Pech polegał na tym, że alarm o pożarze wszczął Ali, znany na oddziale piroman. Nikt mu nie uwierzył, zareagowano za późno. Przybyli na miejsce strażacy płakali albo wymiotowali widząc pacjentów, którzy spłonęli żywcem przywiązani do szpitalnych łóżek. Poruszony tragedią Jacek Kaczmarski chwycił za pióro i napisał jeden ze swoich najpopularniejszych tekstów. Słuchacze uznawali go za metaforę Polski lat 1980/81.
Stanął w ogniu nasz wielki dom
Pacjent Ryszard idzie ciemnym szpitalnym korytarzem. Na parapetach palą się świeczki. Przez głowę przebiega mu myśl, że przecież jest 1 listopada. Ale te świeczki nie upamiętniają zmarłych. Płoną dla żywych. Oświetlają drogę ewakuacyjną, bo wysiadła elektryczność.
Strażak Bronisław, gdy widzi, co się dzieje, z przerażeniem uświadamia sobie, że syrena w remizie nie wyje, tylko miauczy. Taka słaba. A tu trzeba bić na trwogę I wyć. Bo bezmiar nieszczęścia jest ogromny.
Kapral Jerzy oraz szeregowcy Marcin i Marek bez rozkazu wchodzą w ogień. Wewnątrz płonącego szpitala są butle z propan-butanem. Trzeba je wynieść, bo inaczej wybuchną. Żołnierze nie wiedzą, czy wrócą.
Dym w korytarzach kręci sznury
Szpital dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Górnej Grupie koło Grudziądza mieścił się w wybudowanym w latach 20. XX wieku dawnym domu zakonnym księży werbistów. Budynek, przejęty w 1952 roku przez komunistyczne państwo, nie został jednak ani przystosowany do potrzeb szpitala, ani zmodernizowany. Nie został nawet wyremontowany. Dopiero po kilku latach jakaś komisja czy inna inspekcja odnotowała, że szpital mieści się w budynku z drewnianymi stropami, co nawet w latach 50. było nie do pomyślenia.
Gdy iskra z nieszczelnego przewodu kominowego wydostała się do wnętrza stropu, archaiczne ocieplenie z igliwia i trocin nie zajęło się od razu. Może było lekko zawilgocone. A może w pustce stropu brakowało ciągu powietrza. Niewielki płomień wędrował sobie powoli, konsekwentnie pochłaniając kolejne pokłady ściółki. Gdy docierał do przeszkody w postaci ceglanej ściany, cofał się, ale dalej się tlił.
Pacjenci z oddziałów epileptyków i schizofreników czuli dym. I nawet mówili, że ściany są ciepłe. Ale nikt im nie wierzył. Przecież pacjenci psychiatryka widują nie takie rzeczy, jak dym. I czują przez skórę nie tylko podejrzanie ciepłe ściany.
Jest głęboka, naprawdę czarna noc
Tamtej nocy z 31 października na 1 listopada 1980 r. nad 125 pacjentami na oddziałach zamkniętych Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Górnej Grupie koło Grudziądza czuwały zaledwie cztery pielęgniarki. Trzy z nich jeszcze tego samego roku przed wakacjami były uczennicami liceum medycznego. To była ich pierwsza praca. Czwarta, najbardziej doświadczona, miała pięcioletni staż.
Rozpoczęły dyżur o 21.00. Dwie godziny później, zgodnie z regulaminem szpitala, pozamykały od zewnątrz na klucz sale chorych. W tym czterdziestoosobową (!) salę z ciepłą ścianą. Spokojnie poszły do dyżurki robić sobie kolację. I zaparzyć kawę.
Z piwnic płonące uciekają szczury
Szpital miał również część mieszkalną dla pracowników. Mieszkało w niej osiem rodzin. Swój kąt miał tu między innymi palacz i konserwator w jednej osobie. W pewnym momencie w całym budynku zgasło światło. Ludzie byli do tego przyzwyczajeni. Kraj w 1980 roku pogrążony był w potężnym kryzysie gospodarczym. Elektrowniom brakowało węgla. Wyłączano prąd dla oszczędności.
Palacz jednak wyjrzał przez okno. W oddali we wsi świeciły się światła, więc to nie mogło być planowe wyłączenie. Wyszedł na schody, żeby wymienić korki. Otoczył go dym. Ktoś krzyczał: "Pali się!".
Paliło się za ścianą w szpitalnej części budynku. W okamgnieniu przypomniał sobie słowa swojego zmarłego teścia, który widział, jak przed laty murarze odgradzali część szpitalną od części mieszkalnej ścianą na grubość tylko jednej cegły. Nawet wspominał kiedyś zięciowi: "Jak będzie się paliło, bierz kilof i rozwalaj ścianę w tym miejscu".
Palacz pobiegł do piwnicy po kilof.
Krzyczę przez okno, czoło w szybę wgniatam
Pielęgniarki w dyżurce nie zjadły tej nocy kolacji. Nim usiadły do stołu, usłyszały czyjś krzyk: "Pali się!". Dopiero w tym momencie, jak zapewniły, poczuły ostry swąd. Pobiegły długim korytarzem otworzyć salę pacjentów. Wtedy korytarz był już pełen dymu. Światło już się nie świeciło.
Udało się im dostać do jednej z zadymionych sal chorych. Próbowały ją przewietrzyć, ale okna w szpitalu psychiatrycznym uchylały się jedynie na kilka stopni, tworząc niewielkie szpary. Przez te szpary siostry wołały o pomoc.
Haustem powietrza robię w żarze wyłom
W mieszkalnym skrzydle budynku palacz tłukł zapamiętale kilofem w ścianę. Sąsiedzi odrzucali gruz. Gdy wybił dziurę, buchnął z niej taki żar, że trzeba było się cofnąć. W międzyczasie dotarli strażacy ochotnicy, pomogli powiększyć otwór. Podjęli próbę wyciągnięcia leżącego najbliżej dziury pacjenta. Po omacku, na bezdechu. Wyciągnęli jednego ciężko poparzonego chorego. Pozostali pacjenci w tej sali płonęli i nie można było im pomóc.
Gdy przyjechała straż pożarna, jeden ze strażaków w aparacie tlenowym próbował wejść do płonącej sali, żeby ratować ludzi. Sama maska na nic się zdała. Potrzebne były kombinezony żaroodporne. A tych na pierwszym etapie akcji strażacy nie mieli.
Pierwszy zastęp straży pożarnej pojawił się po kilkunastu minutach. W Górnej Grupie działała jednostka OSP. Ochotnicy niewiele jednak mogli zrobić. Ich wozem bojowym był żuk - samochód dostawczy skonstruowany na podwoziu osobówki. Hydrant na szpitalnym podwórzu nie działał. A staw w ogrodzie przez lata zaniedbań zmienił się w bagno. Strażacy musieli rozgarniać rękami opadłe liście, żeby można było zanurzyć motopompę.
W ogóle tamtej nocy wszystko wydawało się za małe lub za mało sprawne jak na rozmiary żywiołu. Ochotnicy z Górnej Grupy wspominali, że syrena na ich remizie brzmiała jak miauczący kot, gdy nad okolicą grzmiał huk pożaru - trzaski łamanych krokwi i wystrzały pękającego eternitu na dachu.
Ten, co mnie słyszy, ma mnie za wariata
Przyczynę pożaru, czyli iskrę ze spękanego komina, ustalono dopiero po jakimś czasie. Początkowo pracownicy domyślali się, że powstał on z powodu niesprawnej instalacji elektrycznej. W szpitalu nagminnie ginęły gniazdka. Złowrogo sterczące kable z puszek elektrycznych to był częsty widok. Niektórzy pacjenci wręcz wydłubywali ze ścian całe długie przewody.
W lipcu 1980 roku doszło nawet do iskrzenia zwisających na ścianie przewodów. Problem ten szpital naprawił we własnym zakresie. Był to incydent elektryczny, a nie pożarowy.
Czasami pielęgniarki, sięgając po ciemku do kontaktu, by zapalić światło, wyczuwały pod palcami kable, a nie przyciski, bo kontakt gdzieś zaginął. Nauczyły się więc zapalać światło bez kontaktów. Zwierając ze sobą kabelki, które kiedyś łączył przełącznik. Taka samodzielność w rozwiązywaniu codziennych problemów.
Ostatniego wieczoru przed pożarem znów ktoś sprywatyzował gniazdko z korytarza. Zauważyła to pielęgniarka robiąca wieczorny obchód przed zamknięciem sal. Każde zniknięcie gniazdka lub kontaktu trzeba było odnotować w raporcie z dyżuru. Ale, jak twierdziły pielęgniarki, to zapisywanie nic nie zmieniało. Stało się zwykłą biurokratyczną rutyną. Elementy elektryczne ginęły nadal.
W warunkach szpitala psychiatrycznego różne przedziwne rzeczy, gdy powtarzają się regularnie, przestają być dziwne i stają się codziennością. A to usypia czujność.
Woła: "Co jeszcze, świrze, ci się śniło?"
Pacjent, którego przezywano Ali, miał takie specyficzne urojenia, które kazały mu widzieć ogień. Często więc krzyczał, że się pali. Ale poza jednym incydentem, gdy kiedyś sam podpalił swój materac, ogień był wytworem jego schorowanej wyobraźni.
Rutynowe podejście personelu do urojeń Alego polegało więc na tym, że Alemu nie wierzono. Gdy wołał: "pali się", nie robiło to na nikim specjalnego wrażenia. Pech chciał, że właśnie tamtej nocy to właśnie Ali pierwszy zauważył ogień i pierwszy krzyczał, że się pali.
Dopóki dym nie wdarł się na korytarze, wszyscy myśleli, że pożar to kolejne powtarzające się urojenia tego pacjenta.
Zresztą i innymi potrzebami pacjentów mało kto się wtedy przejmował.
Więc chwytam kraty rozgrzane do białości
Psychiatryk w warunkach realnego socjalizmu wyglądał jak ośrodek odosobnienia i obóz pracy w jednym. W Górnej Grupie lżej chorzy pacjenci byli wykorzystywani do pracy w polu u okolicznych chłopów. Gdy ktoś zadawał zbyt dociekliwe pytania w tej sprawie, lekarze odpowiadali, że to taki rodzaj terapii przez pracę. A okoliczni mieszkańcy byli zadowoleni. I stosowali osobliwy przelicznik: "jeden wariat - pół traktora".
Terapia przez pracę bez zapłaty, i to w prywatnych gospodarstwach, musiała budzić co najmniej zastanowienie. Bo w szpitalu były warsztaty terapii zajęciowej. Chorzy tkali w nim na krosnach prześcieradła i narzuty na łóżka. Wokół szpitala rozciągał się park, w którym roboty też było pod dostatkiem. Pytania o wyzyskiwanie pacjentów nigdy nie doczekały się przekonującej odpowiedzi. Śledczy badający przyczyny pożaru i bez tego mieli pod dostatkiem roboty.
W szpitalu pacjenci byli stłoczeni w wieloosobowych salach. Mniejsze liczyły po dwadzieścia łóżek. Większe czterdzieści do pięćdziesięciu. Ustawione były tak gęsto, że nie było między nimi przejścia. Pacjenci, chcący dostać się do swoich łóżek, musieli skakać po łóżkach sąsiadów. Sal jednak nie rozgęszczono, bo nie było dokąd skierować nadliczbowych chorych.
W salach nie było szafek. Swoje osobiste rzeczy każdy pacjent musiał trzymać na wierzchu.
Dla tych najciężej chorych wieloosobowa sala była jedynym światem, jaki znali. Bliscy ich porzucili. Nikt ich nie odwiedzał. Nikt nie przysyłał paczek. Epileptycy, schizofrenicy katatonicy i pacjenci izolowani ze względu na ciężkie upośledzenie umysłowe. Praktycznie wyrzuceni ze społeczeństwa. De facto pozbawieni człowieczeństwa. Nawet w więzieniach skazani mieli mniej współlokatorów w celach i więcej intymności, niż zamknięci i odizolowani od świata chorzy psychicznie.
Twarz swoją widzę, twarz w przekleństwach
Ponurego obrazu dopełniał fakt, że polska psychiatria dopiero w 1968 roku odstąpiła od stosowania trójstopniowego podziału upośledzenia umysłowego na debilizm, imbecylizm i idiotyzm. Odejście od starego nazewnictwa następowało jednak z oporami. W prasie lat 80. można spotkać publikacje starszego pokolenia dziennikarzy piszących o "idiotach niezdolnych do samodzielnego żywota, prawie że niezdolnych do myślenia", którzy stanowili jedną trzecią stanu wszystkich pacjentów.
Gdy w pierwszych chwilach po wybuchu pożaru pielęgniarkom udało się otworzyć drzwi jednej z nadmiernie zagęszczonych sal, runął na nie tłum poparzonych i podduszonych dymem postaci, oszalałych z przerażenia. Wybuchła panika, nad którą do czasu przyjazdu zawodowej straży pożarnej, wojska i milicji, nikt nie był w stanie zapanować.
Obok sąsiad patrzy z ciekawością, jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa
Ochotniczej i zawodowej straży pożarnej przyszło z pomocą wojsko. We wszystkich doniesieniach prasowych z tamtego czasu uderza brak informacji, skąd wojsko przyjechało. Za PRL-u informacja, gdzie znajdują się jednostki, stanowiła tajemnicę wojskową.
Żołnierze z poboru mieli zająć się ewakuacją pacjentów z miejsc zagrożenia. Założyli charakterystyczne wojskowe maski przeciwgazowe, tak zwane słoniki. Ale ich pochłaniacze zostały skonstruowane do neutralizacji bojowych środków trujących, a nie zwykłego dymu z pożaru. Maski na niewiele się przydały. Ratowali więc, co mogli i jak mogli. Później wspominali wstrząsające widoki pacjentów - nagich albo tylko w szpitalnej bieliźnie czy ponadpalanych piżamach, chowających się w szafach, pod łóżkami, próbujących zasłonić się przed ogniem prześcieradłami.
Ci przywiązani dymem materaców przepowiadają życia swego słowa
Część pacjentów nie mogła uciec przed pożarem dlatego, że byli przypięci do swoich łóżek pasami. Do sprzątania ich zwłok również skierowano żołnierzy, bo nikt się do tego nie kwapił, a żołnierz służby zasadniczej rozkaz wykonać musi. Dowódcy - jak się okazało - też mają swoich szefów, których musieli słuchać. Polecenie uprzątania zwłok przez żołnierzy wydał osobiście sekretarz komitetu gminnego PZPR.
Niektórzy pacjenci nie spłonęli, ale zaczadzili się na śmierć albo otruli toksycznym dymem z płonących materaców. Inne trupy były osmolone, pozbawione nosów lub uszu. Korpusy niektórych ciał popękały z gorąca, ukazując wnętrzności. Żar powyginał żelazne łóżka w fantastyczne kształty. Większość żołnierzy rzygała. Niektórzy płakali.
Nam pod nogami żarzą się posadzki
Zarzewie ognia, które powstało wewnątrz drewnianego stropu, doprowadziło do tego, że najszybciej spłonęła podłoga w czterdziestoosobowej sali. Strop zawalił się, a pacjenci, którzy nie zdołali uciec z sali, spadli do znajdującej się piętro niżej kaplicy werbistów. Bo zakon użytkował część budynku.
"Jakież to mistyczne spłonąć w dzień Wszystkich Świętych, spaść do kaplicy, dając świadectwo o swoich pełnych fałszu bliźnich" - napisze z gorzką ironią po latach Andrzej Marek Michorzewski, psychiatra, późniejszy dyrektor macierzystego szpitala w Świeciu.
Gdyby bowiem spełniono wszystkie zalecenia kontroli budowlanych i pożarowych, to liczba ofiar z pewnością byłaby mniejsza, bo można byłoby wtedy sprawniej przeprowadzić ewakuację.
Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach
Rozmiary strat i liczba ofiar mogła być jednak jeszcze większa, gdyby nie szaleńcza misja trzech żołnierzy. W strefie zagrożonej ogniem znajdował się zapas butli z gazem propan-butan. Żołnierze ci bez wahania i bez czekania na rozkaz pobiegli do miejsca, w którym w każdej chwili mógł nastąpić wybuch. Wynieśli butle. Do eksplozji nie doszło.
Gdyby butle wybuchły, kto wie, czy ocalałaby grupa ewakuowanych pacjentów tłocząca się w przyszpitalnym parku w oczekiwaniu na karetki, które rozwiozą ich do innych szpitali. Tamtej nocy temperatura spadła do minus siedmiu stopni. A pacjenci czekali na nowe zakwaterowanie boso lub w samych kapciach i piżamach. W sumie na placu przed szpitalem, łącznie z gapiami, zgromadziło się około tysiąca osób.
Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera
Ewakuacja pacjentów była tym bardziej utrudniona, że panicznie bali się nie tylko ognia, ale i... mundurów.
Wielu pacjentów było tu zamkniętych od kilkunastu lat. Wielu miało pozostać w szpitalu do końca życia. Sala, widok innych chorych w piżamach i pielęgniarek oraz lekarzy w białych fartuchach był całym światem, jaki znali. Niektórzy, gdy zobaczyli umundurowanych strażaków czy żołnierzy, myśleli, że to wojna. Prawdopodobnie ich poczucie grozy potęgował fakt, że rozgrzany eternit pękając wydaje taki dźwięk, jak by ktoś strzelał z karabinu. Uciekali więc przed ratownikami zamiast dać się ewakuować. Ktoś wpadł na pomysł, żeby ratownicy narzucili na mundury białe kitle, żeby wzbudzić zaufanie zagrożonych pacjentów.
Ci, którzy jakimś cudem samodzielnie wydostali się z żywiołu byli tak zdezorientowani, że uciekali gdzie popadnie. Milicja do świtu szukała ich w pobliskich wioskach.
"Tędy!" - wrzeszczy - "Niech was jasna cholera!", a my nie chcemy uciekać stąd
Jeden z pacjentów mówił reporterowi, że ratownicy nawet nic mu nie wyjaśniali. Wzięli pod ręce i po prostu wynieśli.
Pielęgniarka w rozmowie z reporterami "Prawa i Życia": - Nie chcieli wychodzić, zwłaszcza ci, którzy byli tam od lat i wiedzieli, że im nie wolno opuszczać pokoi.
Strażak w wywiadzie dla bydgoskich "Faktów": - Pamiętam jak pacjent, który wydostał się z płomieni sam z całym osobistym dobytkiem, prosił nas, byśmy dali mu wrócić po kompot.
Milicjant z gminnego posterunku wchodził w żar i wyprowadzał za każdym razem po dwóch, trzech pacjentów. Stawiali jednak opór. Chcieli wracać do pokoi po spodnie, po rzeczy ukryte w pościeli. Chowali się pod łóżka. Wyprowadzeni z miejsc zagrożenia z powrotem umykali do pokoi - informowały "Kulisy".
Pacjent Ryszard (ten, któremu świeczki na korytarzu przypomniały, że jest 1 listopada) w rozmowie z "Prawem i Życiem": - W żadnym szpitalu nie było mi tak dobrze, jak tu.
Jeden z pacjentów, poparzony w pożarze, został odwieziony do innego szpitala. Na izbie przyjęć zapytano go o nazwisko. "Ja nie mam nazwiska" - odpowiedział. "Moje nazwisko się spaliło".
Krzyczymy w szale wściekłości i pokory
O tym, że Szpital dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Górnej Grupie nigdy nie powinien się znaleźć w poklasztornym budynku o drewnianej łatwopalnej konstrukcji, wiedziano od samego początku, ale nikt nic z tym nie zrobił.
Ostatnią przed pożarem kontrolę strażacką przeprowadzono w tym szpitalu we wrześniu 1979 roku. Jej wyniki były porażające. Odnotowano nawet 50 chorych w jednej sali i tylko jedno wyjście ewakuacyjne. Chorzy, niemogący się poruszać o własnych siłach, byli umieszczeni na najwyższych piętrach. Część wyjść ewakuacyjnych została zlikwidowana lub zastawiona ciężkimi szafami, żeby pacjenci nie uciekali. Nie było schodów ewakuacyjnych. Zalecenia z tej kontroli nie zostały nigdy wykonane.
Dopiero po pożarze, który pochłonął 55 ofiar, władze nakazały przystosowanie szpitali do wymagań przeciwpożarowych i przestały skąpić na to pieniędzy. W niektórych szpitalach koszt nowo dostawionych klatek schodowych przewyższał wartość zdekapitalizowanych budynków.
Stanął w ogniu nasz wielki dom!
W PRL, gdy obieg informacji był ograniczony i zniekształcany przez cenzurę, społeczeństwo informowało się samo, jak mogło - pogłoską, plotką, miejską legendą. Mówiło się, że w Górnej Grupie, ze względu na bliską odległość niepokornego Gdańska, potajemnie więzi się i szprycuje lekami antykomunistycznych działaczy.
Sprawa była nawet badana w wolnej Polsce przez Instytut Pamięci Narodowej. Pion śledczy instytutu poprzestał jednak na postępowaniu sprawdzającym i odmówił wszczęcia śledztwa. Zawiadomienie zawierało bowiem fantastyczną hipotezę, że wszystkie ofiary z Górnej Grupy to działacze antykomunistycznej opozycji skrytobójczo pozbawieni życia w celowo wywołanym pożarze.
"Nie ujawniono żadnych dowodów, które wskazywałyby, iż w szpitalu osadzeni byli działacze opozycji, a podpalenie było zamierzonym działaniem wyczerpującym znamiona zbrodni zabójstwa" - czytamy w komunikacie IPN z września 2009 roku.
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych
Bezpośrednio po pożarze prokuratura powszechna przeprowadziła śledztwo. Akt oskarżenia objął zastępcę dyrektora do spraw techniczno-finansowych i kierownika działu administracyjno-technicznego. Prokurator zarzucił im niedopełnienie obowiązków, bo nie wykonali zaleceń z kontroli przeciwpożarowej z ubiegłego roku, i narażenie przez to pacjentów na utratę zdrowia i życia.
W środowisku podniosły się głosy, że obaj oskarżeni byli tylko kozłami ofiarnymi. Że prawdziwi sprawcy zaniedbań w szpitalu - decydenci, którzy skąpili pieniędzy na modernizację szpitala - siedzą znacznie wyżej i wymknęli się karzącemu ramieniu sprawiedliwości.
"Autorów tego scenariusza tego horroru należałoby szukać wśród przeciwników reformy lecznictwa psychiatrycznego i zwolenników dużych szpitali psychiatrycznych, fanów czterdziestołóżkowych sal chorych i arogantów odpowiedzialnych za stagnację polskiej psychiatrii" - napisał po latach Michorzewski, psychiatra z niewątpliwym talentem publicystycznym i literackim, autor tekstów większości hitów Kobranocki.
Ostatecznie oskarżeni o zaniedbania w Górnej Grupie uniknęli kary. W międzyczasie zdarzył się stan wojenny i sale sądowe zapełniły się wrogami władzy ludowej, a wcześniejsze procesy uległy odroczeniu. Proces w sprawie Górnej Grupy ostatecznie został umorzony na mocy amnestii z 1984 roku.
Poruszony wydarzeniami w Górnej Grupie Jacek Kaczmarski napisał tekst pt. "A my nie chcemy uciekać stąd". Piosenka z muzyką Przemysława Gintrowskiego zdobyła wielką popularność w drugim obiegu w stanie wojennym. Odbiorcy interpretowali płonący szpital psychiatryczny jako metaforę ówczesnej Polski.
Stanął w ogniu nasz wielki dom Dym w korytarzach kręci sznury Jest głęboka, naprawdę czarna noc Z piwnic płonące uciekają szczury Krzyczę przez okno, czoło w szybę wgniatam Haustem powietrza robię w żarze wyłom Ten, co mnie słyszy, ma mnie za wariata Woła: "co jeszcze, świrze, ci się śniło" Więc chwytam kraty rozgrzane do białości Twarz swoją widzę, twarz w przekleństwach A obok sąsiad patrzy z ciekawością Jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa Dym w dziurce od klucza, a drzwi bez klamek Pękają tynki wzdłuż spoconej ściany Wsuwam swój język w rozpalony zamek Śmieje się za mną ktoś jak obłąkany Lecz większość śpi nadal, przez sen się uśmiecha A kto się zbudzi, nie wierzy w przebudzenie Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa Na rusztach łóżek milczy przerażenie Ci przywiązani dymem materaców Przepowiadają życia swego słowa Nam pod nogami żarzą się posadzki Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera A my wciśnięci w najdalszy sali kąt "Tędy!" - wrzeszczy - "Niech was jasna cholera!" A my nie chcemy uciekać stąd. A my nie chcemy uciekać stąd! Krzyczymy w szale wściekłości i pokory Stanął w ogniu nasz wielki dom! Dom dla psychicznie i nerwowo chorych! Jacek Kaczmarski
Tymczasem 55 ofiar z Górnej Grupy długo czekało na upamiętnienie. Choć władza to obiecała, po roku na zbiorowej mogile nie stał jeszcze żaden pomnik. Służba Bezpieczeństwa nie pozwoliła na upamiętnienie ofiar z nazwiska i podanie na tablicy nagrobnej przyczyny ich śmierci. Dopiero w 2010 roku z okazji jubileuszu szpitala w Świeciu na przyszpitalnym cmentarzu została odsłonięta marmurowa tablica pamiątkowa z prawdziwego zdarzenia.
Werbiści, którzy w wolnej Polsce odzyskali swój dawny zrujnowany dom zakonny, odbudowali go po pożarze. W 2017 roku ustawili głaz z tablicą upamiętniającą ofiary pożaru.
Artykuł powstał na podstawie poniższych publikacji:
Andrzej Marek Michorzewski, "Dzień, w którym wybiło szambo, czyli nadużycia w psychiatrii", Oficyna Wydawnicza Finna, 2005
"Czerwona księga pożarów. Wybrane problemy pożarów oraz ich skutków", Wydawnictwo CNBOP-PIB, 2016
Iwona Orłowska, Marcin Cisek, "Praktyczne aspekty ewakuacji ludzi ze szpitali", Wydawnictwo CNBOP-PIB, 2016
"Informacje o śledztwach zarejestrowanych w 2009 roku w poszczególnych oddziałowych komisjach", Instytut Pamięci Narodowej, 2009.
Wojciech Bronisławski, "Pożar w szpitalu psychiatrycznym", "Przegląd Pożarniczy" nr 1/1981;
Grażyna i Włodzimierz Krzyżanowscy, "Zaczynał się pierwszy listopada", "Prawo i Życie", 9.11.1980
Sławomir Godera, "Pożar w szpitalu", "Kulisy", 15.11.1980
Mirosław Twaróg, "Dramat w szpitalu", "Fakty" (bydgoskie), 15.11.1980
Mirosław Twaróg, "Czekając na ogień", "Fakty" (bydgoskie), 27.03.1982
Adam Bilikiewicz, "Dramat w szpitalu" (list do redakcji), "Fakty" (bydgoskie), 22.11.1980
Zbigniew Gach, "Pożar", "Czas", 16.11.1980
Urszula Łączkowska, "Zdani na oko opatrzności", "Fakty" (bydgoskie), 21.03.1981
Śródtytuły w tekście pochodzą z tekstu Jacka Kaczmarskiego "A my nie chcemy uciekać stąd".
Polskie szpitale psychiatryczne nadal są przepełnione. Sytuacja poprawiła się o tyle, że materace na korytarzach nie blokują całkowicie dróg ewakuacyjnych. Materiał "Czarno na białym"
Autor: Jacek Pawłowski
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock, NAC, tvn24.pl