Koza udająca małpę? Proszę bardzo. Fokowa pelerynka "nadająca twarzy wyraz uduchowiony"? Jeszcze jak. A może neonowy syntetyczny miś? Jedno jest pewne – futra mogą zaspokoić najróżniejsze modowe apetyty. Ale czy przypadkiem nie minął już termin ich przydatności?
1 listopada. Czas obligatoryjnej zadumy, pozornego triumfu denialistów klimatycznych (bo pada, więc jaka susza?) i frenetycznego przygotowywania świątecznych ozdób, które już następnego dnia muszą wjechać do sklepów wielkopowierzchniowych.
A także, kilkadziesiąt lat temu, moment na wyciągnięcie z szafy starannie zapakowanego futra z norek, etoli z szynszyli albo chociaż kołnierza z lisa. Jagnięcego kożuszka. Piżmaka (zwanego pieszczotliwie szczupaczkiem). Karakuł.
Trochę te kudłate oznaki prestiżu trącą naftaliną, bo trzeba było jakoś zniechęcić futrożerne mole, ale nic nie szkodzi. W drodze na cmentarz się wywietrzą. I będą się tam prezentowały godnie, najgodniej, świadcząc o materialnym statusie posiadaczki.
Obywatelki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pożądały futer pasjami. A kiedy już weszły w ich posiadanie (bo futro było raczej czymś, co się "posiada", a nie "ma"), to celebrowały je należycie, troskliwie wybierając okazje, by pokazać je światu. Tzw. "dzisiejsza młodzież" zapewne zdiagnozowałaby w tym ostry przypadek flexowania się, a Święto Zmarłych było jedną z najdogodniejszych okazji, by poflexować się odzieżą wierzchnią.
Gierek w bobrowym kołnierzu
Nie jedyną okazją oczywiście. Pewien producent sztucznych kwiatów po pokazie mody w warszawskim hotelu Victoria za namową żony kupił jej futro z lisów pokopulacyjnych. "To było drogie, ale nie dla nas. Nas rajcowało, więc kupowaliśmy. Nasze panie były ubrane w takie futra. Chyba, że musiały wyglądać bardziej tradycyjnie, wtedy nosiły norki" – opowiadał mężczyzna, cytowany w książce "Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL" Aleksandry Boćkowskiej.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam