- Już pierwsze spotkanie z wymiarem sprawiedliwości, w prokuraturze, pokazało, że w wypadku winnych jest dwóch kierowców. Do dziś się zastanawiam, dlaczego dzisiejszy oskarżony nie mógł być oskarżonym już wtedy? Co się stało? - opowiada ojciec tragicznie zmarłej Beaty.
Jan ma dziś 75 lat. Choć do Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi-Południe ma 180 kilometrów, stawia się na każdej rozprawie. A było ich kilkanaście.
Kiedy spotykam go na sądowym korytarzu, ma ze sobą, jak zawsze, opinie biegłych, notatki urzędowe. Śledzi każdy nowy dowód, mimo że sprawa ciągnie się już wiele lat. Chodzi przecież o jego córkę. 41-letnia Beata zginęła osiem lat temu. To ofiara głośnego wypadku na warszawskim Gocławiu.
- Żona nie dałaby rady psychicznie, żeby przyjechać ze mną. Zięć, muszę go usprawiedliwić, nie zjawił się dziś, bo też nie wytrzymuje nerwowo. Mówi mi: "Ja się nie nadaję. Nie potrafię patrzeć w oczy oskarżonemu i płakać". Bo on płacze. Płacze, bo jemu małżonki brakuje - przyznaje Jan.
On też zdejmie okulary podczas mów końcowych.
Na koniec zwróci się do oskarżonego i jego żony: - Żebyście nigdy nie przechodzili tego, co ja, zięć, wnuki, moja żona, babcia. W żaden lub jakkolwiek inny sposób.
**
Obok Jana podczas rozprawy siedzi Robert D. Też ucierpiał w wypadku na ulicy Fieldorfa. Kiedy wygłasza ostatnie słowo do sądu, musi siedzieć. Nie ustałby. Chodzi o kulach.
- Wypadek zmienił wszystko. W 2016 roku ostatni raz jeździłem na nartach. Nigdy już nie pojadę. Kiedyś biegałem, skakałem, strzelałem, robiłem różne rzeczy. Dziś jestem wrakiem człowieka, który musi liczyć tabletki, bo jeżeli nie wezmę środków przeciwbólowych, nie jestem w stanie funkcjonować - przyznaje.
**
Oskarżony Michał W. przez cały proces będzie milczał. Dwa razy powie tylko, że jest mu bardzo przykro. Na początku i na końcu. W sądzie wspiera go żona. 25 kwietnia odbyła się przedostatnia rozprawa. Dziś ma zostać ogłoszony wyrok. Dlaczego dopiero po ośmiu latach?
Sąd w tej sprawie skazał wcześniej innego kierowcę. W. był wtedy świadkiem. Później jednak śledczy stwierdzili: "Też jest winny".
Prokurator przekonywał w ostatnim słowie, że oskarżony nie zachował ostrożności, a chwilę przed wypadkiem ścigał się z motocyklistą. Według biegłych na liczniku, w terenie zabudowanym, mógł mieć nawet 100 km/h.
Obrońca do końca twierdził, że nie ma dowodów, iż jego klient się z kimkolwiek ścigał.
Najpierw była ciemność, a później niebo
Była środa, 3 sierpnia 2016 roku, popołudnie. Na jezdni sucho, świeciło słońce. Andrzej J., dziś 68-letni, kierował starą srebrną toyotą. Jechał ulicą Fieldorfa na warszawskim Gocławiu od Wału Miedzeszyńskiego w stronę Ostrobramskiej. Na skrzyżowaniu z Meissnera chciał skręcić w lewo.
W przeciwnym kierunku, też ulicą Fieldorfa, białym fordem focusem - "usportowionym, około 300 koni mechanicznych" - zmierzał dziś 34-letni Michał W., instruktor sportowy.
Przy przejściu dla pieszych stało kilka osób, kilka szło chodnikiem, kilka czekało na przystanku. Auta zderzyły się na skrzyżowaniu.
Ford wypadł z jezdni na chodnik, tuż przy przystanku. Uderzył w rower, którym ojciec z nieco ponad rocznym synem Leonem wyjechał na przejażdżkę, potem w stojącą za nimi rowerzystkę - Beatę oraz w Roberta - pieszego, który razem z żoną i synem szedł na autobus. Akurat tego dnia ich auto było jeszcze w warsztacie.
Beata zginęła na miejscu. Robert został ciężko ranny, do dziś nie odzyskał sprawności. Ucierpiał też mały Leoś.
Ojciec czternastomiesięcznego wówczas Leona opisywał na pierwszej rozprawie: - Obróciło nas wokół słupka. Syn był dalej w foteliku, miał roztrzaskany kask.
Robert, który szedł z rodziną chodnikiem, wspominał: - Najpierw była ciemność, a później niebo.
Mąż zmarłej Beaty mówił: - Wiem tylko, o której żona zginęła. Na tej godzinie zatrzymał się jej zegarek, który zwróciła mi policja.
Świadek oskarżonym
Początkowo prokuratura uznała, że za spowodowanie wypadku odpowiada jedynie kierowca toyoty, bo skręcając w lewo, nie ustąpił pierwszeństwa jadącemu na wprost kierowcy forda. Ten drugi, co prawda, przekroczył dozwoloną prędkość, ale nie miało to wpływu na wypadek, uznali wówczas śledczy. Mężczyzna nie tylko nie usłyszał zarzutów, ale nawet nie dostał mandatu za nadmierną prędkość.
Na ławie oskarżonych - na początku 2018 roku - usiadł jedynie Andrzej J. I już wtedy, podczas pierwszej rozprawy, świadkowie zeznali, że pamiętają szybką jazdę kierowcy forda i to, że "mógł ścigać się z motocyklem". On sam, zeznając jako świadek, opowiadał o przebiegu wypadku, ale tamtych zeznań sąd nie może brać pod uwagę, my zaś nie możemy ich przytaczać (Tak się dzieje wtedy, kiedy ktoś, kto kiedyś był świadkiem, teraz jest oskarżonym. Takie są przepisy - red.).
Ale przypomnieć możemy, że na koniec zeznań pełnomocniczka pokrzywdzonych "ostrzegła" Michała W., że może jeszcze będzie musiał skonfrontować się z tym, co się wydarzyło. Miała rację.
Prokuratura co do jego udziału w zderzeniu zmieniła zdanie po pierwszym wyroku w sprawie tragedii na Gocławiu. Sędzia Iwona Wierciszewska, która w listopadzie 2018 roku skazała Andrzeja J. za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym na osiem miesięcy więzienia (groziło mu osiem lat), mówiła, uzasadniając swoją decyzję: - Należy podkreślić, i sąd chce to wyartykułować z dużą mocą, że do wypadku przyczynił się pan Michał W.
Trzy i pół roku po pierwszej rozprawie w pierwszym procesie i ponad pięć lat po wypadku Michał W. stanął przed sądem ponownie. Już jako oskarżony.
Jeden wypadek, dwa procesy, drugi oskarżony
Drugi proces dotyczący tego samego wypadku również toczył się przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Pragi-Południe. Na każdej rozprawie był Robert oraz ojciec Beaty, są oskarżycielami posiłkowymi.
Według śledczych Michał W. nieumyślnie spowodował wypadek ze skutkiem śmiertelnym, ale umyślnie złamał przepisy. W toku drugiego śledztwa ustalono, że oskarżony już wcześniej nie przestrzegał przepisów. W bogatej policyjnej kartotece odnotowano ponad trzydzieści wykroczeń drogowych, wśród nich wiele dotyczyło przekroczeń prędkości. Dwukrotnie, jak sprawdziła prokuratura, oskarżony przekroczył prędkość o ponad 50 kilometrów na godzinę.
Prokuratura jest również przekonana, że kierowca forda ścigał się tego dnia z "jakimś motocyklistą", za co również usłyszał zarzuty "ścigania się bez zapewniania wymaganego bezpieczeństwa i uzyskania zezwolenia".
Proces Michała W. trwał dwa i pół roku.
Mężczyźnie grozi osiem lat więzienia.
"Tego nie zapomnę długo"
- Osiem lat - westchnął w ostatnim słowie Jan, ojciec zmarłej Beaty.
- A już pierwsze spotkanie z wymiarem sprawiedliwości, w prokuraturze, pokazało, że winnych jest dwóch. Do dziś się zastanawiam, dlaczego dzisiejszy oskarżony nie mógł być oskarżonym już wtedy? Co się stało, że oskarżonym został pan J., a nie pan W.? - pytał retorycznie.
Proces pierwszego kierowcy zapamiętał doskonale: - Świadkami byli wówczas pan W. i jego znajomy. Pamiętam zachowanie pana W. Mam to przed oczyma, tego nie zapomnę długo.
Pan Jan nie oczekiwał przeprosin: - Nikt nie zwróci mi córki, dzieci będą matkę pamiętały tak, jak pamiętają. Wnuk zamknął się w sobie, mówi: "dziadek, mi mamy brakuje, ale przechodzę to tak, jak przechodzę". Wnuki musiały szybko dorosnąć. Zięć, widać, jest wyczerpany. Wykłady na uczelni, praca naukowa.
Przyznaje: - Pierwsze dwa lata były ciężkie dla wszystkich. Jedna babcia, druga, tylko się wymieniały. Dzieci były małe. Zięć musiałby wziąć urlop, a rodzinę trzeba było utrzymywać.
Córka Beaty straciła mamę w wieku sześciu lat, syn - jedenastu. - Pamiętam, jak szukaliśmy miejsca spoczynku dla córki, a zięć powiedział mi: "Tato, a Beatka już się martwiła o was". Byliśmy młodsi o osiem lat. Dzisiaj mamy 75. Ale dopóki będziemy mieć siłę, będziemy zięcia wspomagać – zapewniał.
Konkretnej kary dla oskarżonego nie zaproponował.
"Wierzę w wysoki sąd"
O tym, jak wypadek zmienił w jego życiu wszystko, w swojej mowie końcowej mówił też Robert D. Teraz ma około 60 lat.
- Bardzo się cieszę, że dobiliśmy do końca, tak się wydaje, sprawy. Z czysto chrześcijańskiego podejścia staram się nie tworzyć w sobie złego nastawienia do drugiego człowieka. Życzę panu W. wszystkiego dobrego - powiedział.
Jednak to, że W. nie skonfrontował się z nim, zabrakło mu odwagi, określił mianem "gówniarstwa". - Człowiek odpowiedzialny staje naprzeciw prawdzie i musi się z prawdą zmierzyć wcześniej czy później. Można się obstawić szeregiem pomocników, psychologów, którzy będą tłumaczyć, używać różnych argumentów, opowiadać, że to był moment, nieodpowiedzialność, że tak się zdarzyło. Natomiast są ślady, których nie da się w żadne sposób zatrzeć - mówił pokrzywdzony w wypadku mężczyzna.
- Przed wypadkiem wykonywałem pracę, która pozwoliła mi wychować trójkę dzieci, wykształcić je. Tego dnia był z nami, ze mną i żoną, nasz 14-letni syn. Prawdopodobnie jako pierwszy zadzwonił pod numer alarmowy. Miał opisać całą sytuację. Miał podejść do miejsca, gdzie leżała pani Beata, we krwi. Miał opisać mój stan. Swojego ojca z powykręcanymi nogami. On to przeżył, jest silnym chłopakiem, ale to w nim zostało. Zdał maturę, wyjechał na studia, wymarzone, do Szczecina, po roku wrócił, bo nie wyobrażał sobie życia na odległość. Zastanawiał się, czy nie będę potrzebował jego pomocy - kontynuował.
W sierpniu, niedługo po wypadku, rodzina D. miała, mówił, pojechać na wakacje. Takie, jakie lubili najbardziej. Bez planowania. Przed siebie. Pieniądze - podkreślił mężczyzna - wydali jednak na jego leczenie.
- Zarabiałem przez całe nasze małżeństwo. Niczego nam nie brakowało. Na wszystko mogliśmy sobie pozwolić. Narty, prywatne szkoły, dom na wsi. Powoli zacząłem zjadać majątek. W tamtym roku na spłatę długów musiałem sprzedać mieszkanie. Dzisiaj mam rentę z ZUS-u - dwa tysiące złotych. Żona przejęła działalność gospodarczą. Ale trudno jest zostać sprzedawcą w wieku 60 lat. Nigdy tego nie robiła - mówił.
- W 2016 roku ostatni raz jeździłem na nartach. Nigdy już na nich nie pojadę. A robiłem to niemal przez całe życie. Biegałem, skakałem, strzelałem. Różne rzeczy robiłem, dzisiaj jestem wrakiem człowieka, który musi liczyć tabletki, bo jeżeli nie wezmę środków przeciwbólowych, nie jestem w stanie funkcjonować. Bardzo kocham swoją żonę za to, że wytrzymuje to wszystko, patrząc na całkiem innego człowieka niż tego, którego poślubiła - kontynuował.
Konkretnej kary dla oskarżonego nie zaproponował. - Wierzę w wysoki sąd - oznajmił.
Pędził...
Swoje mowy końcowe wygłosili też: prokurator Marcin Saduś, pełnomocniczka rodziny zmarłej Beaty - mecenas Marta Zakrzewska oraz obrońca - mecenas Tadeusz Wolfowicz.
Żadna ze stron nie negowała, że W. przekroczył prędkość. W sprawie powstały dwie opinie biegłych. Pierwszy specjalista wskazał, że w momencie dojeżdżania do skrzyżowania ulicy Fieldorfa z Meissnera oskarżony mógł mieć na liczniku nie mniej niż 79 km/h. Z kolei według opinii Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna tuż przed hamowaniem mógł poruszać się z prędkością między 93 a 122 km/h.
Mecenas Zakrzewska: - Niewiarygodne naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym.
Prokurator Saduś: - Z obu opinii wynika, że gdyby Michał W. jechał z prędkością dopuszczalną, to nie podejmując żadnych manewrów obronnych, przejechałby przez miejsce zdarzenia już po opuszczeniu tego miejsca przed toyotę.
Mecenas Wolfowicz nie negował, że jego klient przekroczył prędkość, jednak nie zgodził się z prokuratorem i przedstawicielką pokrzywdzonych, że jego klient się ścigał.
... ale czy się ścigał?
Prokurator Marcin Saduś trwał przy swoim. Przytoczył przy tym zeznania świadków:
"Słyszałem jakiś dźwięk, ale nie widziałem motocykla. Powiedziano mi, że osoba po drugiej stronie ulicy widziała, że kierujący fordem focus ścigał się z motorem"
"Dojechał do nas motor, który stanął między nami. Motocykl mi przemknął, nie wiem, czy przyspieszał czy hamował"
"Dojechał do nas motor, który stanął między nami"
"Miałam wrażenie, że się ścigają. Że biały samochód przyspieszył po tym, jak przyspieszył motor"
"Słyszałam jakieś silniki. Głos, jakby ktoś startował".
- W mojej ocenie doszło do de facto zorganizowania krótkiego, spontanicznego, ale jednak nielegalnego wyścigu - podsumował.
Zakrzewska mu wtórowała: - Słusznie oskarżyciel publiczny wskazuje na szereg dowodów, z których wynika jednoznacznie, że do wyścigu doszło. Jeżeli nie uwzględnimy tego faktu, wyrok nie będzie sprawiedliwy.
A obrońca przekonywał: tak nie było. I postulował, aby nie skazywać jego klienta z artykułu dotyczącego wyścigu.
Wolfowicz: - Dowodami, co zostało przytoczone, miały być relacje świadków. Przeanalizujmy te spostrzeżenia.
Świadek Daniel K: "Ford Focus był dość głośny. Motoru nie widziałem, ale jakaś osoba z drugiej strony ulicy powiedziała mi, że kierujący fordem ścigał się z motorem. Nie obserwowałem ruchu pojazdów".
Robert D.: "Wnioskuję, że pojazdy ścigały się na podstawie dźwięku. Wiedzę, ż pojazdy się ścigały, pozyskałem z poprzedniej rozprawy".
Świadek Stanisław K.: "Osoby z którymi rozmawiałem, podkreślały, że kierowca ścigał się z motorem. Teraz jestem w stanie to powiedzieć".
- Dlaczego teraz? Co się takiego wydarzyło? Można bardzo różnie ocenić te zeznania. Teza, że opisują wyścig obu kierowców, jest kompletnie błędna - uznał obrońca.
Miał czas, żeby przeprosić
Prokurator przypomniał: oskarżony nie pierwszy raz łamał przepisy.
- Po wypadku faktycznie przez jakiś czas nie dochodziło do naruszeń przepisów dotyczących przekroczenia prędkości. Niemniej jednak w ostatnich tygodniach do akt sprawy wpłynęły materiały, z których wynika, że 25 lutego 2022 roku na trasie S7 oskarżony ponownie przekroczył dopuszczalną prędkość o ponad 50 km/h. Oskarżony jest pewnego razu recydywistą, jeżeli chodzi o łamanie przepisów ruchu drogowego - mówił Saduś.
Przypomniał, że w dniu wypadku oskarżony miał 26 lat. - Od tego czasu minęło osiem lat, dziś oskarżony ma 34 lata. Jest człowiekiem znacznie bardziej dojrzałym, statecznym. Przez osiem lat oskarżony miał czas, żeby zrozumieć, co się wydarzyło. Miał czas, żeby podjąć próbę zadośćuczynienia ofiarom. Byliśmy świadkami jednej ogólnej wypowiedzi, złożonej po odczytaniu aktu oskarżenia, z której wynika, że oskarżonemu "jest bardzo przykro". Wydaje się, że wszystkim jest ogromnie przykro, bo skutki tego wypadku są dramatyczne. One są dramatyczne do tej pory - mówił prokurator.
- Dzieci Beaty K. mają dziś 14 i 17 lat. Z zeznań świadków, członków rodziny pokrzywdzonej wynika, że ich sytuacja finansowa dramatycznie się pogorszyła - wskazywał.
Mecenas Zakrzewska również nie dostrzegła skruchy u oskarżonego: - Przez osiem lat oskarżony nie kontaktował się z moimi klientami, nie przeprosił za to, co się stało. Co więcej, ja odnoszę wrażenie, że jego postawa wskazuje na to, że nie ma krytycznego stosunku do tego, co się stało. O tym świadczy fakt, że co prawda przez jakiś czas powstrzymywał się od naruszania przepisów, ale to, że dwa lata temu znacznie przekroczył prędkość, świadczy o bezkrytycyzmie.
Jaka kara dla oskarżonego?
Zdaniem prokuratora Sadusia okolicznością łagodzącą jest wcześniejsza niekaralność oskarżonego oraz fakt, że do wypadku przyczyniły się też dwie inne osoby: skazany już kierowca i nieustalony motocyklista.
Ostatecznie wniósł o karę dwóch lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności oraz o zadośćuczynienie dla rodziny Beaty w wysokości 150 tysięcy złotych, dla Roberta - 50 tysięcy złotych oraz dla Leona - pięć tysięcy.
Zdaniem Zakrzewskiej oskarżony jest osobą głównie odpowiedzialną za skutki tego wypadku. Mecenas wniosła o karę proponowaną przez prokuratora oraz dodatkowo o orzeczenie zakazu prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych na 10 lat.
- Jesteśmy świadomi, że Michał W. zawinił, ale ważne jest, aby ocenić, w jakim stopniu - przekonywał obrońca. Jego zdaniem skazanie Michała W. na dwa i pół roku więzienia nie byłoby zrozumiałe w sytuacji, kiedy jak przypomniał, drugi z kierowców usłyszał wyrok znacznie niższy - osiem miesięcy, a bezpośrednią przyczyną wypadku było "nieudzielenie pierwszeństwa przez J.".
- To ustalenie powinno stanowić punkt wyjścia. Bazę dla zakresu winy oskarżonego W. Wszelkie tezy, które zostały tutaj zaprezentowane, sprowadzające się do przeświadczenia, iż głównym sprawcą wypadku jest oskarżony W., te tezy nie wytrzymują krytyki zarówno z materiałem dowodowym, jak i orzecznictwem sądu - argumentował.
Oskarżony ponownie powiedział, że jest mu bardzo przykro.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Artur Węgrzynowicz/ tvnwarszawa.pl