Osiemset tysięcy - tyle przedsiębiorstw chce skorzystać z tak zwanej tarczy antykryzysowej. Premier Mateusz Morawiecki mówił o "miliardach złotych zaangażowanych z budżetu państwa" w pomoc firmom. Reporter "Czarno na białym" Radomir Czarnecki na przykładzie jednego przedsiębiorcy, który zatrudnia kilkadziesiąt osób, pokazał, jak ma się rzeczywistość do politycznych deklaracji.
Paweł Lewantowicz, współwłaściciel sieci kręgielni i firmy kateringowo-eventowej, to jeden z wielu przedsiębiorców, który został uderzony przez kryzys spowodowany koronawirusem. - Praktycznie z dnia na dzień nastąpił kataklizm. Inaczej tego nie można określić – mówi.
Reporterzy "Czarno na białym" pokazują jego walkę o przetrwanie i o to, by nie musiał zwalniać swoich pracowników.
Sukces w amerykańskim stylu
Mężczyzna wraz z żoną budował swoją firmę przez dziewiętnaście lat. Zaczynali od sprzedaży kanapek pracownikom warszawskich biurowców. Po kilku latach udało się odłożyć pieniądze na pierwszy punkt gastronomiczny.
Jako kelnerzy obsługiwali rodzinne i firmowe imprezy. Jednocześnie opiekowali się siedmiomiesięcznym dzieckiem. Ciężką pracą udało się osiągnąć sukces w amerykańskim stylu.
W ciągu kolejnych lat powstaje mała sieć centrów rodzinnej rozrywki i kręgielni. Firma zatrudniająca kilkudziesięciu pracowników osiąga obroty około czternastu milionów złotych rocznie. Teraz jej obroty wynoszą zero złotych.
"Dziś z punktu widzenia firmy, my już nie jesteśmy wypłacalni"
Przedsiębiorca zakładał, że kryzys gospodarczy w końcu nadejdzie, że spadek przychodów może sięgnąć czterdziestu, a nawet sześćdziesięciu procent - ale nie, że przychodów nie będzie wcale. - Dziś, z punktu widzenia firmy, my już nie jesteśmy wypłacalni – mówi Paweł Lewantowicz.
Sekwencja wydarzeń, która doprowadziła do tego, że firma stanęła na krawędzi bankructwa, jest bardzo prosta: 4 marca zostaje odnotowany pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce, 7-8 marca pojawiają się pierwsze sygnały o zagrożeniu dla branży eventowej, 9 marca premier Mateusz Morawiecki rekomenduje odwoływanie imprez masowych, a 10 marca zapada w tej sprawie decyzja.
- Wszystkie eventy, które mieliśmy zakontraktowane do końca czerwca, w ciągu trzech dni zostały odwołane – mówi przedsiębiorca. – To był pierwszy duży cios dla nas, jako firmy – dodaje.
"Był to dzień, w którym we mnie coś pękło"
13 marca przychodzi kolejny cios, bo stan zagrożenia epidemią oznacza, że w zasadzie przedsiębiorca nie może prowadzić też działalności gastronomicznej. Pozostają dania na wynos, ale to nie przynosi wpływów, które uratowałyby firmę. Właściciel zarządza zebranie z załogą.
- Był to dzień, w którym we mnie coś pękło. Ja nie wiedziałem, co mam ludziom powiedzieć. Menadżerowie, kierownicy pytali, co mają ludziom powiedzieć i ta bezsilność, pierwsza od dziewiętnastu lat, kiedy ja nie wiedziałem, jakie kroki mamy podjąć – przyznaje.
ZUS, stałe opłaty i pensje pracowników, których traktuje jak członków rodziny, już pokrywa z prywatnych oszczędności. Jego firma dusi się - jak tlenu potrzebuje pieniędzy, aby uzyskać płynność finansową, aby mieć za co opłacić rachunki i przetrwać najgorsze.
"Do ZUS próbuje się dodzwonić kilkaset tysięcy osób"
Zapytany o instytucje, z którymi musi się kontaktować, żeby uratować swój biznes, w ciągu kilku minut rysuje całą sieć urzędów – to Ministerstwo Rozwoju, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Zakład Ubezpieczeń Społecznych, urząd skarbowy, Polski Fundusz Rozwoju, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, wojewódzki urząd pracy, powiatowy urząd pracy i bank.
Ale wychodzić nie można, więc pozostaje kontakt telefoniczny lub mailowy. Dzwoniąc na infolinię Zakładu Ubezpieczeń Społecznych dowiaduje się tylko, że "wszystkie linie są zajęte". Telefony do urzędów pracy i Polskiego Funduszu Rozwoju, odpowiadającego za realizację tak zwanej tarczy antykryzysowej, wyglądają podobnie – wszyscy konsultanci są zajęci.
Rzecznik prasowy ZUS Paweł Żebrowski wyjaśnia, że urzędnicy są "w wyjątkowej sytuacji". - Do nas w obecnej chwili, z tego co pamiętam, od 18 marca próbuje się dodzwonić kilkaset tysięcy osób – mówi.
"Chcemy, żeby jeszcze w kwietniu program był dostępny dla przedsiębiorców"
Reporter "Czarno na białym" umawia się też na rozmowę z prezesem Polskiego Funduszu Rozwoju - jest odpowiedzialny za jedną z największych operacji finansowych w najnowszych dziejach Polski. Ma przetransferować na konta polskich firm kwotę 100 miliardów złotych. - Chcemy, żeby jeszcze w kwietniu program był dostępny dla przedsiębiorców – mówi Paweł Borys, prezes PFR.
Z rządowej tarczy skorzystać mają setki tysięcy firm. Szef PFR pytany, czy systemu rządowej pomocy nie można uprościć do "jednego okienka" odpowiada, że to "byłby stan idealny". - Ale jest to niestety niemożliwe i w żadnym kraju to tak nie funkcjonuje. Trzeba by zbudować cały system informatyczny, który miałby temu służyć. Myślę, że taki projekt to są dwa-trzy lata – uważa Paweł Borys.
Szef PFR twierdzi, że uruchomienie pomocy dla przedsiębiorców w pełnym zakresie to kwestia dwóch tygodni. Tłumaczy, że czeka na zielone światło z Brukseli, bo na to musi dać jeszcze zgodę Komisja Europejska.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24