- W imię praw kobiet i dziewcząt nie zamilknę i nie pozwolę nikomu odebrać swoich marzeń o edukacji. Przyrzekłam to sobie dwadzieścia lat temu, jako dziesięciolatka pobita na ulicy przez taliba - mówi trzydziestoletnia dziś Suhailah Akbari, afgańska aktywistka na rzecz praw kobiet, doktor prawa, wykładowca akademicki, były doradca prezydenta Ashrafa Ghaniego.
Zaangażowana w działalność na rzecz poprawy dostępu dziewcząt do edukacji, występowała publicznie, mówiąc o prawach kobiet, jej twitter pełen był antytalibskich wpisów, jej twarz i poglądy znali wszyscy. Dla talibów kobiety takie jak ona były i są największymi wrogami.
Dziś Suhailah, zwana od dziecka Sillą, siedzi w berlińskim mieszkaniu, przytula córki. Próbuje odnaleźć się w zupełnie nowej sytuacji. Tęskni za ojczyzną.
Urodziła się i dorastała w mieście Talokan, leżącym w odległej od stolicy prowincji Tachar w północno-wschodniej części Afganistanu. Była pierwszą dziewczyną stamtąd, która studiowała prawo, pierwszą, która wyjechała sama na studia do Kabulu, pierwszą, która poleciała na stypendium do USA, pierwszą, która zdobyła zagraniczny doktorat, a potem pierwszą w prowincji kobietą wykładowcą na lokalnym uniwersytecie. W wieku 29 lat rozpoczęła pracę jako doradca prezydenta kraju. Jeszcze kilka tygodni temu negocjowała dla rządu umowy międzynarodowe.
Kiedy 15 sierpnia Kabul zajęli talibowie, z małymi córeczkami na rękach uciekła z Afganistanu. Wiedziała, do czego są zdolni. Wszystkie traumy, które przeżyła, to były spotkania z nimi.
O pięciu dniach horroru na lotnisku w Kabulu wciąż przypominają Silli niewygojone jeszcze blizny na stopach. I czteroletnia córka Haya, która - jak opowiada działaczka - co jakiś czas wpada w niekontrolowany płacz i krzyczy: "Mamusiu, nie pozwól, by talibowie nas zabili”. Powracają obrazy stratowanych przez tłum dzieci i kobiet, padających na płytę lotniska albo tych, którzy zginęli od strzałów.
"Talibowie, talibowie idą!"
15 sierpnia, jak zawsze o ósmej rano, Silla pojechała do biura w Pałacu Prezydenckim. Dzień był piękny, słoneczny. - Mieliśmy informacje, że prowincje wpadały w ręce talibów z dnia na dzień, z godziny na godzinę, ale nikt nie przypuszczał, że tak szybko pojawią się w Kabulu. Myśleliśmy, że będzie bezpieczny jeszcze z pół roku, może rok – opowiada.
Tego dnia jednak w Pałacu od rana panowała dziwna atmosfera, nawet trudno to opisać, wspomina. - W pewnym momencie ludzie zaczęli krzyczeć, że talibowie są pod miastem, że niedługo tu będą. Wszyscy wpadli w popłoch. Chciałam pojechać do domu, ale nie działał transport publiczny. Zaczęłam biec. Droga do domu zajęła mi ponad dwie godziny. Na ulicach mijałam płaczące kobiety, dzieci, zrozpaczone uczennice, które nie miały jak wrócić do domów ze szkoły. Krzyczały, że talibowie je zabiorą, że chcą wrócić do domu, żeby im pomóc. Właściwie z każdej strony słychać było krzyki: "talibowie, talibowie, idą talibowie" – opowiada Silla.
Po dotarciu do domu spakowała jedną torbę, pieluszki, mleko dla siedmiomiesięcznej córki, przekąski i wodę dla starszej, czteroletniej. Na lotnisko doprowadził je brat (mąż był w tym czasie w Niemczech, gdzie pracuje jako lekarz w jednym ze szpitali). Droga pieszo zajęła im ponad dwie godziny. - Kiedy dotarliśmy na miejsce, moje stopy były całe poobcierane, wszędzie miałam pęcherze, strasznie bolało. Dostaliśmy informację, że loty są odwołane. Ludzie krzyczeli, płakali, panikowali, panował ogromny popłoch. Z godziny na godzinę tłum robił się coraz większy. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny spędziłam z córkami na pasie startowym, potem wycofałam się bliżej terminala. Nie spałam w ogóle – mówi Silla.
Nie pomyślała, by pisać do zagranicznych znajomych z prośbą o pomoc. Oni pomyśleli o niej, pisali, czy wszystko u niej w porządku, czy potrzebuje pomocy. Jedna z koleżanek zaczęła działać. Przecież Silla ma jeszcze pozwolenie na pobyt w Niemczech, tam studiowała, pracowała dla afgańskiego rządu, jest zagrożona. Na pewno uda się ją z Afganistanu wywieźć. Dzięki kontaktom znajomego z niemieckim Federalnym Ministerstwem Obrony Silla dostała się na listę ewakuacyjną. To oznaczało, że musi przedostać się z części cywilnego lotniska na lotnisko wojskowe. W takim tłumie było to praktycznie niemożliwe.
- Było bardzo gorąco, byłyśmy zmęczone, spragnione, dziewczynki zaczynały się odwadniać. Opadałam z sił. Zaczynałam też łamać się psychicznie. Między talibami a Amerykanami było takie porozumienie, że talibowie nie mogli wchodzić na teren lotniska. Amerykanie tego bardzo pilnowali, mieli rozstawionych snajperów. W pewnym momencie, to było drugiego dnia na lotnisku, zobaczyłam trzech talibów, którzy wbiegli na lotnisko prosto w tłum. Amerykanie zaczęli do nich strzelać. Kilka kobiet zaczęło uciekać, znalazły się na linii ognia, zostały trafione, zginęły od razu. To było wstrząsające. Tego nie jestem w stanie opisać słowami – mówi Silla.
Przerażające obrazy Afgańczyków czepiających się startujących samolotów pokazywały wszystkie światowe telewizje. Te sceny Silla również widziała na własne oczy. - Z godziny na godzinę sytuacja była coraz gorsza, ludzie byli coraz bardziej zdesperowani, głodni, spragnieni. Łapali się startujących samolotów, a potem z nich spadali. Talibowie celowo spychali tłum w stronę pasów startowych, by ludzie blokowali start samolotów. Chcąc zmusić tłum do przesuwania się w stronę samolotów, strzelali. Ludzie uciekali w popłochu, napierali na siebie, tratowali się, dzieci, kobiety. Jeśli ktoś upadł, nie miał szansy wstać. Widziałam ciała leżących na ziemi, zdeptanych i postrzelonych ludzi – relacjonuje działaczka.
- Co więcej, Amerykanie też mieli swoją czerwoną linię i jeśli tłum ją przekraczał, zaczynali strzelać. Ludzie znaleźli się w potrzasku między dwoma liniami strzałów. Z jednej strony strzelali talibowie, z drugiej Amerykanie. To była najbardziej poniżająca, druzgocąca i łamiąca mnie sytuacja, jaką przeżyłam. Starsza córka cały czas krzyczała: "Mamusiu, nie pozwól, by talibowie nas zabili, mamusiu, nie pozwól". Takie krzyki zdarzają jej się do teraz – mówi Silla.
Trzeciego dnia wycieńczona Silla zdecydowała się opuścić lotnisko. - Byłam u kresu sił, bałam się, że tam po prostu zginiemy – wspomina. Znów pieszo poszła do domu. Nie pamięta, jak do niego trafiła, szła w nocy, sama z córeczkami przez Kabul. Po kilku godzinach otrzymała telefon, że ma próbować jeszcze raz, tym razem od razu ma dostać się na lotnisko wojskowe. Znów, jak w transie, ruszyła w drogę. Wiedziała, że ma szukać pracowników amerykańskiej ambasady, a oni pomogą jej przedostać się na teren lotniska wojskowego. Udało się. Na płycie Silla z córkami spędziła całą noc i kolejny dzień. Po pięciu dniach gehenny wyleciała samolotem Lufthansy do Frankfurtu nad Mennem. Stamtąd pojechała do Passau, gdzie czekał na nią mąż Parwiz. Była wyczerpana, zdruzgotana i roztrzęsiona. Jak bardzo, widać na nagraniu, które zamieściła na swoim twitterze z apelem do społeczności międzynarodowej o pomoc dla Afgańczyków.
Talibowie biją dzieci
Od dnia, w którym zamieściła video w sieci minął już ponad miesiąc. Silla nabiera sił, zdobywa się na wysiłek, by opowiedzieć mi o jej wcześniejszych "spotkaniach" z talibami. Nie mówi o nich inaczej niż trauma.
Do pierwszego doszło w czasach, gdy talibowie rządzili Afganistanem w latach 1996-2001. Jej prowincję przejęli na ostatni rok. Wtedy Silla nie mogła chodzić do szkoły. Jak mówi, miała dużo szczęścia, że tylko przez rok. Szczęście miała też dlatego, że w jej rodzinie, choć bardzo tradycyjnej, edukacja zawsze była na pierwszym miejscu. Jej mama skończyła szkołę średnią, nie pracowała, zajmowała się domem. Ojciec był urzędnikiem państwowym, miał licencjat z ekonomii. Miał też drugą żonę. Z małżeństwa z matką Silli doczekał się dziesięciorga dzieci, z drugą żoną – dwójki. Silli nie podobało się, że to on zawsze decydował o wszystkim i że stosował przemoc.
- Jako kilkuletnia dziewczynka zadawałam sobie pytanie, dlaczego to mężczyźni decydują o kobietach, o córkach, żonach, robią z nimi, co chcą. Już wtedy czułam, że muszę robić wszystko, by to zmieniać – mówi Silla.
Kiedy talibowie przejęli jej prowincję i zabronili dziewczynkom chodzenia do szkoły, Silla znalazła swój sposób na edukację. Wymykała się potajemnie z domu, biegła do księgarni niedaleko miejskiego bazaru i pożyczała książki. - Nie miałam pieniędzy, by je kupować. Wybłagałam sprzedawcę, by dawał mi książki na noc, a rano przynosiłam mu z powrotem. Czytałam wszystko, co miał, nie wszystko jako dziesięciolatka rozumiałam, ale najważniejsze było, że miałam co czytać. To nadawało sens mojemu życiu, pozwoliło przetrwać zamknięcie w domu, inaczej popadłabym w depresję – wspomina.
Pewnego dnia wizyty w księgarni też się skończyły. Wracająca z księgarni Silla została zatrzymana przez patrol talibów. - Zapytali, gdzie jest mój męski opiekun, dlaczego jestem sama. Odpowiedziałam, że mam tylko dziesięć lat i nie potrzebuję opiekuna. Wówczas talib zaczął mnie bić. Bił mnie i strasznie krzyczał. Udało mi się uciec, ale dla mnie, dziesięciolatki, było to koszmarne przeżycie. To trauma, którą noszę w sobie do dziś, ale wtedy postanowiłam sobie, że nigdy nie będę milczeć i nie pozwolę nikomu stłamsić swoich marzeń – opowiada Silla.
Potem to sąsiad przynosił jej książki do domu. Przetrwała.
- Teraz, kiedy słyszę, że talibowie znów zakazują dziewczynkom edukacji, ta informacja wbija się w moje serce jak pocisk. Wiem, co to znaczy i boli mnie, że znów, po dwudziestu latach, nowa generacja dziewcząt będzie przechodzić przez to samo – mówi Silla.
Silla zawsze jest pierwsza
Kiedy po obaleniu reżimu talibów Silla wróciła do szkoły, miała jeden cel: uczyć się i zdobyć zawód, dzięki któremu "będzie mogła robić coś istotnego". Wybór prawa był dla otoczenia dużym zaskoczeniem. - W mojej prowincji było tak, że jeśli miało się dobre stopnie, szło się na medycynę, inżynierię. Ja powiedziałam, że będę prawnikiem. Moja rodzina zaakceptowała tę decyzję, większy problem z tym miało nasze otoczenie. Zresztą ono zawsze miało ze mną problem. Występowałam w mediach lokalnych, na konferencjach, udzielałam się w szkole i to nie wszystkim się podobało. Wtedy w mojej prowincji nie było ani jednej kobiety prawniczki. Powiedziałam sobie: Silla, ty będziesz to robić – wspomina.
Ambitna dziewczynka nie wybiegała jednak wtedy marzeniami poza swoją prowincję. Chciała studiować na lokalnym uniwersytecie, ale dzięki świetnym wynikom w nauce została przyjęta na uniwersytet w Kabulu i jako pierwsza ze swojej prowincji rozpoczęła studia prawnicze w stolicy.
- Pojawił się kolejny problem dla konserwatywnej społeczności z mojej prowincji: musiałam zamieszkać w akademiku. Sąsiedzi mówili, a ojciec słuchał, co przyniosę swojej społeczności. Poczułam wtedy ogromną odpowiedzialność, że właśnie to ja coś zmieniam, otwieram innym nowe możliwości. Po jakimś czasie zaczęły dziać się niezwykłe rzeczy. Otrzymywałam telefony od rodziców młodszych dziewcząt z mojej prowincji, którzy mówili, że ich córki zostały przyjęte na uniwersytet w Kabulu i zgadzają się wysłać je dzięki temu, że ja tam jestem. To była najcudowniejsza rzecz, jaką przeżyłam. Kiedy odbierałam taki telefon, wzruszałam się do łez – mówi Silla.
Silla uczyła się angielskiego i była pilną studentką, szybko została jedną z najlepszych. Otrzymała stypendium i wyjechała na 2,5 miesiąca do USA. - Dla niektórych moich sąsiadów to już było za dużo, że dziewczyna z tej prowincji jedzie do Stanów Zjednoczonych - kraju, który przez konserwatywnych Afgańczyków uważany jest za wrogi, skorumpowany i zepsuty. Pomimo całego gadania ojciec nie zabronił mi wyjazdu – wspomina Silla.
Po powrocie obroniła licencjat i złożyła aplikację o stypendium Fullbrighta na studia magisterskie w USA. Do wyjazdu miała sześć miesięcy i choć dostała propozycję pracy w Kabulu dla jednej z międzynarodowych organizacji, postanowiła wrócić do Tacharu, by prowadzić zajęcia na tamtejszym uniwersytecie. Po semestrze wyjechała na studia za ocean i kiedy miała już amerykański dyplom z Waszyngtonu w rękach, znów postanowiła wrócić. Był rok 2014. Sytuacja polityczna w Afganistanie była niestabilna, zmieniał się rząd. Silla słyszała, że powinna zostać za granicą. - Wiedziałam, że chcę pracować w moim kraju. Dzięki temu, że wróciłam, zyskałam respekt, ludzie widzieli, że jak mówię o zmianach, to chcę je przeprowadzać sama, tu na miejscu, a nie mieszkać za granicą – wspomina.
Silla rzuca butem
Rozpoczęła pracę jako wykładowca akademicki w Tacharze jako pierwsza w historii kobieta i do tego z zagranicznym magisterium. Wykładała prawo handlowe, konstytucyjne i organizacje międzynarodowe. Niebawem pojawiły się jednak problemy. Na uczelni były dwa wydziały prawa: jeden świecki a drugi prawa religijnego, scharia. Znajdowały w tym samym budynku. Wykładowcy prawa religijnego byli bardzo konserwatywni, studenci również. Niektóre przedmioty na obu kierunkach były te same. Silla miała wykładać również na kierunku religijnym, a to dla konserwatywnych studentów i wykładowców było nie do zaakceptowania.
- Po pierwsze, ponieważ byłam kobietą, a po drugie, ponieważ nigdy na zajęcia nie założyłabym burki, nie zakryłabym twarzy. Krytyka wobec mnie zaczęła narastać. Potem jeszcze spóźniłam się na spotkanie kadry, przeprosiłam, że z powodu modlitwy. Wtedy jeden z konserwatywnych wykładowców, który notabene jest teraz talibem, powiedział, żebym przestała opowiadać bzdury, żebym nie udawała, bo skoro byłam w USA, to jestem niewierna, jestem chrześcijanką. Ogromnie się zdenerwowałam, powiedziałam mu, że atakuje moją wolność religijną, wywiązała się kłótnia, rzuciłam w niego swoim butem – wspomina Silla.
To wydarzenie rozpętało piekło. Silli wielokrotnie grożono śmiercią, a konserwatywni wykładowcy i studenci organizowali protesty w całej prowincji, by usunąć ją z uczelni. Silla przez tydzień nie mogła wrócić na uczelnię, potem tylko w eskorcie policyjnej. Po kilku miesiącach od zdarzenia, pod koniec 2015 roku, otrzymała stypendium Fundacji Maxa Plancka i wyjechała na studia doktoranckie do Niemiec. Przez okres studiów w RFN stale przylatywała jednak do Tacharu z wykładami, brała udział w konferencjach, aktywnie uczestniczyła w życiu uczelni, działała na rzecz aktywizacji lokalnych kobiet, w tym studentek. Doktorat skończyła w 2020 roku, miała już męża i małą córeczkę. Pomimo że pojawiło się wiele możliwości pracy za granicą i w Kabulu, tym razem z dyplomem doktora znów wróciła do Tacharu.
Talib mierzy z broni do Silli
Po powrocie Silla przeżyła jedną z najbardziej dramatycznych sytuacji w życiu. Był marzec 2020 roku, Silla wracała samochodem z Kabulu do Tacharu. Była z nią jej wówczas dwuletnia córka. Samochód został zatrzymany do kontroli przez patrol talibów. Silla miała na sobie burkę (na tak długiej trasie, na której coraz częściej zdarzały się talibskie patrole, zakładała ją dla bezpieczeństwa). Pod burką miała zwykły strój, koszulę i jeansy. W samochodzie burka lekko się podwinęła i kiedy talib zajrzał do środka, zobaczył kawałek jeansów.
- Wpadł w szał. Powiedział, że to zachodni strój, że porządne kobiety tak się nie noszą. Wycelował we mnie z broni, odbezpieczył ją, krzyczał, że mnie zabije, bo nie jestem muzułmanką, skoro mam takie spodnie. Trzymałam wtedy na rękach moją córeczkę, tuliłam ją do siebie, on wycelował mi prosto w pierś. Myślałam, że to koniec. Wtedy zdarzył się cud, dosłownie cud. Talibowie dostali telefon, że zbliża się wojsko rządowe, musieli się szybko wycofać. Odchodząc w pośpiechu, talib krzyknął, że następnym razem, jeśli zobaczy mnie w takich spodniach, zabije od razu. To był najbardziej traumatyczny moment w moim życiu. Byłam matką, trzymałam na rękach dziecko, a on celował we mnie z broni. Chciał zabić mnie z powodu zwykłych jeansów. Moje życie było dla niego warte tylko tyle – wspomina prawniczka.
Silla nie traci nadziei
Przeprowadziła się do Kabulu. Dostała pracę w Biurze Prezydenta Afganistanu Ashrafa Ghaniego. Jako dwudziestodziewięciolatka została dyrektorem ds. koordynacji zobowiązań regionalnych i międzynarodowych w Departamencie Prawnym, a ponieważ miała doktorat z zakresu prawa handlowego, była odpowiedzialna za negocjacje wszystkich międzynarodowych porozumień gospodarczych. Prowadziła zespoły negocjujące porozumienia handlowe z Iranem, Pakistanem oraz porozumienia energetyczne z krajami Azji Centralnej. Nadzorowała także implementację porozumień międzynarodowych przez instytucje krajowe.
- Kiedy teraz, siedząc tu, w jakimś kącie Berlina, bezradna, bezrobotna, bez nadziei na powrót, myślę o tym, jakie miałam życie, ile mogłam zrobić dla swojego kraju, współtworzyć choćby politykę handlową rządu, wspierać afgańskie kobiety, ogarnia mnie ogromny smutek. To dla mnie bardzo trudny czas i jestem tym ogromnie przygnębiona – mówi Silla.
W trakcie rozmowy nie ukrywa, że od przyjazdu do Niemiec ma stany depresyjne, pojawiają się lęki, wracają traumy. Stara się odnaleźć nowy sens życia. Kiedy zaczynamy dłużej rozmawiać o przyszłości, pojawia się nuta optymizmu. Zapowiada, że całą swoją energię, wiedzę i doświadczenie chce poświecić na rzecz afgańskich kobiet. - Będę współpracować z organizacjami międzynarodowymi, organizować protesty, debaty, by wywierać naciski na rządy różnych krajów. Chcę zrobić, co tylko mogę, by pomóc afgańskim kobietom – deklaruje. Według Silli szczególna grupa kobiet zasługuje na wsparcie. Jak szacuje, jest ich od 5 do 10 tysięcy. To wdowy same wychowujące dzieci albo młode dziewczyny z rodzin bez ojców, które są najstarsze z rodzeństwa i które wcześniej pracowały i zarabiały na utrzymanie matki i rodzeństwa.
- Teraz, kiedy pod rządami talibów nie mogą pracować, uczyć się, zostaną bez środków do życia, skazane na głód. Oprócz tego wiele z nich, z którymi miałam ostatnio kontakt, mówiło mi, że talibowie próbują zmusić je do małżeństwa. Na razie są przez nich nagabywane, ale któregoś dnia po prostu po nie przyjdą, zabiorą siłą. Wtedy staną się ich niewolnicami. Te kobiety trzeba relokować do innych krajów w pierwszej kolejności, inaczej nie da się im pomóc. W Afganistanie skazane są na piekło – przekonuje Silla.
Według niej najważniejszą rzeczą, o którą trzeba teraz walczyć, jest dostęp do edukacji dla dziewczynek. - Tego nie można odpuścić. Jeśli afgańskie dziewczynki nie będą mogły się uczyć, nie mają żadnej przyszłości – przekonuje prawniczka. Słuchając jej opowieści, cały czas mam przed oczami obraz dziesięcioletniej dziewczynki z górskiej prowincji Tachar, która przemyka do księgarni, by pożyczyć książki na noc, bo jedyne, o czym wtedy marzy to nauka. Dzięki wytrwałości, uporowi i ciężkiej pracy wspomnianej dziewczynce kilkanaście lat później udaje się spełnić te marzenia. Kończy prawo i z zagranicznym doktoratem w rękach zostaje doradcą prezydenta swojego kraju. Nie ma chyba piękniejszego przykładu na to, co oznacza dostęp do edukacji dla afgańskich dziewczynek.
Autorka/Autor: Miłka Fijałkowska, reporterka "Dzień Dobry TVN"
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne