- Siedzieliśmy w oknie i wołaliśmy o pomoc. Strażacy podchodzili, ale albo był za duży nurt, albo nie mieli sprzętu, żeby do nas dotrzeć - opowiada mieszkanka Bogatyni, której w sobotę powódź zniszczyła dom. - Już przez telefon się żegnaliśmy - dodaje jej mąż.
18-tysięczna Bogatynia została zalana w sobotę rano. Wylała tam mała rzeka Miedzianka i całkowicie odcięła miasto od świata. Wielu mieszkańców w kilka chwil straciło dorobek życia.
"Straż nie potrafiła pomóc"
Reporter TVN24 rozmawiał z jedną z poszkodowanych rodzin. Jak mówią, woda w ich domu pojawiła się w ciągu paru godzin. - Około 11 zerwałem się z pracy. Już wtedy nie byłem do rodziny dotrzeć. Oni ewakuowali się na drugą stronę budynku. W tym miejscu, co stoimy, wszystko zaczęło się walić. To był szok - relacjonuje mężczyzna.
Jak tłumaczy, straż pożarna robiła wszystko by pomóc, niestety bezskutecznie. - Od godziny 11 siedzieliśmy w oknie i wołaliśmy o pomoc. Strażacy podchodzili, ale albo był za duży nurt, albo nie mieli sprzętu, żeby do nas dotrzeć (...). Dopiero za pół godziny fadroma podjechała i się uwolniliśmy - dodaje żona mężczyzny.
"Już się żegnaliśmy"
Kobieta podkreśla, w czasie gdy była uwięziona, martwiła się przede wszystkim o życie swoich dzieci. - Wiedziałam, że mąż jest bezpieczny i on je wychowa, jak ja się nie uratuję - mówi ze smutkiem, a jej mąż dodaje: - Już przez telefon się żegnaliśmy.
Małżeństwo dzień po przejściu fali powodziowej ratuje ostatnie rzeczy, których nie zabrała im woda. Jest niebezpiecznie, bo domy grożą zawaleniem. - Już wszystko to co najważniejsze wynieśliśmy i się ewakuujemy. W tej chwili u rodziny mamy dach nad głową. Jesteśmy teraz zdani na łaskę rodziców - mówią.
"Baliśmy się o tatę"
Traumatyczne wspomnienia z sobotniego potopu w Bogatyni będzie miała też pani Maria. - Myśleliśmy, że woda podniesie się o 30 cm. Sąsiedzi zostali ewakuowani, a do nas nikt nie przyszedł - opowiada kobieta. Ona i jej rodzina, kiedy zrobiło się niebezpiecznie, uciekli na poddasze. Stamtąd wyszli przez okno i z nurtem popłynęli do drzewa, na którym zdecydowali się przeczekać najgorsze. Niepełnosprawnego 95-letniego ojca zostawili na poddaszu. - Myśleliśmy, że to już koniec z tatą - mówi przez łzy p. Maria.
Po jakimś czasie kobieta i pozostałe pięć osób, które uciekły z domu, postanowiły przenieść się na kolejne drzewo, które wydawało się być stabilniejsze. - Siedzieliśmy na nim od 23, a ok. 4:30 jako pierwsza zostałam z niego zdjęta przez ratowników - mówi p. Maria.
Jej dom jest teraz ruiną. Wejść da się do niego tylko jednym oknem. - Niedawno wydaliśmy 20 tys. zł. na remont, by przystosować np. łazienkę dla taty. Wszystko spłynęło - mówi załamana kobieta.
"Pamiętam taką wodę z dzieciństwa"
W niełatwej, ale zdecydowanie lepszej sytuacji są mieszkańcy Zgorzelca, do którego też dotarła wysoka woda. - To jest szczęście w nieszczęściu. Jestem zadowolona, że tak to wygląda - mówi jedna z mieszkanek miasta. Jej sklep nieznacznie ucierpiał. - Myślę, że w ciągu dwóch, trzech dni wszystko wysuszymy - powiedziała z nadzieją.
Kobieta przyznała, że spodziewała się wyższej wody. Dlatego pod wejściem ustawione zostały worki z piaskiem. - Wygląda jednak na to, że niewiele dały te zabezpieczenia. Do sklepu jest tylko jedno wejście, a woda jednak jakoś wdarła się do środka - mówi.
Ostatnia tak wysoka woda nawiedziła Zgorzelec w 1981 roku. - Pamiętam jak jako dzieci pływaliśmy pontonami po Daszyńskiego. Kto by pomyślał, że będę jeszcze kiedyś w podobnej sytuacji - wspominała mieszkanka miasta.
nsz/ktom//sk
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24