Prokuratura bada tajemnicze zgony pacjentów szpitala psychiatrycznego w Rybniku. Dlaczego osoby, które trafiały najczęściej w dobrym stanie fizycznym, po krótkiej hospitalizacji nagle umierały? Czy do ich śmierci przyczyniły się działania szpitalnego personelu? Reportaż "Szpital i sześć podejrzanych zgonów" Kamili Wielogórskiej i Tomasza Patory.
Szpital dla nerwowo i psychicznie chorych w Rybniku to kilkanaście XIX-wiecznych ceglanych budynków i jedna z największych tego typu lecznic w Polsce. Jednocześnie może przyjąć ponad 800 pacjentów. W ostatnich latach w tajemniczych okolicznościach zmarło sześcioro podopiecznych szpitala. Prokuratorzy próbują wyjaśnić, dlaczego chorzy, którzy trafiali tam najczęściej w dobrym stanie fizycznym, po kilku dniach lub tygodniach nagle umierali.
"Stan zdrowia pogarszał się z godziny na godzinę"
Ryszard W. do Rybnika trafił w styczniu ubiegłego roku. Jego syn - Adam W. - opowiada dziennikarzom "Superwizjera", że już krótki pobyt w szpitalu zmienił ojca.
- (Na spotkanie - red.) Został przyniesiony, dowleczony, można powiedzieć, przez sanitariusza i pielęgniarkę. Nie potrafił po prostu ustać na własnych nogach - relacjonuje. - Nie było już z nim w ogóle rozmowy żadnej, żadnego kontaktu. Niby patrzył, ale jak pod wpływem czegoś, jak człowiek, który jest odurzony, tak mi się wydawało - dodaje.
Przyznaje, że był zaskoczony, że "w przeciągu dwóch dni został doprowadzony do takiego stanu". Zaznaczył, że ojciec "z domu wyszedł o własnych siłach, o własnych nogach". W swojej miejscowości Ryszard W. był znaną postacią. Prowadził świetlicę. 79-latek trafił do szpitala, bo lekarze podejrzewali u niego chorobę Alzheimera. Stawał się drażliwy i miał kłopoty z pamięcią. Syn Ryszarda W. ocenia, że fizycznie jego stan - jak na ten wiek - był bardzo dobry, bo codziennie pracował w ogródku. Jak mówi, ojciec trafił do szpitala, bo "chciał wyskoczyć przez okno w łazience". W rybnickim szpitalu mężczyzna spędził zaledwie cztery dni. W trakcie pobytu, przez trzy kolejne doby był przywiązany szerokimi pasami do łóżka. Zdaniem lekarzy, 79-letni pacjent był agresywny. Jego stan zdrowia pogarszał się z godziny na godzinę. Zapalenie płuc, zator, sepsa, śmierć. Postępowanie wyjaśniające w tej sprawie prowadzi prokuratora w Gliwicach. - Niezbędne jest ustalenie przyczyny śmierci. Czy na to nie wpłynęło wiązanie i krępowanie pasami - mówi Joanna Smorczewska, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Gliwicach.
"Podejrzewałam najgorsze"
Kolejne śledztwo dotyczy 54-letniego maszynisty rybnickiej koksowni. Bogdan Stępień trafił do szpitala psychiatrycznego w Rybniku z powodu halucynacji, które pojawiły się kilka dni po tym, gdy spadając ze schodów uderzył się w głowę. W szpitalu spędził zaledwie 12 dni. - Od samego początku był przypięty pasami mimo tego, że za każdym razem, gdy ktoś od nas jeździł, nie był agresywny. Z dokumentacji medycznej wynika, że 40 godzin był przypięty pasami - mówi jego córka Dorota Stępień. Na pytanie, jak tłumaczył się personel szpitala, odpowiada: - Nie tłumaczyli się. My też nie wypytywaliśmy. Jeżeli oni uznali, że było to konieczne, nie będę się kłócić z lekarzem.
Podczas pobytu w szpitalu rybniccy lekarze podawali Bogdanowi Stępniowi silne leki przeciwpsychotyczne, również takie, których mężczyzna nie powinien przyjmować z powodu wieloletniej choroby alkoholowej. Jednak największe zarzuty rodziny dotyczą bezczynności personelu wobec załamującego się stanu zdrowia pacjenta. Gdy odesłano go do innego szpitala, tamtejsi lekarze tylko rozłożyli ręce. - Trafił do nich całkowicie odwodniony. Miał niedokrwistość, zapalenie jelita grubego, cienkiego, podejrzenie sepsy. Pielęgniarka stwierdziła, że dziwi się, że do takiego stanu można pacjenta w szpitalu doprowadzić - relacjonuje córka Stępnia. - Od razy podejrzewałam najgorsze - przyznaje.
"Dawki tych środków psychotropowych to była najgorsza męka"
Trzy lata temu media opisywały historie pacjentów, którzy za sprawą lekarzy i sędziów trafiali do rybnickiego szpitala na wieloletnie przymusowe leczenie z powodu popełnionych rzekomo przestępstw. Trafiali - jak się później okazało - bezprawnie. Stanisław Belski za kradzież dwóch paczek kawy spędził za kratami szpitala osiem lat. Był poddawany elektrowstrząsom, przyjął ogromne ilości leków psychotropowych. Podobnie jak Krystian Broll i Feliks Myszka, którzy za groźby wobec sąsiadów, w zakładzie byli równie długo. Mimo iż nic nie wskazywało na to, że mogą stanowić zagrożenie, rybniccy lekarze i sędziowie wciąż przedłużali ich izolację. - To, że mnie pozbawili wolności to było jeszcze do wytrzymania. Ale dawki tych środków psychotropowych to była najgorsza męka - mówił.
Kolejną sprawa badaną przez prokuraturę jest zagadkowy zgon 56-letniego Andrzeja Durmowicza.
- Tata umarł w 2015 roku. Dalej jest prowadzone śledztwo w tej sprawie - mówi dziennikarzom "Superwizjera" córka Karina Durmowicz. Pan Andrzej częściowo sparaliżowany po przebytym przed laty udarze poruszał się na wózku. Niedługo przed śmiercią popadł w konflikt z personelem szpitala i spotkał się w tej sprawie z Rzecznikiem Praw Pacjentów. Powód konfliktu był zaskakujący. Chodziło o wniosek o zasiłek z pomocy społecznej. - Pacjent poskarżył się, że na skutek opieszałości, błędu pracownika szpitala stracił pieniądze. Przez trzy miesiące był pozbawiony pieniędzy. To był ewidentny błąd pracownika szpitala - mówi Stanisław Frydrychowicz, rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatrycznego. Dodał, że pacjent został przeniesiony na inny oddział, gdzie zmieniono mu dawkowanie leków. - Trwało to trzy dni, po czym u pacjenta nastąpiło zatrzymanie akcji serca i oddechu. Został przywieziony do innego szpitala na OIOM, gdzie niestety zmarł - dodał. Pytany, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin "zalekowanie", odpowiada: - Usłyszałem ten termin od ordynatora jednego z oddziałów.
- Domyśliłem się z wypowiedzi, że "zalekowanie" to forma stosowania leków w celu spacyfikowania pacjenta. Pacjenta, który jest niewygodny, który w jakiś sposób narusza regulamin, narusza przepisy, zasady współżycia - dodaje.
"Szpital posiada swojego internistę na ponad 900 pacjentów"
Dziennikarze "Superwizjera" poprosili kilkunastu biegłych lekarzy psychiatrów z kraju i zagranicy, by przyjrzeli się dokumentacji medycznej zmarłych pacjentów. Na wypowiedź przed kamerą zgodził się tylko jeden. Dr Jerzy Pobocha przeczytał, jakie leki i w jakich dawkach dostał Andrzej Durmowicz przed nagłym załamaniem zdrowia. - Pacjent wymagał mniejszych dawek leków, chyba że były jakieś nadzwyczajne powody, żeby takie duże dawki leków u niego stosować - mówi dr Jerzy Pobocha. Wskazuje, że takim nadzwyczajnym powodem może być "silne pobudzenie, agresja". - Być może były jakieś wyraźne wskazania, żeby takie dawki leków stosować, ale ze względu na jego stan ogólny, to na pewno zwiększone ryzyko - zaznacza. Wątpliwości jest więcej. Z dokumentów, do których dotarli dziennikarze "Superwizjera" wynika, że schorowany, niepełnosprawny mężczyzna w ciągu pięcioletniego pobytu w szpitalu tylko trzy razy badany był przez lekarzy innych niż psychiatrzy. Rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatrycznego Stanisław Frydrychowicz, pytany, czy oprócz leczenia chorób psychicznych, leczy się tam pacjentów, którzy są fizycznie chorzy, odpowiada: - Teoretycznie tak, w praktyce nie. - Oczywiście, szpital posiada swojego internistę na pół etatu na ponad 900 pacjentów - dodaje.
"Obraz sekcji jest porażający"
Niejasne są okoliczności śmierci kolejnej pacjentki, Janiny Z. 69-letnia kobieta trafiła do rybnickiego szpitala wyłącznie z objawami depresji. Fizycznie zdrowa kobieta pod dwóch miesiącach w szpitalu stała się wrakiem człowieka.
- Obraz sekcji jest porażający. Rzeczywiście, ogrom chorób, jakie stwierdził biegły z zakresu medycyny sądowej u pokrzywdzonej, może wskazywać na to, że była ona narażona przed śmiercią na ogromne cierpienie - informuje rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Gliwicach Joanna Smorczewska. - Podano jej leki, po czym zauważono, że jej stan somatyczny się bardzo pogarsza - mówi adwokat Piotr Wojtaszak, pełnomocnik pokrzywdzonych pacjentów.
Dziennikarze "Superwizjera" dotarli do opinii biegłych, z których wynika, że podczas leczenia Janiny Z. lekarze popełnili wiele błędów. Kobiecie podawano silne leki przeciwpsychotyczne, które lekarze zmieniali, nie czekając, aż poprzednie zaczną działać. Janina Z. słabła, aż w końcu straciła kontakt z rzeczywistością i przestała się samodzielnie poruszać. Dr Jerzy Pobocha ocenia, że zredukowałby dawki o 30-50 procent. - W takim wieku dawki powinny być zbliżone do dawek stosowanych u dzieci - podkreśla. Dziewięć lat temu Jerzy Pobocha był też biegłym w postępowaniu dyscyplinarnym lekarza, który odpowiadał za leczenie innej zmarłej pacjentki ze szpitala w Rybniku. Schemat był podobny. Kobieta dostawała silne leki psychotropowe, a gdy stan jej zdrowia drastycznie się załamał, lekarze nie reagowali. W sprawie śmierci Janiny Z. w gliwickiej prokuraturze toczy się drugie już śledztwo. Okazuje się, że nie tylko częste zmiany leków i ich dawki mogły przyczynić się do śmierci kobiety. - Wobec Janiny Z. były stosowane środki przymusu związane z krępowaniem pasami, nie tylko w tym czasie, który wynikał z dokumentacji medycznej. Taka była praktyka w szpitalu i nie wymagało to zezwolenia lekarza i jego zlecenia - mówi rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Gliwicach. Tomasz G., ordynator oddziału, na którym leżała Janina Z., odszedł z rybnickiego szpitala niedługo po jej śmierci. Reporterzy "Superwizjera" dotarli do przychodni, w której dziś przyjmuje.
- Była chora i próbowaliśmy jej pomóc - komentuje sprawę. - Wszystko było legalne i zgodne z procedurami - twierdzi.
Prokuratura zgłosiła sprawę Janiny Z. do śląskiej izby lekarskiej, uznając, że niezależnie od śledczych, śmierci kobiety powinien się przyjrzeć lekarski sąd dyscyplinarny. Samorząd omówił jednak zbadania sprawy, powołując się na jej przedawnienie.
Reporterzy "Superwizjera" ustalili, że w sprawach zgonów pozostałych pacjentów postępowania dyscyplinarne kończyły się umorzeniem lub uniewinnieniem. Rzecznik odpowiedzialności zawodowej odmówił wypowiedzi przed kamerą.
Dr Tadeusz Urban, prezes śląskiej izby lekarskiej, po wszelkie informacje odsyła do rzecznika prasowego.
- Jedną z pierwszych spraw, którą rozpatrywałem, była skarga pacjenta, który był unieruchomiony pasami przez ponad dwa tygodnie, non stop. Lekarze zapewniali mnie, że ten pacjent był krótkotrwale uwalniany, oczywiście okazało się to nieprawdą - mówi rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatrycznego Stanisław Frydrychowicz.
Jak wskazuje, sprawdził dokumentację medyczną tego pacjenta. - Nie był odnotowany żaden moment krótkotrwałego uwolnienia - twierdzi.
"Byłem trzy tygodnie w szpitalu, pamiętam może tydzień"
- Tragedia. Człowiek jest w strachu, w lęku - mówi Marek P. były pacjent szpitala psychiatrycznego, odpowiadając na pytanie, jak czuje się człowiek zapięty w pasy, bez możliwości wykonania żadnego ruchu. To jeden z pacjentów, który przeżył pobyt w rybnickim szpitalu, ale do dziś mierzy się z traumą. Mężczyzna opowiada o surowych karach stosowanych wobec pacjentów, także za drobne przewinienia. Sam na 12 godzin przywiązany był do łózka.
- Został unieruchomiony tylko dlatego, że w nocy rozmawiał przez telefon, nie przeszkadzając tak naprawdę innym pacjentom - komentuje rzecznik Frydrychowicz.
- Nikogo nie uderzyłem, żadnych wulgaryzmów nie używałem w stosunku do sióstr. Do nikogo. Byłem spokojny. A co ja mogłem zaprotestować? Jak się dyskutuje za dużo, to pasy też mogą tam być - opowiada.
Jak mówi dr Stanisław Teleśnicki, psychiatra i biegły sądowy, żeby zastosować taki środek, "muszą być do tego wskazania medyczne, musi wystąpić takie nasilenie zaburzeń psychicznych, które uzasadnia jego użycie". - Absolutnie nie można działać na zasadzie: jesteś niegrzeczny, obraziłeś siostrę przełożoną albo pana doktora, to my cię teraz zapniemy w pasy - mówi. - To jest niedopuszczalne, to jest przestępstwo - ocenia.
Marek P. jechał do szpitala z nadzieją na pomoc w leczeniu przewlekłej bezsenności. Przypinanie do łóżka było - jak twierdzi - zaledwie początkiem stosowanych wobec niego szykan.
- Kiedy już z tych pasów zostałem odpięty, dostałem leki, po których zacząłem popuszczać w łózko. Był pewien czas, że ja po ścianie przechodziłem. Trzymałem się ściany, bo nie mogłem równowagi utrzymać. Musiałem dostać dużo większą ilość leków. Byłem trzy tygodnie w szpitalu, pamiętam może tydzień - opowiada.
"90 godzin w pasach"
- To jest gorzej jak więzienie - mówi Edyta Kalicka, była pacjentka rybnickiego szpitala.
Reporterzy "Superwizjera" dotarli do innych byłych pacjentów rybnickiego szpitala. Opowiadają o stosowaniu pasów, faszerowaniu lekami i dręczeniu.
- Tacy szarzy ludzie jak ja, bez rodziny, zostają pozostawieni sami sobie. Tu żadne prawo nie obowiązuje oprócz tego ich wewnętrznego, niepisanego - opisuje pani Edyta.
Leczyła się z depresji, sądziła, że w szpitalu stanie na nogi. Twierdzi jednak, że zamiast pomocy spotkała ją przemoc i poniżenie. - Pacjentka na moich oczach została uderzona w twarz. Nie chciała przyjąć leków, siedziała bez ruchu na swoim łóżku, wpatrzona w dal i nie reagowała. Pielęgniarka złapała za policzki i przeklinając: k****, nie udawaj, połykaj, bo cię zaj****, na siłę wepchała te tabletki, po czym uderzyła ją w twarz i ścisnęła za szyję, żeby mogła przełknąć te tabletki - opowiada.
- Raz podbiegłam do pielęgniarki, bo nie mogłam wytrzymać tego, co widziałam i słyszałam. Odepchnęłam ją od pacjentki. Odepchnęłam, nie uderzyłam. I potem zaraz zostałam spięta w pasy - dodaje.
Siostra pacjentki, o której mówi pani Edyta, pokazała reporterom "Superwizjera" dokumentację medyczną.
- Pierwszego dnia 13,5 godziny, następne 21 godzin. Po krótkiej przerwie 19 godzin unieruchomienia. Następne unieruchomienie już 36 godzin bez przerwy. Łącznie 90 godzin w pasach - opowiada Bożena Jachym. Jak wspomina, "siostra trafiła do szpitala chodząca, w pełnym kontakcie logicznym, uśmiechnięta, towarzyska. Po dwóch tygodniach to wrak człowieka, straciła 25 kilogramów w ciągu trzech miesięcy. To bardzo duża utrata masy ciała, wręcz niebezpieczna. Ona nie była w stanie poruszać się sama, chodziła na czworakach, nie była w stanie utrzymać pozycji pionowej, nie była w stanie mówić, nie była w stanie otworzyć oczu. Ona była naprawdę o krok od śmierci - twierdzi.
O sprawie zostali poinformowani pracownicy biura Rzecznika Praw Obywatelskich.
- To są tortury. Urzędnik państwowy nie może czynić tego typu zachowań w stosunku do pacjenta - mówi Krzysztof Olkowicz z biura RPO.
Władze rybnickiego szpitala unikają dziennikarzy. Na rozmowę z reporterami "Superwizjera" zdecydował się jedynie zastępca dyrektora ds. lecznictwa Marek Ksol.
- W szpitalu stosujemy, jeśli jest to konieczne, przymus zgodnie ze wszystkimi wytycznymi, które daje ustawa - argumentuje. - Byliśmy jako szpital wielokrotnie kontrolowani w tym temacie i nie znaleziono jakichkolwiek uchybień w tym zakresie - zapewnia.
"Czułam się pozbawiona godności i tożsamości"
Według był pacjentki, pani Edyty, personel nadużywa władzy wobec pacjentów. - Opieka polega na szprycowaniu lekami, nawet nie na podawaniu leków, tylko na szprycowaniu - mówi.
- Czułam się pozbawiona godności i tożsamości. Nikomu, nawet najgorszemu wrogowi, nie życzę, żeby się tam znalazł, bo w tym szpitalu się nie zdrowieje - podkreśla.
Autor: js, akw//kg / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24