Robią sobie nowe usta tak jak zmieniają kolor włosów czy paznokci. Marzą o nowych nosach, wąskich twarzach i policzkach jak u Angeliny Jolie. I te marzenia realizują, a mają dopiero dwadzieścia lat. (Nie)piękni dwudziestoletni?
Mililitr kwasu hialuronowego. Często tyle wystarczy, by pozbyć się zbyt wąskich ust, cofniętego podbródka, garbka na nosie czy rozległych cieni pod oczami. Po 20 minutach i kilku ukłuciach igłą wychodzimy z gabinetu z nową twarzą.
I nierzadko lżejsi o lata kompleksów.
Wypełniacze. Są na rynku od przeszło 40 lat. Kiedyś zarezerwowane dla Hollywood i przechadzających się po czerwonych dywanach, dziś dostępne dla zwykłego Kowalskiego. Gabinetów, które zajmują się powiększaniem ust czy zaostrzaniem linii szczęki, znajdziemy niemal tyle, co salonów fryzjerskich czy manicure. Ze świecą szukać dzielnicy większego miasta, w której choć jedna osoba nie oferowałaby wypełnień kwasem, botoksu czy modelowania twarzy nićmi haczykowymi. Wszystko w cenach, na które większość osób może sobie pozwolić. I choć wydawałoby się, że to wszystko propozycje kierowane do tych, których urodę zdążył nadgryźć ząb czasu, to wypełniacze i zabiegi medycyny estetycznej cieszą się coraz większą popularnością wśród 20-latków.
Kasia: - Umawiałam się nawet z chłopakiem, który zerwał ze mną, bo miałam "nieodpowiedni kształt twarzy i nieodpowiedni profil". Dziś trochę się z tego śmieję, ale tak było.
Kamil: - Dla mnie zrobienie sobie ust jest na równi z wizytą u fryzjera czy pójściem na paznokcie. (…) Otwarcie przyznaję się do tego, że jestem trochę "plastikowy".
Gabriela: - Już w dzieciństwie fascynowały mnie programy o operacjach plastycznych, do tego zawsze chciałam wyglądać trochę lalkowo.
Dla nich poprawianie sobie urody to nie wstyd ani nie problem. To inwestycja w siebie.
Niedługo skończę 24 lata.
Zawsze dbałam o swój wygląd. Jak wiele nastolatek lubiłam też eksperymentować z wyglądem, a potem wrzucać swoje zdjęcia do sieci. Zwłaszcza w gimnazjum i liceum - różne style, różne fryzury, kolorowe soczewki kontaktowe, najróżniejsze rodzaje makijażu... Dziś stawiam raczej na zadbaną cerę, gładkie włosy i szafę pełną stonowanych odcieni. Jednak mimo wszystkich tych zmian od lat nie zmieniło się jedno: to, co ostatecznie widziałam w lustrze i na zdjęciach, zwłaszcza tych, które zrobili mi inni. Niby wszystko mi się podobało: figura w porządku, ładne oczy, odpowiedni strój. Ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju: zbyt okrągła buzia. Błahostka, powiecie. Pewnie, że błahostka - ale kiedy tę "błahostkę" w internecie wytykają setki anonimowych osób, w głowie pojawia się pytanie: może mają rację?
Myślę, że gdyby nie krzywdzące komentarze, nigdy bym tak na siebie nie spojrzała. Ale stało się. Latami myślałam nad próbą poprawienia kształtu szczęki - stosowałam konturowanie makijażem, masaże twarzy, nauczyłam się odpowiednio pozować do zdjęć. W zasadzie, im starsza byłam, tym mniej zwracałam na to wszystko uwagę. Ale zawsze znalazło się gorsze zdjęcie, gorszy dzień, gorsze światło w przebieralni sklepu.
Wtedy właśnie w mediach społecznościowych zaczęło pojawiać się coraz więcej reklam i postów o "magii" wypełniaczy. Na Instagramie ogromną popularnością cieszyły się powiększane usta, malowane następnie matowymi szminkami. Między innymi na fali popularności najmłodszej z Kardashianek, Kylie Jenner, o pełnych, wydatnych wargach zamarzyło wtedy wiele kobiet. Po ustach gabinety szybko rozszerzyły swoją ofertę: bez skalpela poprawić można nosy, policzki, wypełnić pierwsze zmarszczki. I właśnie: kontur szczęki.
I choć naprawdę lubię siebie, to obiektyw kamery bywa bezlitosny. Któregoś dnia pomyślałam: jestem tym wszystkim zmęczona, spróbuję czegoś innego.
I spróbowałam.
Przed konsultacją wypełnia się formularz. Trzeba podać swoje dane, a także poświadczyć (na własną odpowiedzialność), że nie ma się przeciwskazań do zabiegu kwasem hialuronowym. Tabelka łudząco podobna jest do tej, którą wypełnia się na przykład przed szczepieniem na COVID-19. Wśród oczywistych kwestii dotyczących przebytych chorób czy przyjmowanych leków czytamy, że jednym z przeciwskazań do wykonania zabiegu są... "zbyt wygórowane oczekiwania". Znak czasów?
Moje oczekiwania były dalekie od wygórowanych. Zmiany, które wprowadziłam, są tak drobne, że nie zauważyli ich nawet najbliżsi. To trochę takie uczucie jak odkrycie, że sukienka, która nam się podoba, ma kieszenie - małe, a cieszy. Po 20 minutach wyszłam z gabinetu z nieco wysmukloną buzią. I ogromnym uśmiechem.
Otwarcie mówiłam o swoim zabiegu. Gdy otwierałam się przed znajomymi, szybko okazywało się, że nie jestem specjalnie wyjątkowa - co druga, trzecia osoba również miała "coś zrobione". A to chirurgicznie, a to wypełniaczem. Na swoje zabiegi często wydali niemałe sumy, tygodniami chowali się w domach, ukrywając rany czy siniaki po kontakcie ze strzykawką lub skalpelem. Wszystko w imię piękna. Dało mi to do myślenia. Idąc na drugi zabieg, mniej skupiłam się na sobie, a bardziej na obserwacji otoczenia. Wtedy zdałam sobie sprawę, że w poczekalni, na najróżniejsze zabiegi, czekały dziewczyny młodsze ode mnie. I to nie dwie ani trzy - drzwi gabinetu otwierały się i zamykały niczym te piekarni w przededniu święta. Kiedy jedna pacjentka wypełniała formularz, druga płaciła już za wykonany zabieg. Trzecia właśnie znieczulała w poczekalni usta, dwie z nas czekały już na konsultację, a kolejna osoba była już w gabinecie.
Kompleksy? Marzenia o wyglądzie jak z Instagrama? Chęć nabrania pewności siebie? A może po prostu zachcianka, równie błaha co zmiana koloru włosów? I co kieruje tymi, którym igła z kwasem już nie starczy i na chirurgicznym stole lądują pieniądze z osiemnastki?
Zapytałam.
Kasia
"Wiele razy słyszałam: byłabyś całkiem ładna, gdyby nie ten nos"
Kasia (imię bohaterki zostało zmienione) ma 20 lat, mieszka we Wrocławiu. Jeszcze się uczy. Za dwa miesiące spełni swoje - jak sama przyznaje - największe marzenie. Będzie miała nowy nos.
- Swoją operację planuję od siedmiu czy ośmiu lat, czyli od kiedy zaczęłam chodzić do gimnazjum. To były czasy, w których panowała moda na małe nosy, szczupłe figury. Interesowałam się też wtedy mangą i anime, gdzie wiodącym kanonem piękna są drobne noski, wąskie żuchwy i ogromne oczy. No właśnie, noski... Wszyscy moi znajomi mieli małe śliczne noski. A ja? Ja nie byłam w stanie nawet stanąć do kogoś profilem, bo czułam ogromny dyskomfort. I mam tak do dziś - opowiada.
Gdy była dzieckiem, Kasia spadła z trzepaka. Nos został prawdopodobnie złamany, krzywo się zrósł. Rodzice uznali, że pomoc lekarza nie jest potrzebna. Często pocieszali ją, że jej nos wygląda zupełnie normalnie. Ale ona czuła inaczej. Nie pomagali także rówieśnicy, zwłaszcza w okresie gimnazjum.
- Byłam dyskryminowana z powodu rozmiaru mojego nosa. Często mi docinano, dokuczano, słyszałam, że mam męski, niekobiecy nos. Wiele razy słyszałam: byłabyś całkiem ładna, gdyby nie ten nos - zdradza. - Umawiałam się nawet z chłopakiem, który zerwał ze mną, bo miałam "nieodpowiedni kształt twarzy i nieodpowiedni profil". Dziś trochę się z tego śmieję, ale tak było.
I zostało w głowie.
- Czasami myślałam, że mi to przejdzie, ale mimo ostrzeżeń rodziny, że "operacja to poważna sprawa", przez lata zagłębiałam się w świat operacji plastycznych. Z roku na rok chęć poddania się zabiegowi rosła. Chwilami miałam wątpliwości, czy zapisać się na operację, ale potem zawsze patrzyłam na moje koleżanki, na inne dziewczyny na Instagramie i pierwsze, na co zwracałam uwagę, to ich nosy - przyznaje.
Kasia próbowała pokochać swój nos. Nauczyła się nawet pozować do zdjęć tak, aby było go mniej widać. Ale z upływem lat chęć zmiany wcale nie malała, za wraz z nosem rosła frustracja.
- Moja determinacja była tak wielka, że do tego pomysłu w końcu przekonali się także moi bliscy. Zaczęłam szukać lekarzy, klinik, zrobiłam cały "risercz" - opowiada. - Poczekałam, aż będę miała te 18, 19 lat, aż moja twarz przestanie się zmieniać, a nos rosnąć. Potem umówiłam się na konsultację.
A na nią wcale nie jest się tak prosto zapisać. - Do mojego lekarza trzeba czekać ponad trzy lata. Ale to jeszcze nic: do innego, powiedzmy "najbardziej popularnego lekarza", do którego też chciałam się zapisać, najbliższy termin jest na 2025 rok - twierdzi. Sprawdzam. Różnie bywa: w jednej klinice konsultacja byłaby już na przyszły czwartek, ale w dwóch innych warszawskich gabinetach, do których dzwonię, na samą rozmowę trzeba poczekać minimum pół roku.
Pytam Kasię o strach przed operacją. Rynoplastyka, czyli chirurgiczna korekcja nosa, to w końcu dosyć inwazyjny zabieg, a pierwsza faza rekonwalescencji (m.in. schodzenie opuchlizny i siniaków) trwa co najmniej kilka tygodni. - Na początku trochę bałam się operacji, w końcu zawsze jest ryzyko wystąpienia powikłań. Poza tym boję się lekarzy i nie lubię igieł - przyznaje. Ale nawet strach przed igłami nie zniechęcił jej do zabiegu.
- Jak będzie bolało, to będzie - trudno. Wizja posiadania nowego nosa przewyższa wszystkie lęki. Do tego otaczają mnie bliscy, którzy zaopiekują się mną po zabiegu. Ten ból po operacji jest niczym, kiedy wiesz, że będziesz mieć po nim nową twarz. Nawet jeśli przed zabiegiem będę się trochę bała, to po nim będzie już tylko wielka radość - twierdzi. I od razu dodaje: - To nie jest mój ostatni zabieg. W przyszłości chcę zrobić sobie też kilka wypełniaczy. Po wszelkich zabiegach można wyglądać bardzo naturalnie, trzeba tylko znać umiar.
- Czy nowy nos to twoje największe marzenie? - pytam.
Kasia nie zastanawia się nawet chwilę. - Tak. Dla niektórych to może wydawać się błahostką, ale ja jestem w stanie poświęcić naprawdę wiele. Śpiewam czasami na weselach, a po operacji mogę mieć inny głos. Ale nawet to mnie nie zniechęca. Jestem w stanie przestać śpiewać, byle mieć nowy nos - stwierdza na koniec.
Byle w końcu stanąć profilem do innych. Byle w końcu podobać się sobie w lustrze.
Kamil
"Gdyby nie mój wygląd, nie dostałbym między innymi obecnej pracy"
Kamil ma 22 lata, mieszka w Warszawie, ale pochodzi z małego miasta nieopodal Krakowa. Na co dzień pracuje w branży modowej. Konkretniej: w warszawskim butiku z luksusową odzieżą.
Kamil twierdzi, że są tylko dwa wyjścia: albo rodzisz się naturalnie ładnym, albo musisz o siebie zadbać. - Ja przeszedłem tę drugą drogę. Otwarcie przyznaję się do tego, że jestem trochę "plastikowy". Ale zawsze chciałem wyglądać tak, jak wyglądam - przyznaje ze śmiechem.
Na swój pierwszy zabieg zdecydował się, gdy miał 18 lat.
- Poprawiłem sobie swoje odstające uszy - zaczyna. - To było coś, co bardzo chciałem zrobić. Po prostu dla siebie. Nikt mi z tego powodu specjalnie nie dokuczał, to raczej ja zwracałem uwagę na to, że mam z tym problem, że jest to mój kompleks. Początkowo chciałem zapłacić za zabieg połowę kwoty, a o drugą poprosić rodziców, ale widząc moje zdeterminowanie, tata wyłożył całość. Mówił mi: "wiem, że to cię męczy, wolałbym, żebyś miał to już za sobą". To była superdecyzja - opowiada.
Kamil twierdzi, że odstające uszy źle wyglądały przede wszystkim na zdjęciach. A zdjęcia są dla niego bardzo ważne. To popchnęło go do kolejnego zabiegu: powiększenia ust kwasem.
- Zawsze kochałem wielkie, pełne usta. Decyzja o zabiegu wzbudziła pewnego rodzaju zdziwienie wśród moich bliskich, ale ja się tym nie przejmuję, wszystkie zabiegi robię wyłącznie dla siebie. Stwierdziłem: nie wybaczę sobie, jeśli nie spróbuję. Nie spodoba mi się, trudno, kwas się wchłania i rozpuszcza. Całe szczęście, że jednak spróbowałem! - mówi z dumą. - Zresztą w środowisku moich znajomych wypełniacze to nic dziwnego. Ani nowego. Jeszcze w liceum obiecaliśmy sobie z grupą znajomych, że za pieniądze z osiemnastki poprawimy swój wygląd zabiegami. No i dziś większość z tych osób jest już "zrobiona" - śmieje się Kamil.
I od razu wyjaśnia: nie nabawiłem się kompleksów przez socialmedia. - Tak, to prawda, widziałem na Instagramie zdjęcia osób, które miały powiększone usta, ale tak naprawdę to nie one były powodem mojej decyzji. Nie miałem kompleksów przez media społecznościowe. To raczej media społecznościowe były odzwierciedleniem kompleksów, które zawsze miałem - twierdzi.
- Dla mnie zrobienie sobie ust jest na równi z wizytą u fryzjera czy pójściem na paznokcie - kontynuuje. - Zabiegi niezwykle poprawiły moją pewność siebie. A pracując w przemyśle modowym, trzeba mieć jej wiele. I bardzo dobrze wyglądać, bo bez tego niczego się nie sprzeda. Jestem przekonany, że gdyby nie mój wygląd, nie dostałbym między innymi obecnej pracy. Otworzył mi wiele drzwi - stwierdza.
Dla Kamila zabiegi to inwestycja w siebie. Ale nie tylko. Ma wyższy cel: przeciera szlaki nietolerancji i braku akceptacji, by w przyszłości każdy mógł wyglądać, jak tylko chce. Bez obawy o własne zdrowie czy życie.
- Mam świadomość tego, że jestem jednak facetem. I że wychodzę na ulicę. Nie mogę wyglądać zbyt "dziwnie" czy kobieco, bo nie chcę, żeby ktoś mnie pobił. Od dwóch dni mam białe włosy i już one przyciągają wiele negatywnych spojrzeń - zwierza się. - Na Pragę [dzielnicę Warszawy, która niegdyś słynęła z nie najlepszej opinii - red.] nawet się nie zapuszczam, czy rano, czy wieczorem - przyznaje ze śmiechem. - Warszawa to i tak nic w porównaniu z "byciem sobą" w małym mieście. A ja zawsze byłem sobą. Jestem zahartowany i nie przejmuję się przykrymi komentarzami czy agresywnymi spojrzeniami, ale mam z tyłu głowy, że każda moja następna decyzja o zabiegu czy ingerencji we własny wygląd może sprawić, że będzie mi się żyło trochę ciężej - wyjaśnia.
Smucą mnie jego słowa. Ale Kamil mówi: - Ktoś musi torować tę drogę innym, by kiedyś każdy mógł być sobą i wyglądać, jak tylko chce - uśmiecha się. - Biorę to na siebie! - dodaje na zakończenie.
Bo w 2021 roku w Polsce nadal potrzeba odwagi, by być sobą.
Gabriela
"Lekarz zniszczył mi twarz. A potem przyszła odwaga na kolejne zabiegi"
Mam na imię Gabriela, mam 22 lata. Studiuję dziennikarstwo i marzę, aby kiedyś pracować w mediach. Nieraz bawię się w cosplay [przebieranie się za fikcyjne postaci i odgrywanie ich ról - red.] czy modeling, często pozuję do zdjęć. Zawsze kochałam też sport i prowadziłam bardzo aktywny tryb życia. Niestety, gdy miałam 19 lat, zaczęło szwankować moje zdrowie. Miałam częste krwotoki z nosa, duże problemy z oddychaniem. Wylądowałam u laryngologa. Po wizycie klamka zapadła: nos trzeba będzie zoperować.
Zdecydowałam się na zabieg wyprostowania i udrożnienia przegrody nosowej. Chciałam tylko w końcu oddychać normalnie.
Szybko okazało się jednak, że nie będzie to takie proste; w dzieciństwie złamałam sobie nos, który najwyraźniej krzywo się zrósł. Przegroda przyrosła do prostych kości nosowych. Podczas operacji lekarz - podkreślam, polski lekarz na NZF - co prawda wyprostował mi przegrodę, ale skrzywił pozostałe kości. Obiecano mi, że zabieg zostanie poprawiony. Nie został. W efekcie skończyłam ze skrzywionym nosem, który dodatkowo miał garbek. Nie zrozum mnie źle, to dodawało mi nawet uroku, ale to nie był mój nos.
Gdyby tego było mało, po operacji nos nie chciał się goić. Wdało się nawet zakażenie. Lekarz, który miał poprawić komfort mojego życia i zadbać o moje zdrowie, zniszczył mi twarz. Wtedy zdecydowałam: nos muszę naprawić. Wybór padł na klinikę w Czechach.
Jak na zabieg za granicą, uważam, że nie zapłaciłam wcale wiele - może osiem, dziewięć tysięcy i to już z dojazdem i noclegami. Na miejscu pytałam lekarzy, dlaczego jest u nich tak tanio. Za zabieg w Polsce, i to prywatnie, trzeba zapłacić kilkanaście tysięcy. Wszyscy zgodnie odpowiadali: jest popyt, jest podaż. Tak wiele osób operuje sobie u nas nosy, że po prostu się to nam opłaca.
Choć nie było prosto, czescy lekarze uratowali mi twarz. Nos nie tylko jest drożny, ale i wygląda o niebo lepiej.
Można powiedzieć, że moje doświadczenie przypadkiem dodało mi odwagi, by dalej eksperymentować ze swoim wyglądem. Już w dzieciństwie fascynowały mnie programy o operacjach plastycznych, do tego zawsze chciałam wyglądać trochę lalkowo, trochę jak z japońskich mang czy anime. Zdecydowałam się na wypełniacze.
Najpierw powiększyłam sobie usta. Delikatnie - zależało mi na naturalnym efekcie. Następnie poprawiłam kwasem cofniętą żuchwę, wysmukliłam twarz. Jeśli mogę czuć się ze sobą lepiej i swobodniej, to czemu miałabym tego nie zrobić?
Teraz chcę w końcu poczuć się kobieco. Niedługo poprawię sobie biust. Niestety, naturalnie niemal w ogóle go nie mam, a naprawdę chcę w końcu założyć strój kąpielowy, spojrzeć w lustro i czuć się ze sobą dobrze. Z powodu historii z nosem wiem już, jak reaguję na narkozę, znam proces rekonwalescencji i mniej boję się zabiegu. Jestem też świadoma, że biust powiększony operacyjnie nigdy nie będzie wyglądał jak naturalny, ale chęć nabrania kobiecej figury rozwiewa wszelkie wątpliwości.
Biust to zapewne nie będzie ostatni zabieg, który sobie zrobię. W przyszłości bardzo chciałabym mieć dzieci, ale wiem, że po ciąży ciężko będzie mi wrócić do mojej filigranowej figury i płaskiego brzucha. Wtedy na pewno zdecyduję się na zabieg, który przywróci mi moje kształty. Chciałabym też kiedyś pracować w mediach, może przed kamerą. Zabiegi to też mój sposób na inwestycję w swoją przyszłość i karierę. A nie ukrywajmy, uroda często może w tym pomóc.
Ku przestrodze - uważam jednak, że moda na medycynę estetyczną zaczyna być powoli chorobą naszych czasów. Instagram pełen jest osób, których twarze wyglądają niepokojąco podobnie. Uważam, że zabiegi powinny być wykorzystywane, żeby podkreślać nasze atuty, a nie upodabniać się do jakiegoś wzorca. Bo, jak wszyscy wiemy, moda potrafi zmieniać się niezwykle szybko.
A twarz, w przeciwieństwie do mody, ma swoje granice.
"Wie pani, teraz taka moda"
- Bywa, że odmawiam klientkom wykonania zabiegu - twierdzi Marina Karasek, magister kosmetologii. - Kiedy widzę, że na buzi nic nie trzeba wstrzykiwać, zachęcam raczej do wykonywania zabiegów, które na przykład polepszają stan cery, stymulują odbudowę skóry czy spłycają blizny potrądzikowe. Nie zawsze trzeba uciekać się do wypełniaczy, żeby poczuć się ze sobą lepiej - mówi.
Siedzimy u niej w gabinecie, ruch w rejestracji i poczekalni jak zwykle spory. Pytam, kto najczęściej przychodzi do niej na zabiegi z użyciem igły. - Najczęściej to jednak panie około trzydziestki. Ale tak, przychodzi coraz więcej młodych dziewczyn. Głównie na usta. Rozumie pani, teraz taka moda - dodaje z lekkim uśmiechem. - Zdecydowana większość klientek chce jednak tylko nawilżyć usta czy delikatnie je powiększyć. Rzadko zdarza się ktoś, kto liczy na przerysowany efekt.
I przestrzega: - Jeśli ktoś chce dokonać niemożliwego, żaden zabieg nie spełni jego oczekiwań, a tym bardziej nie polepszy zszarpanej samooceny. Czasami jest tak, że muszę wytłumaczyć, że kilkoma wkłuciami igły nie zmienię komuś całej twarzy. Można zmienić kształt ust czy zaostrzyć podbródek, ale wiele osób wiąże z zabiegiem ogromne, nierealne nadzieje. Takim osobom też muszę niestety odmówić - tłumaczy.
"Żyjemy w kulturze obrazka"
- Cała "sprawa" z przesadną koncentracją na swoim wyglądzie i atrakcyjności to nie jest jakieś novum - mówi dr Joanna Heidtman, psycholog i socjolog. - Psychologowie ewolucyjni pokazują, że mamy to już "zaprogramowane" w naszych genach. Osoba fizycznie atrakcyjna wydaje nam się bardziej pociągająca, milsza, przyjemniejsza. Za tym idzie cały "efekt aureoli". Jeśli ktoś jest ładny, to odbieramy go pozytywnie, robimy różne założenia na korzyść tej osoby. Dawniej "ładne", oznaczało "zdrowe", a więc takie, które "nadaje się do spłodzenia potomstwa", które "ma większą szansę na przeżycie" - tłumaczy.
Wydaje się zatem, że z genami nie wygramy. I nie tylko z genami: o tym, że ładne jest dobre, przekonują nas już bajki w dzieciństwie, zwłaszcza te disneyowskie. - Proszę zauważyć, że najczęściej jest tak: księżniczki są piękne, czarownice - brzydkie, dobrzy bohaterowie są ładni, niedobrzy - szpetni, odrzucający. Tę konwencję przełamał chyba tylko film "Shrek" - dodaje z uśmiechem dr Heidtman.
I wraca do swojej początkowej tezy: ludzie od zawsze chcieli się upiększać.
Gdy nie było aparatów, twarze portretowanych upiększał malarz, na płótnie. Gorsety były zawiązane tak mocno, że nierzadko powodowały omdlenia. Kleopatra kąpała się w mleku. A dziś?
- Dziś żyjemy w kulturze obrazka - stwierdza dr Heidtman. - W kulturze selfie, story czy snapa, opowiadania i wyrażania siebie właśnie przez obrazki. W takich okolicznościach nie powinno nikogo dziwić, że wygląd wyszedł jeszcze trzy kroki do przodu, na pierwszy z "pierwszych planów". Teraz jest tak: nasz wygląd, potem długo, długo nic i dopiero "my sami" - mówi. - Należy jednak pamiętać, że to, co ląduje w mediach społecznościowych, rzadko ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Na obrazkach pozujemy, jesteśmy specjalnie oświetleni, ładnie ubrani - wymienia.
- Ponieważ wygląd jest dziś tak ważny, to jest nierozerwalny z poczuciem akceptacji. Jeśli coraz więcej osób czuje presję z powodu swojego wyglądu, następnie zmienia go - idzie na zabiegi, pod skalpel - i "modeluje się" według jakiejś konwencji, a potem wrzuca to wszystko na media społecznościowe, to tworzy się nam efekt kuli śnieżnej. Coraz więcej osób na Instagramie ma mały nos i duże usta, więc coraz więcej użytkowników pragnie tak wyglądać, więc coraz więcej idzie na zabieg i tak dalej - tłumaczy.
Dr Heidtman podkreśla też, że nie tylko media społecznościowe wywierają na młodych presję. - Cała kultura, w której jesteśmy osadzeni, jest skupiona na pięknie. Jeśli nie jesteś piękny, jesteś inny, a ludzie, zwłaszcza ci młodzi, bardzo boją się braku akceptacji, bycia odmiennym, odbiegania od jakiejś przyjętej normy - twierdzi. - A norma ta bardzo szybko się zmienia: pani na pewno nie pamięta, ale kiedyś w Polsce żadnej kobiecie nie przyszłoby na myśl, żeby usuwać jakieś owłosienie z nóg czy twarzy. To lata 90. przyniosły z Zachodu modę na blask gładkiej skóry, a ta została z nami do dziś - opowiada.
Pytam więc: co robić? Uczyć się kochać garbek na nosie czy "wypełnić" kompleksy?
- Zadaje pani niezwykle trudne pytanie. Każdy przypadek musimy rozważyć indywidualnie, jestem daleka od oceniania wszystkich tą samą miarą. Jako psycholog spotykam się z różnymi osobami; jedne robią sobie zabieg i to wpływa bardzo pozytywnie na ich samoocenę czy stan psychiczny. Czują się w końcu kobieco, pięknie, pozbywają się ciągnących je w dół kompleksów - mówi dr Heidtman.
I dodaje: - Moje zaniepokojenie pojawia się wtedy, kiedy widzę, że taka osoba, poza nosem, próbuje naprawić "coś jeszcze" - kiedy taki zabieg jest wołaniem o akceptację, uwagę. Od upiększania się prosto się uzależnić. Nie brakuje też osób, które będą korzystać z szerokiego wachlarzu usług medycyny estetycznej, bo czują się niezwykle samotne, a taki zabieg zapewnia im dużo uwagi: najpierw jest konsultacja, rozmowa, potem oglądanie ich, w końcu dotykanie ich twarzy, ciał, opieka po zabiegu.
- Pamiętajmy, że osoby zaburzone potrzebują pomocy, rozmowy, opieki i rady specjalisty. To tak jak osoby cierpiące na anoreksję - one przecież cały czas uważają, że są za grube, nawet jeśli w lustrze odbija się już szkielet. Zabieg to musi być świadomy, przemyślany wybór - puentuje dr Heidtman.
W Korei Południowej już niemal 30 proc. kobiet do 29. roku życia poddało się jakiemuś zabiegowi upiększającemu. Czy Polskę czeka podobny scenariusz? Czy wypełniacze są chwilową modą, czy wręcz przeciwnie - zostaną z nami jak golenie nóg latem i powoli staną się normą? To może pokazać już tylko czas.
Autorka/Autor: Antonina Długosińska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Zdjęcie: M. Znamionkiewicz