Od trzech lat Tomasz Komenda jest na wolności, a niedawno sąd zdecydował, że otrzyma największe w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny pobyt w zakładzie karnym. Ale czy to zamyka sprawę tak zwanej zbrodni miłoszyckiej, za którą Komenda został niesłusznie skazany? Ile jeszcze tajemnic kryje śledztwo sprzed ponad 20 lat? Czy ktoś próbował nim manipulować, czy też mieliśmy do czynienia z nieudolnością organów ścigania? Reportaż Grzegorza Głuszaka z "Superwizjera" TVN i Marcina Rybaka z "Gazety Wrocławskiej".
Wrocław, lata 90. W mieście dochodzi do pobić, zamachów, porachunków gangsterskich. Stolicą Dolnego Śląska rządzi grupa tak zwanych bramkarzy, którzy ściągają haracze, "ochraniają" dyskoteki i domy publiczne. W tym samym czasie na dyskotece w miejscowości Miłoszyce dochodzi do brutalnego gwałtu i morderstwa młodej dziewczyny.
"Tak się tworzyła nasza polska zaściankowa mafia"
- Było dobrze, było naprawdę fajnie, dawaliśmy sobie fantastycznie radę i były jakieś zasady. Później te zasady wszystkie jak bańka mydlana pękły – mówi były gangster. – Przyszły prochy, a prochy wszystko zmieniają. A niektórym się wydaje, że im rosną skrzydła. Tu fajnie, broń do ręki dostanie i będzie boski, ale będzie boski przez chwilę. Nie zdaje sobie z tego sprawy, że za chwilę będzie dwadzieścia pięć lat "kiwał" – dodaje.
Były policjant Adam Bigaj opowiada: - Rodził się kapitalizm, a jak się okazuje, kapitalizm był czasami też brutalny. Niektórzy doszli do wniosku, że ten pierwszy milion trzeba ukraść. Bejsbolami wymuszali haracze od restauratorów, obstawiali bramki, weszli w agencje towarzyskie, w ochronę. Bramkarze byli też dystrybutorami środków odurzających i tak się tworzyła nasza polska zaściankowa mafia.
Na czele gangu tak zwanych bramkarzy stanął Leszek C. Pod kontrolą przestępców znalazły się niemal wszystkie dyskoteki na terenie Wrocławia i okolicznych miejscowości. Jednym z wielu bramkarzy ochraniających dyskoteki był Artur K., 22-letni wówczas, początkujący bokser.
- Nie wiem, skąd takie zainteresowanie głupkiem, bo to jest głupek. A że był kozak do słabszych, to do awantur był chętny. Nie korzystał z mózgu, tylko z pięści. No i naładowany był testosteronem, bo sterydy brał, a jak wylądował po raz pierwszy na "48", to zaczął wszystko gadać od razu – wspomina były gangster.
"Ktoś wpływał, docierał do prokuratorów, były przecieki z policji"
Artur K. wraz z wieloma innymi kolegami staje się obiektem zainteresowania policji. Powodem były coraz bardziej zuchwałe poczynania przestępców. Jedną z osób, które skutecznie próbowały rozprawić się z półświatkiem przestępczym Wrocławia, był Adam Bigaj. Jego historię ponad trzydziestoletniej służby w policji spisał Jakub Ćwiek w książce "Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu".
- Kto się nie opłacał (gangsterom - red.), to niestety kończyło się to pobiciem. To był ogromny pieniądz i ten pieniądz był w rękach jednego człowieka. Mówiono o nim, że on ma wagon dolarów – opowiada dziś Adam Bigaj. Były policjant pokazuje tak zwany pałacyk na Kościuszki. – W centrum miasta, piękny obiekt, gdzie prano pieniądze z innych rodzajów przestępczości – wyjaśnia.
W końcu policja postanowiła ukrócić gangsterską działalność. To była jedna z pierwszych akcji zakrojonych na tak szeroką skalę, mająca na celu wyłapanie wszystkich przestępców. W czerwcu 1995 roku funkcjonariusze weszli do kilku miejsc jednocześnie i zatrzymali kilkanaście osób. – Ekipy czekały już na zewnątrz. Ja wszedłem pierwszy i w drzwiach natknąłem się na jednego z szefów – opowiada Adam Bigaj.
– Miałem go zagadać, a w tym czasie miała wejść ekipa. Dyskretnie, ale skutecznie zaczęto wyjmować ludzi spośród tych bawiących się. Siedzę sobie, rozmawiam z tym szefem, wpada jeden z tych chłopaków i mówi: "Szefie, psy wyciągają naszych". Zobaczył, że ja siedzę, spłoszył się trochę. I ja mówię: "Przepraszam, ale pan też jest zatrzymany" – ciągnie Adam Bigaj. - Wtedy właściwie to był przełom. Zaczęto robić postępowania karne, ale wychodziło, że ktoś wpływał, docierał do prokuratorów, były przecieki z policji – przyznaje.
Artur K. "nie zrobił wielkiej kariery, ponieważ zaczął sypać"
Wśród zatrzymanych był Artur K. Choć materiał zgromadzony na niego nie był mocny, to jednak śledztwo przysporzyło mu wielu problemów w środowisku, w którym się obracał. – Artur K. był częścią środowiska przestępczego wrocławskich bramkarzy. Nie zrobił wielkiej kariery, ponieważ zaczął sypać. Zaraz po przesłuchaniu zaczął opowiadać, jak ten świat przestępczy bramkarzy wyglądał, jak jest zorganizowany. I został odsunięty – mówi Marcin Rybak z "Gazety Wrocławskiej".
W ten sposób z renomowanych dyskotek w samym centrum Wrocławia, gdzie stał na bramce, znalazł się na wiejskiej dyskotece w Miłoszycach, na której w noc sylwestrową z 1996 na 97 roku doszło do brutalnego gwałtu i zabójstwa.
Stanisław O. jako przedostatni z prokuratorów badał sprawę morderstwa z Miłoszyc. Badał też sprawę tak zwanej grupy bramkarzy, do której należał Artur K. Pracując w prokuraturze okręgowej, miał potężną wiedzę o układach łączących świat przestępczy z policją i prokuraturą. Sam był częścią tego układu, za co zresztą kilka lat później został skazany. Jest jedną z niewielu osób, która opowiada dziś, co działo się w latach 90. w organach ścigania, w wymiarze sprawiedliwości i w świecie przestępczym.
- To było normą, że przychodził adwokat z reklamówką wódki i zakąski. Tam adwokaci się przewijali codziennie i codziennie przychodzili z alkoholem albo dla mnie, albo dla K., albo dla N., albo dla M. – wylicza Stanisław O. Opowiada, jak spożywali alkohol na chwilę przed wyjściem na rozprawę. – Był taki sędzia na Śródmieściu, kolega Jurka, który sądził sprawy w stanie totalnego upicia. Nikt go nie rozumiał, co on mówił. – wspomina. – Coś się działo? Nic się nie działo. Że adwokaci czy oskarżeni mieli jakieś pretensje? – dodaje.
"Naczelnik na niego mówił: specjalista od umorzeń"
W grę zaczęły wchodzić już nie tylko wspólne "posiadówki" przy wódce, ale również pieniądze za informacje, a także za uchylanie aresztów. Skorumpowani byli policjanci, ale i prokuratorzy. – Łatwy pieniądz przyciąga, więc niektórzy policjanci dali się skusić. Grupy przestępcze zdobywały wiedzę bez problemu, wiedzieli, co policja robi, czym dysponuje, jaką ma wiedzę – mówi Adam Bigaj. – Wspólnie z kolegami dochodziliśmy do wniosku, że nasza praca idzie na marne. Koledze, który prowadził sprawę operacyjną, przekazywałem informacje do sprawy, on mnie jeszcze motywował, żeby pisać, bo to super informacje, a tu się okazuje, że ten kolega później wylądował w areszcie śledczym – przyznaje.
- Jest taka historia, którą opowiadał nieżyjący już prokurator, kiedy po jakiejś bardzo suto zakrapianej imprezie prokurator budzi się w domu i z kieszeni marynarki wyciąga plik banknotów. I zastanawia się, "kogo ja miałem wypuścić?" – opowiada Marcin Rybak.
Wiele spraw w Prokuraturze Okręgowej we Wrocławiu prowadzonych było w sposób budzący wątpliwości, co potem było przedmiotem wielu postępowań karnych. – Z F. jest taka sprawa. On robił różne numery w prokuraturze ze sprawami. Potrafił tak sprawę "stlenić", jak to się mówi, że ze sprawy nic nie było. To drugim takim specjalistą, a może lepszym, był Tadek "Czerwony", prokurator M. – zdradza Stanisław O. – Naczelnik na niego mówił: specjalista od umorzeń – dodaje.
- Całe miasto było zawalone automatami do gier, które były pod nadzorem grup przestępczych, bo to był ogromny dochód. Podkładano sobie materiały wybuchowe pod samochody, dokonywano zabójstw – wylicza Adam Bigaj. – To była walka o wpływy – wyjaśnia.
"Zaproponowała pieniądze. Napisałem, że postępowanie dowodowe jest zakończone"
W 1996 roku na jednej z ulic we Wrocławiu ginie przestępca Marek Ł. To wynik porachunków gangsterskich. Zleceniodawcami okazali się jego byli koledzy. Sprawa zabójstwa Marka Ł. trafiła na biurko prokuratora Stanisława O. – Przychodzę do pracy, wzywa mnie naczelnik i mówi: "Masz prowadzić sprawę, bo tak komenda chce, że z tobą dobrze się pracuje. I ty sprawę tę dostaniesz". W tym czasie zaczynają się takie rozmowy i to prowadzone przez naczelnika ze mną, że w zasadzie nie ma dowodów. Cienka sprawa, w zasadzie na umorzenie – wspomina Stanisław O.
Prokurator wspomina, że wówczas stwierdził, że skoro tak mówią, to rzeczywiście "musi być słaba". – I nagle zaczęła się u mnie pojawiać żona B. Ona mi zaproponowała pieniądze. Napisałem notatkę, że postępowanie dowodowe jest zakończone. Można areszt uchylić, nie będzie konsekwencji dla sprawy. I poszło, ale już wtedy ona się znowu pojawiła i powiedziała: "Ile konkretnie?". Ja powiedziałem: dziesięć tysięcy – dodaje.
Ta sprawa na stałe połączyła go z jednym ze zleceniodawców zabójstwa, gangsterem Wiesławem B. – Byliśmy na stopie przyjacielskiej, kupił (perfumy - red.) Gaultier, a już mu się zacząłem zwierzać ze swojego życia osobistego, że nie daję rady z żoną. Mówi: "To masz tutaj". Jedne była dla niej, jedne dla mnie. "Daj jej, może będzie lepiej". Taki był dobry – opowiada prokurator.
"W ogóle nie ma próby szukania innych sprawców"
W noc sylwestrową z 1996 na 1997 rok dochodzi do morderstwa w Miłoszycach. Jako ochroniarze na dyskotece pracują Artur K. i Mariusz H. Obydwaj mieli już konflikt z prawem, a jednak nikt nie bierze ich pod uwagę jako ewentualnych sprawców zbrodni. Artur K. zostaje przesłuchany jedynie jako świadek, Mariusz H. przesłuchany nigdy nie został. W momencie, kiedy stał na bramce w Miłoszycach, poszukiwany już był listem gończym.
- Artur i jego kolega Mariusz w tym czasie mieli dwie sprawy karne. Obie za pobicie. W grudniu 1996 roku, kiedy była dyskoteka w Miłoszycach, jedna z tych spraw była zakończona nieprawomocnym jeszcze, ale wyrokiem skazującym do odsiadki. Ten sam wydział, który prowadził sprawę miłoszycką, którego funkcjonariusze byli na miejscu, wiedział o tym, że sąd poszukuje jednego z ochroniarzy – mówi Marcin Rybak. – Mamy też dokument opisujący dwie sprawy, w których temu panu Arturowi były stawiane zarzuty zgwałcenia – dodaje.
- Z tego, co ja pamiętam, to on nie miał fajnego stosunku do kobiet. Wyglądał na osobę, które je traktowała tak bardzo obcesowo. Słyszałem, że grał w jakichś filmach porno z dużą dawką przemocy – stwierdza w rozmowie z reporterami były gangster.
Dziennikarz Marcin Rybak zwraca uwagę, że w sprawie zabójstwa w Miłoszycach "jedna rzecz jest mocno niepokojąca". – Jak się czyta, jak policjanci rozmawiali z Tomaszem Komendą, to w ogóle nie ma próby szukania innych sprawców – podkreśla.
Kolejna wątpliwość związana jest z portretami pamięciowymi. Spośród czterech portretów pamięciowych jeden podobny jest do twarzy Artura K. Nikt wówczas tego nie wychwycił. Nie oznacza to, że jest zamieszany w zbrodnię, ale należało to wówczas zweryfikować. – W Miłoszycach był policjant z wydziału kryminalnego, mówili że superspecjalista od zabójstw, on uczestniczył w realizacji sprawy tak zwanych bramkarzy. Na miejscu zbrodni pojawia się pan Benedykt. Nie skojarzył? Nie zauważył? – zastanawia się Rybak.
"To był lokal, który właściwie był nietykalny"
We wrocławskiej willi, w której wówczas mieścił się dom publiczny, bywali często gangsterzy. – Prowadziliśmy obserwację tego miejsca i ku naszemu zaskoczeniu gośćmi wieczorowo-nocnymi byli też policjanci i prokuratorzy – wspomina Adam Bigaj. – Wyszło na to, że tutaj niestety dochodzi do osobistych kontaktów. Alkohol lał się tu strumieniami, narkotyki. To było ogromne zdziwienie, dlatego że to były ścisłe kontakty z przestępczością w mieście – dodaje.
Prokurator Stanisław O. potwierdza, że był kilka razy w rezydencji. Podkreśla, że przebywał tam zawsze w towarzystwie funkcjonariuszy komendy wojewódzkiej. – Byliśmy po pracy tam. Piliśmy przede wszystkim, na umór. Oczywiście dziewczyny były, i to bardzo chętne. Można było sobie bzykać. Ja nie mówię, że nie skorzystałem – przyznaje.
- To był lokal, który właściwie był nietykalny. Miejscowa jednostka prowadziła tu działania kontrolne i się okazuje, że wyszedł pan prokurator i powiedział: "Proszę mi się stąd wynosić, bo was wszystkich pozwalniam" – opowiada Adam Bigaj.
W sprawie korupcji we wrocławskich organach ścigania, zabaw prokuratorów i policjantów z przestępcami, poważne konsekwencje poniósł tylko Stanisław O. – Co, ja nie wiedziałem niby, że trzeba uważać? Że nie wolno się spotykać z pewnymi ludźmi, że trzeba ich omijać? Czułem, że jest to niebezpieczne, a sam w to wszedłem – stwierdza Stanisław O.
Większość bawiących się z prostytutkami funkcjonariuszy miała związek ze śledztwem przeciwko Tomaszowi Komendzie. W sprawach korupcyjnych "upiekło im się". Czy podobnie będzie w postępowaniu prowadzonym przez łódzką prokuraturę dotyczącym nieprawidłowości w śledztwie przeciwko Tomaszowi Komendzie?
- W tej sprawie wśród przesłuchanych są liczni funkcjonariusze policji, prokuratorzy i sędziowie, wszystkie te osoby, które brały udział w procesie, który w konsekwencji doprowadził do wydania wyroku skazującego – informuje Krzysztof Kopania z Prokuratury Okręgowej w Łodzi. – Nie przesłuchaliśmy jedynie tych osób z tej grupy, co do których mamy wątpliwości, w jakim charakterze w tym postępowaniu te osoby powinny odpowiadać, więc czy są podstawy ku temu, aby postawić im zarzuty – dodaje.
"Lepiej, żeby zbadali jego DNA. Będzie dobry strzał"
Do dziś nie zostali zatrzymani wszyscy sprawcy, a zbrodnia z Miłoszyc nadal kryje wiele tajemnic. Ostatecznie przesłuchano kolegę Artura K. - Mariusza H. - i wykluczono jego udział w zbrodni. Trudno natomiast wykluczyć udział samego Artura K., bo ten ukrywa się za granicą, uciekając przed wyrokami, jakie powinien odbywać w polskim więzieniu. Wiadomo jedno: prawie 25 lat temu skłamał w zeznaniach, twierdząc, że nie wie, gdzie przybywał jego kolega. Mariusz H. mieszkał wtedy razem z nim, pod jednym dachem.
- Ale ci powiem, rzeczywiście, on był taki dziwny w zachowaniu do kobiet. Taki mruk był, nieprzyjemny. Można powiedzieć, że żadnej nie odpuścił. Jak któraś była chętna, żadnej nie odpuścił. Ale jak mówisz, że on stał w tych Miłoszycach, to lepiej, żeby zbadali jego DNA. Będzie dobry strzał – mówi reporterom były gangster.
- Ta rozwijająca się "kariera" rzezimieszka, zastopowana w 1995 roku wątkiem sypania, dalej się rozwija. Mamy pobicie człowieka, później drugie pobicie. Po 1997 roku nie ma nic – zwraca uwagę Marcin Rybak. – Mamy wyrok, odsiadkę w więzieniu, jakieś drobne oszustwa, za które dostał wyroki bez zawieszenia tylko dlatego, że nie oddał pieniędzy. Pojawiają się opowieści w dokumentach sądowych o jakichś problemach ze zdrowiem, o próbach samobójczych, informacje o jakichś lekach – dodaje.
Artur K. opuścił kraj po 2000 roku. Dziś poszukiwany jest międzynarodowym listem gończym. Raz był zatrzymany w Holandii, ale ta nie zgodziła się wydać go polskiej stronie. Po wielu tygodniach dziennikarze przygotowujący reportaż dla "Superwizjera" odnaleźli go, choć na profilach społecznościowych nie występuje pod swoim nazwiskiem. Szybko urwał rozmowę. Potem wielokrotnie reporterzy próbowali się do niego dodzwonić, ale nigdy już telefonu nie odebrał. Wysłał za to nagrany przez siebie monolog.
- Dzieciom pomagałem, charytatywnie tutaj, różne akcje. Generalnie z dziesięć tysięcy albo dwanaście tysięcy euro w ratach różnych wysłaliśmy dzieciom – mówi na nagraniu. Dziennikarze wysłali mu pytania SMS-em, niestety do dziś nie uzyskali odpowiedzi, czy zgodziłby się na badanie jego DNA.
Pytania o udział Artura K. w zbrodni
Dziś pewne jest że Tomasz Komenda siedział za nie swoje grzechy, a sąd zasądził najwyższą jak do tej pory w Polsce sumę prawie 13 milionów złotych zadośćuczynienia i odszkodowania. Mnożą się pytania. Czy Artur K. miał coś wspólnego ze zbrodnią? Jakie powody mieli policjanci i prokuratorzy, żeby nie podążać tropami, które wówczas powinny być dla nich oczywiste. Ile jeszcze tajemnic kryje zbrodnia z Miłoszyc? - Ci ludzie, którzy mnie zamknęli, nie mają serca – mówi Tomasz Komenda.
Jaką szansę miał Tomasz Komenda w starciu z policjantami, którzy bawią się z przestępcami w domach publicznych? Marcin Rybak przyznaje, że żadnej, "jeżeli nie bywał w tych samych miejscach, nie balował z nimi, nie miał bogatych rodziców, którzy balowali z tymi policjantami bądź mogli dostać taką propozycję".
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24