U somalijskich piratów Dariusz Dziurzyński nauczył się, kiedy zacząć krzyczeć, żeby nie dać sobie zrobić krzywdy. Dowiedział na czym polega piracko-rosyjska ruletka, do kogo w Somalii trafia zgniły ryż od Czerwonego Krzyża i jak smakuje sos z zarobaczonej kozy. W somalijskiej niewoli spędził prawie pół roku. Nam opowiedział swoją historię.
136 dni. Najdłużej spośród wszystkich uwolnionych Polaków. Do domu wrócił 21 maja. Na pokładzie brytyjskiego chemikaliowca „St James Park” był starszym mechanikiem, czyli – jak sam mówi – pierwszą osobą w maszynie. Piraci szybko dowiedzieli się, że w kompanii, do której należy statek, pracuje od 18 lat. Mieli wiele pomysłów, jak to wykorzystać.
Szczególnie w pamięci zapadł mu jeden – ten z lutego, kiedy piratom zabrakło worków z katem, czyli czuwaliczką jadalną. Żucie jej liści dodaje somalijskim mężczyznom odwagi i energii, bo roślina ma właściwości stymulujące. Życie w Somalii toczy się wokół niej. Ale gdy zapasy się skończą, trzeba znaleźć nową rozrywkę. Piraci zagrali wtedy z marynarzami w somalijsko-rosyjską ruletkę.
Nie być bohaterem
Dziurzyński to mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku. Kiedy się spotykamy w Trójmieście, ma na sobie koszulkę polo i pomarańczowe spodnie. – Nikt takich nie będzie miał, na pewno mnie pan pozna – powiedział przez telefon, kilkadziesiąt minut wcześniej, gdy ustalaliśmy, po czym zorientujemy się, że ja to ja, a on to on. Spodnie dostał od ludzi z kompanii krótko po uwolnieniu. Jako jedyne nie spadały mu z bioder. Przez cztery i pół miesiąca każdy z 26 marynarzy „St James’a” schudł po kilkanaście kilogramów. On zrzucił 20. Mimo to, nadal można o nim powiedzieć "dobrze zbudowany". Jak tłumaczy, to dlatego, że cały czas w niewoli ćwiczył. Nie chciał stracić kondycji. Pomogły skonstruowane naprędce hantle.
Smak zgniłego ryżu
Gdy się denerwuje, chodzi w kółko, tak jak podczas półgodzinnych spacerów z piratami.
- Ta historia nie ma nic wspólnego z opowieściami o dzielnych marynarzach i zuchwałych piratach, walkami na pokładzie statku i romantycznymi gestami. A informacje, że piraci dobrze karmią i nie biją więźniów, bo traktują ich jak drogocenny towar, można włożyć między bajki – uprzedza.
Ta historia nie ma nic wspólnego z opowieściami o dzielnych marynarzach i zuchwałych piratach, walkami na pokładzie statku i romantycznymi gestami. A informacje, że piraci dobrze karmią i nie biją więźniów, bo traktują ich jak drogocenny towar, można włożyć między bajki. Dariusz Dziurzyński
Mówi o smaku zgniłego ryżu z pomocy humanitarnej, robakach, lodówce, która służyła za szafę i psychologicznym terrorze.
Podkreśla, że w ich roli wszystko sprowadza się do wypełniania tego najważniejszego zdania z instrukcji wydanej przez kompanię, na wypadek gdyby doszło do porwania: „Don’t be heroic!”. Będzie o tym pamiętał każdego ze 136 dni.
Gdy pierwszy raz ją przeczytał, nie zrobiła na nim wrażenia. Wrażenie robi za to jego czarny kalendarzyk. W nim polski mechanik odnotował każdy, ważny moment porwania. Pierwszy wpis jaki czyta: „28 grudnia 2009 roku, godz. 17.30. Piraci na burcie”. Potem pokazuje i mówi: - Normalnie tak krzywo nie piszę.
Jeden węzeł gordyjski
W tym dniu statek płynął przy dobrej pogodzie. Pierwszy raz od trzech miesięcy. Wcześniej, przez sztorm, załoga miesiąc czekała na Morzu Północnym na załadunek. Potem marynarze gubili dni jeszcze wiele razy. Znów przez pogodę. – Na Zatoce Adeńskiej przywitała nas cisza. Od rana żartowaliśmy, że coś się musi wydarzyć. Oni przecież nie atakują podczas sztormów - opowiada.
Do wyjścia z najbardziej niebezpiecznego obszaru brakowało im 24 godzin. Dla piratów byli idealnym celem: statek wolny, z niską burtą.
Somalijczycy powiedzieli później, że „St Jamesa” wskazał im Allah. Nie przeszkodził drut kolczasty i armatki wodne. Zresztą te zabezpieczenia to farsa. – Nic nie dają. Zamiast z nich strzelać, lepiej pójść do kajuty – mówi Dziurzyński.
Piraci dokładnie wiedzieli, jak będzie płynął „St James”. Nie poruszał się w konwoju – najbezpieczniejszej formie przeprawy. Na ten luksus mogą sobie pozwolić statki, które osiągają 12 węzłów. - My najszybciej mogliśmy płynąć z prędkością 11 – mówi.
15 minut to w takich sytuacjach jak mrugnięcie powieką. Kapitan stał nieruchomo. Ja zacząłem myśleć: co teraz? Dariusz Dziurzyński
Potem przyzna, że zaufali unijnej, antypirackiej operacji Atalanta i specjalnemu korytarzowi, chronionemu przez – nie tylko europejskie – statki. - Myśleliśmy, że będzie bezpiecznie. Pięć miesięcy później usłyszeliśmy, że obszar jest za duży do ochrony.
Ostatnie minuty
Piraci na horyzoncie pojawili się o godzinie 14.30. – Elektryk zaczął przekonywać kapitana, że to mogą być oni. Ale ich statek do nas nie podpłynął. Temat upadł – mówi Polak. – Gdybyśmy wtedy zaczęli coś robić, to może – nie kończy.
O 17 skończył pracę. Elektryk nadal był zaniepokojony. Dziurzyński poszedł na mostek. Kiedy stanął obok kapitana, właściwie było już po wszystkim. Mała łódka, gdzieś daleko, nie płynęła już równolegle, ale w ich kierunku. Siedziała w niej jedna osoba, ale widać było, że musi być obciążona. Nie podskakiwała na falach. Sześciu piratów sprytnie leżało do samego końca. Potem weszli na pokład. Wszystko trwało niespełna 15 minut. – To jest w takich sytuacjach jak mrugnięcie powieką. Kapitan stał nieruchomo. Ja zacząłem myśleć: co teraz?
Łukasz Orłowski//mat/k
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl