We wtorek ma ruszyć proces biznesmena Marka Falenty, jego współpracownika Krzysztofa Rybki oraz dwóch kelnerów oskarżonych w sprawie nielegalnych nagrań m.in. polityków PO w warszawskich restauracjach z lat 2013-2014. Podsądnym grozi do dwóch lat więzienia.
Sąd Okręgowy w Warszawie na razie wyznaczył cztery rozprawy na maj. Sprawę poprowadzi troje zawodowych sędziów.
Kelnerzy z ponad 80 zarzutami
We wrześniu 2015 r. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga wysłała akt oskarżenia w tej sprawie. Jak podawała rzeczniczka prokuratury Renata Mazur, ustalono że motywy działania oskarżonych miały charakter biznesowo-finansowy. Media twierdzą, że nagrania miały być zemstą Falenty za śledztwo w sprawie firmy Składy Węgla, gdzie miał udziały, a także próbą zdobycia ważnych informacji dla działalności gospodarczej. Według prokuratury Falenta miał zlecić wykonanie nagrań dwóm pracownikom restauracji - Łukaszowi N. i Konradowi L. Za takie przestępstwo grozi im i współpracującemu z nimi Rybce do dwóch lat więzienia. Akt oskarżenia obejmuje 81 zarzutów. 66 z nich dotyczy nielegalnego nagrywania gości dwóch warszawskich restauracji Sowa i Przyjaciele (38 zarzutów) oraz Amber Room (28 zarzutów). Kelnerom - Łukaszowi N. prokuratura postawiła w akcie oskarżenia 66 zarzutów, Konradowi N. - 28, a Rybce jeden - pomocnictwa przy nagrywaniu. Wszyscy odpowiadają z wolnej stopy. Śledztwo trwało 15 miesięcy i dotyczyło podsłuchiwania od lipca 2013 r. do czerwca 2014 r osób z kręgu polityki, biznesu oraz funkcjonariuszy publicznych. Nagrano m.in. ówczesnych szefów MSW - Bartłomieja Sienkiewicza, MSZ - Radosława Sikorskiego, infrastruktury - Elżbietę Bieńkowską, prezesa NBP Marka Belkę, prezesa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego, szefa CBA Pawła Wojtunika. W sumie, podczas 66 nielegalnie nagranych spotkań, utrwalono rozmowy ponad stu osób; prokuraturze udało się ustalić tożsamość 97. Nie wszystkie złożyły wniosek o ściganie - było ich 57. Przesłuchanych zostało w sumie ok. 300 osób. Nagrani mogą w procesie zostać oskarżycielami posiłkowymi - mogliby wtedy zadawać pytania oskarżonym i świadkom, składać wnioski dowodowe oraz środki odwoławcze.
Brak "wątku zagranicznego"
Według Mazur, materiał dowodowy nie dał żadnych podstaw do uznania, że w sprawie istniał jakiś "wątek zagraniczny". W 2014 r. ówczesny prokurator generalny Andrzej Seremet pytany przez PAP, czy potwierdzają się słowa o scenariuszu tej sprawy mogącym być "pisanym innym alfabetem" - co ówczesny premier Donald Tusk sugerował w czerwcu 2014 r. - mówił, że "na razie w tej sprawie nic nie wskazuje na to, żeby był jakiś trop zagraniczny, na przykład prowadzący do obcych służb". Część nagrań ujawnił w czerwcu 2014 r. tygodnik "Wprost". Wkrótce potem prokuratorzy wraz z funkcjonariuszami ABW weszli do redakcji, żądając wydania nośników z nagraniami. Redakcja odmówiła, w związku, z czym prokuratura zarządziła przeszukanie. Odstąpiono od tych działań po szamotaninie i wtargnięciu do gabinetu naczelnego osób postronnych. Naczelny "Wprost" zapowiedział, że redakcja przekaże prokuratorom nośnik z nagraniem, gdy tylko upewni się, że nie naraża to źródła informacji - stało się to po kilku dniach. Sąd nie uwzględnił zażaleń "Wprost" na działania prokuratury. Uznał, że redakcja miała obowiązek wydać żądane przedmioty. Ocenił też, że treść protokołu przeszukania nie wskazuje na złamanie prawa przez prowadzących czynności. - Wręcz przeciwnie, zastrzeżenia można mieć do postępowania samego skarżącego i dziennikarzy "Wprost", którzy swoim zachowaniem utrudniali i ostatecznie uniemożliwili prokuratorom i funkcjonariuszom ABW dalsze prowadzenie czynności procesowej - zaznaczyła sędzia. W kwietniu br. Prokurator Krajowy Bogdan Święczkowski polecił ponowne przeprowadzenie śledztwa ws. udziału funkcjonariuszy ABW w przeszukaniu w redakcji. Pierwsze śledztwo w tej sprawie z braku znamion przestępstwa umorzyła prokuratura w Łomży w kwietniu 2015 r. Niedawno zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zastraszania dziennikarzy "Wprost" złożył koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński. Prokuratura Regionalna we Wrocławiu ponownie oceni działania ABW; nadzorującego przeszukanie prok. Józefa Gacka i ewentualnie innych osób.
Dymisje po upublicznieniu akt sprawy
Po nielegalnym upublicznieniu w czerwcu 2015 r. akt śledztwa ówczesna premier Ewa Kopacz informowała, że rezygnację z funkcji w rządzie i w Sejmie złożyły zarówno osoby, których rozmowy podsłuchano, a następnie ujawniono, ale też i takie, których nazwiska pojawiły się kontekście sprawy. Byli to ministrowie: zdrowia Bartosz Arłukowicz, sportu Andrzej Biernat, skarbu Włodzimierz Karpiński, wiceministrowie: skarbu Rafał Baniak, środowiska Stanisław Gawłowski, gospodarki Tomasz Tomczykiewicz. Z funkcji szefa doradców premiera zrezygnował Jacek Rostowski, a decyzję o rezygnacji z funkcji marszałka Sejmu podjął Radosław Sikorski. Jak twierdziła w 2015 r. "Gazeta Wyborcza", Falenta miał być współpracownikiem trzech służb specjalnych: ABW, CBA i policyjnego CBŚ, które nawzajem o tym miały nie wiedzieć. Nie było gry między służbami specjalnymi ws. Falenty, a wszystkie procedury zostały zachowane - mówił wtedy ówczesny koordynator służb specjalnych Marek Biernacki. W ujawnionym 11 maja w Sejmie audycie działań służb specjalnych za rządów PO-PSL Mariusz Kamiński informował, że w całej sprawie ABW nie dokonała żadnej analizy treści upublicznionych rozmów w kontekście możliwości popełnienia przestępstwa przez funkcjonariuszy publicznych. Działania operacyjne i śledcze nastawione były wyłącznie na ściganie sprawców nagrań - zaznaczył. Kamiński dodał, że cała afera była jednym z pretekstów do inwigilowania członków b. kierownictwa CBA - wobec sugestii, jakoby mieli związek z nielegalnymi nagraniami. Ponadto służby specjalne ściągały billingi połączeń telefonicznych dziennikarzy piszących o sprawie i analizowały połączenia. Zbierano też informacje o ich miejscach pobytu, adresach, sytuacji rodzinnej oraz prowadzono bezpośrednią obserwację spotkań i fotografowano je - mówił.
Autor: tmw//rzw / Źródło: PAP