- On mi zaraz odjedzie! - krzyczał do słuchawki ratownik medyczny, który pomagał mężczyźnie leżącemu na przystanku w Poznaniu. Dookoła niego tłum gapiów i strażnicy miejscy. Wszyscy dzwonią w sumie kilkadziesiąt razy na 112. Karetka jednak dotarła dopiero po ponad 2 godzinach. Pożegnały ją brawa i nadzieja, że człowiek, któremu pomagali, wróci do zdrowia.
Cała sytuacja rozegrała się w środę po godz. 18:30 na przystanku autobusowym "Garbary". Przechodnie, którzy wzywali karetkę do leżącego na przystanku mężczyzny są zbulwersowani.
- Połączeń było z 30, 40. Pogotowie ratunkowe ma nas w nosie. On ma wykorkować? - denerwowała się Anna Urbanowska, z którą rozmawialiśmy na miejscu, jeszcze zanim przyjechała karetka.
Jak twierdzą świadkowie, pierwszy telefon wykonano około godz. 18:30. Pani Anna pokazała nam, że sama dzwoniła pierwszy raz o godz. 19:03. Karetka przyjechała jednak dopiero przed godz. 21.
- Ja do nich dzwonię a kobieta mówi mi, że mam nie krzyczeć. A jak ja mam nie krzyczeć, jak czekam tyle czasu i bezskutecznie błagam o pomoc? - mówiła.
Przechodzień-ratownik bohaterem
Mężczyzna, który zasłabł na przystanku, może mimo wszystko mówić o sporym szczęściu. Do momentu przyjazdu karetki zajmował się nim przypadkowy przechodzień, który jak się okazało, jest ratownikiem medycznym. Pomoc utrudniała mu jednak złamana ręka.
- Jechałem do znajomych i zobaczyłem, że leży człowiek. Pan tracił co chwilę świadomość, spadał mu puls. Myślę, że ma złamany bark - mówił Kamil Budych. Jak dodaje, do tragedii było blisko. - Były momenty, że nie wyczuwałem pulsu mężczyzny i zaczynały mu uciekać do góry gałki oczne - wyjaśnia. On sam dzwonił 7 razy po pogotowie. Cały czas słyszał, że ma czekać. - Podejrzewałem, że może nam pan odpłynąć - dodał.
Razem z panią Anną, rozmawiali z mężczyzną i starali się nie tracić z nim kontaktu. Mężczyzna tłumaczył im, że stał i nagle się przewrócił.
Karetkę wzywali nawet strażnicy miejscy, którzy przechodzili w pobliżu. - Strażnicy interweniowali, podjęli się też udzielenia pierwszej pomocy przedmedycznej - zapewnia Przemysław Piwecki, rzecznik straży.
W końcu, po ponad dwóch godzinach, karetka dotarła na przystanek i zabrała mężczyznę do szpitala.
"Jechaliśmy góra 4 minuty"
Dlaczego tak zwlekano z przyjazdem? Załoga karetki twierdzi, że wina nie leży po ich stronie. - Myśmy wyjechali od razu na zlecenie. Jechaliśmy góra 4 minuty - przekonywał jeden z ratowników.
Kto zatem odpowiada za całą sytuację? Zapytaliśmy o to Tomasza Stube, rzecznika wojewody wielkopolskiego, pod którego podlega Wojewódzkie Centrum Powiadamiania Ratunkowego. - Sprawdzimy czy dyspozytor z centrum przekazał sprawę do pogotowia ratunkowego, czy też nie przekazał dalej zgłoszenia w ogóle - mówi Stube.
Autor: FC / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 Poznań