Zaledwie pięciu sekund zabrakło, by uratować życie choć części pasażerów tragicznego lotu do Katynia. Tylko tyle potrzebował prezydencki Tupolew, by wzbić się znów w powietrze. "Dziennik Gazeta Prawna" dotarła do zapisu czarnych skrzynek z Tu-154. Wynika z nich, że w czasie uderzenia o ziemię nie doszło do wybuchu, paliwo miało temperaturę poniżej zera, a silniki - oderwały się wcześniej.
Gazeta dotarła do zapisu z polskiej tzw. trzeciej czarnej skrzynki ATM-QAR. Ta - ze względu na to, że jest polskim urządzeniem, badana była w polskim Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie. Chociaż dane odczytano już przed dwoma tygodniami, oficjalnie nie ujrzały światła dziennego. "Dziennikowi Gazecie Prawnej" udało się jednak wysnuć pewne wnioski z zapisu z polskiego rejestratora ATM-QAR.
5 sekund za mało
Zdaniem dziennikarzy, dowódca załogi - kpt. Arkadiusz Protasiuk - gdy tylko zorientował się, że jest za blisko ziemi, próbował poderwać maszynę. Świadkowie przesłuchani przez rosyjską prokuraturę twierdzili, że słyszeli wycie silników samolotu, gdy przelatywał on nad drogą. Według danych z czarnej krzynki, wtedy silniki miały około 60 proc. swojej mocy. Tu-154M na rozpędzenie ich do maksymalnej mocy potrzebuje jednak około 10 sekund. Gdy samolot przelatywał nad drogą, potrzebował jeszcze niespełna 5 sekund, czyli 400 metrów, by wzbić się z fazy lądowania z powrotem w powietrze - interpretuje ciąg wydarzeń "DGP".
Kapitan Protasiuk prawdopodobnie nie wzbiłby się z powrotem do lotu - według gazety planował wykonać manewr, który spowodowałby, że samolot wyląduje na brzuchu i być może część pasażerów mogłaby przeżyć.
Dwie hipotezy
Samolot jednak uderzył w drzewo, co spowodowało urwanie się jednej trzeciej lewego skrzydła. To przesądziło o katastrofie - Tupolew zaczął się obracać wokół własnej osi, a ścięte skrzydło zaczęło ryć o ziemię. Maszyna w czasie zderzenia ziemią była do góry nogami - jej ogon jako pierwszy zawadził o grunt.
Zdaniem "DGP" odczytane dane z rejestratora nie przynoszą jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego piloci postanowili lądować w Smoleńsku. Według informacji gazety oskarżyciele z polskiej prokuratury wojskowej stawiają dwie hipotezy: albo były nieprawidłowości w zabezpieczeniu transportu z zapasowych lotnisk, albo błąd popełniła obsługa rosyjskiego lotniska.
Nie było rezerwowej ochrony lotnisk?
Wedle pierwszej hipotezy w planie rezerwowym lotu były dwa białoruskie lotniska - w Mińsku i Witebsku. Nie zostały one jednak zabezpieczone przez Biuro Ochrony Rządu (BOR tłumaczy, że nie miało takich informacji od 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego). Prokuratura sprawdza także, czy odpowiedzialności za tę kwestię nie ponosi Ministerstwo Spraw Zagranicznych - to służby dyplomatyczne powinny współorganizować kolumnę transportową dla pasażerów lotu. Prokuratorów ciekawi także rola dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany, który - według informacji "Gazety Wyborczej" przebywał w kabinie pilotów. Nie jest wykluczona możliwość, w której Kazana tłumaczyłby pilotom, że z innych lotnisk niż Siewiernyj pod Smoleńskiem dotarcie do Katynia nie będzie możliwe.
Błąd rosyjskich kontrolerów
Według drugiej hipotezy, błąd popełnić miałaby obsługa rosyjskiego lotniska - zdaniem "DGP", obsługa nie podała, ile wynosi ciśnienie na ziemi, a to jest jeden z parametrów, jakim kierują się piloci przy lądowaniu. Dopiero po wprowadzeniu danych z ziemi do wysokościomierza barycznego załoga prawidłowo ustawia odczyt wysokości.
Prokuratura nie wyklucza także tezy, że kontrolerzy z Siewiernego mogli błędnie podać pilotom odczyt odległości i wysokości samolotu względem lotniska. Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego jest zdania, że piloci lecieli pod właściwym kątem wobec lotniska i gdyby lecieli wyżej, udałoby im się wylądować. Prawdę poznamy jednak dopiero wtedy, gdy ujawnione zostaną nagrania z rejestratora rozmów załogi i dźwięków z kokpitu. Te zaś trzyma Rosja.
Słyszał nagranie: piloci krzyczeli
Gazeta "Fakt" podała w czwartek, że udało się jej dotrzeć do rosyjskiego prokuratora, z zespołu, który bada przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.
Ten miał odsłuchać zapis z czarnej skrzynki, która zarejestrowała rozmowy z kokpitu, z ostatnich 30 minut lotu. Według relacji anonimowego prokuratora, załoga Tupolewa nie miała problemów technicznych. Nie wiedziała też, że leci za nisko, aż z kabiny zobaczyła las i ziemię, pisze "Fakt".
Ostatnie sekundy były szczególnie dramatyczne. Najpierw wykrzykiwane komendy. Potem - mówi rozmówca - trudno było cokolwiek zrozumieć. - Słychać było tylko krzyki. I wtedy usłyszałem wyraźne, przerażające okrzyki: "Jezu, Jezu!". I było po wszystkim. I koniec, tyle. Tylko tyle... – powiedział śledczy.
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna, Fakt
Źródło zdjęcia głównego: TVN24