokie krochmalone czapki.

Kuchnia restauracji Złota Jesień
Kuchnia restauracji Złota Jesień
Źródło: Kolekcja PSS Społem w Poznaniu w zbiorach Repozytorium CYRYL

- Właśnie pod tymi czapkami wynosiło się masło - wspomina Artur Tuszyński, który w latach 80. pracował w hotelu jako czeladnik kucharski. - Zmarznięte kostki uderzało się kolanem, żeby dobrze przylegały do głowy i wkładało pod czapkę. Gdy tak zwany personel biurowy i kierownictwo wracało do domów, odmaczało się też szkło. Eleganckie kieliszki wkładało się do wypełnionych octem kadzi, żeby zmyć niebieski napis "Orbis". Wiadomo po co - kończy swą opowieść kucharz.

Stołówka w jednej z warszawskich fabryk
Stołówka w jednej z warszawskich fabryk
Źródło: Ze zbiorów A. Przybylskiego

Trudno było z tym zjawiskiem walczyć, a nierzadko walka przynosiła tyleż nieoczywiste, co opłakane skutki. Artur Tuszyński, nim trafił do zaklętych rewirów Orbisu, terminował w bistro Złota Kaczka. A tam z receptury na 20 litrów sosu myśliwskiego powstawało 30 litrów. Wiadomo, skoro złota kaczka, to jakieś czary musiały być na rzeczy. Nadwyżkę sprzedawano "bez bonowania" i zysk szedł do podziału dla personelu.

- Ajent pewnego dnia się zdenerwował i kazał nam gotować według receptury - opowiada kucharz. - No to gotowaliśmy ściśle według przepisu. Nie minęły dwa dni, jak klienci zaczęli się skarżyć na zbyt gęsty i zawiesisty sos, do którego nie byli przyzwyczajeni - śmieje się Tuszyński.

"Kawa i wuzetka to zestaw obowiązkowy, bijemy się o Złotą Patelnię". Tekst z "Misia" wykpiwał istniejący konkurs
"Kawa i wuzetka to zestaw obowiązkowy, bijemy się o Złotą Patelnię". Tekst z "Misia" wykpiwał istniejący konkurs
Źródło: Kolekcja J. Szkopka ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich
Czytaj także: