|

Krzyżacy wiecznie żywi. Polityczna walka (z) Niemcami

GettyImages-1339626146
GettyImages-1339626146
Źródło: Omar Marques/Getty Images

Nie trzeba wielu wróżb, by przewidzieć, że ktoś znów uzna Angelę Merkel za persona non grata, ktoś spróbuje wręczyć przeciwnikom niemieckie paszporty i ktoś kogoś oskarży o kolaborację z Berlinem. Taka to będzie kampania, w której obok wyborczej kiełbasy musi pojawić się trochę niemieckich "wurstów" - o tym, jak polscy politycy wykorzystują Niemcy w walce wyborczej, pisze dla tvn24.pl Marcin Zaborski.

Artykuł dostępny w subskrypcji

"Niemiec to wróg odwieczny, który tylko czyha na dogodny moment do napadu. Świadczy o tym cała nasza historia". Tak w swoich dokumentach w 1945 roku przekonywał Wydział Propagandy Polskiej Partii Robotniczej, nie tylko wyznaczając kierunek bieżącej polityki, ale też wskazując, jak ma być kształtowana świadomość historyczna społeczeństwa. Dlatego właśnie już po wojnie wiele razy można było usłyszeć o śmiertelnie niebezpiecznej niemczyźnie i o kolejnej germańskiej agresji, która grozi Polsce, a może być powstrzymana tylko dzięki sojuszowi ze Związkiem Radzieckim.

O tym właśnie mówił Bolesław Bierut, gdy w Orędziu do Narodu Polskiego 9 maja 1945 roku stwierdził, że "zjednoczenie wysiłków wszystkich narodów słowiańskich zabezpieczy je na zawsze przed widmem germańskiej napaści". Słowa te bez wątpienia wpisywały się w powojenną traumę polskiego społeczeństwa i panujące wówczas nastroje. Dla osiągania własnych celów władza sięgała po narrację wykorzystującą antyniemiecką alergię, o której pisał kiedyś Jan Józef Lipski, gdy oceniał, że "Polacy mają na ogół ostre uczulenie na swego zachodniego sąsiada". To oczywiste, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że żywa była wtedy pamięć zbrodni dokonywanych przez Niemców i traum, które wywołali wojną rozpętaną przez Hitlera. Komunistyczne władze wykorzystywały ten grunt, by pokazywać Niemcy jako kraj z ciągle żywymi tradycjami krzyżackimi, tendencjami ekspansjonistycznymi i z silnym duchem militaryzmu.

Taki wizerunek sąsiadów z Zachodu budowano między innymi w szkołach. W podręcznikach, z których uczniowie korzystali tuż po wojnie, pisano, że Niemcy nigdy nie byli przyjaciółmi Polaków. Przeciwnie - przekonywano, że zawsze byli ich wrogami, co tłumaczono "agresywną duszą niemiecką".

W tym przekazie nie było żadnych wątpliwości. Młodzież dowiadywała się, że "Germanie to nasi najgorsi i najstarsi wrogowie. Żona Popiela to Niemka. Naturalnie była zła, bo dla Słowianina każdy Niemiec to zły człowiek". W tym duchu zalecano nauczycielom, by kładli nacisk na kwestię odwiecznego niebezpieczeństwa i potrzeby czujności wobec sąsiada - wroga, który czyha, kryje się, nastaje i otacza nas z różnych stron. A skoro tak - trzeba wciąż zwierać szyki i wzmacniać szeregi.

Grunwald 1410 - Berlin 1945

Symbolem, który idealnie nadawał się do pielęgnowania i umacniania wizji zagrożenia z Zachodu, był Grunwald. Bitwa, która rozegrała się na tamtejszych polach, stała się istotnym narzędziem w propagandowym arsenale wykorzystywanym przez władze PRL. Była symbolem walki z Niemcami i ikonicznym obrazem tryumfu. Gdy więc po wojnie planowano obchody rocznicy wydarzeń z XV stulecia, ich organizatorom kazano pokazywać, że tak jak w 1410 roku "imperializm germański" udało się pokonać dzięki zjednoczeniu Słowiańszczyzny, tak w 1945 roku państwa bloku słowiańskiego razem zdołały przypuścić szturm na Berlin i rozgromić hitlerowskie Niemcy. Tę narrację wykorzystano też w 1960 roku przy okazji obchodów 550. rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Był zlot młodzieży. Było kilkadziesiąt tysięcy gołębi wypuszczonych w powietrze. I była uroczysta premiera "Krzyżaków" w reżyserii Aleksandra Forda. A u stóp dopiero co zbudowanego na placu boju pomnika złożono urny z ziemią zebraną w około stu miejscach walki z Niemcami w kraju i za granicą. Wszystko po to, by przypominać, że walka z "odwiecznym wrogiem" nie ustaje, a zwycięstwo grunwaldzkie tylko na chwilę osłabiło ekspansjonistyczne apetyty Niemców. W swoim przemówieniu Władysław Gomułka przestrzegał, że odradzają się "siły imperializmu i militaryzmu zachodnioniemieckiego". Inni dygnitarze też zresztą przekonywali, że w Republice Federalnej Niemiec wciąż żywe są tradycje krzyżackie.

W kolejnych latach również było słychać o rozbitej w proch krzyżackiej nawale. Gdy w 1985 roku Związek Harcerstwa Polskiego podpowiadał, jak mogą wyglądać kolejne grunwaldzkie rocznice, pisał, że Grunwald to słowo symbol: "Ono zagrzewało do walki z teutońskimi najeźdźcami w następnych wiekach, krzepiło serca i podtrzymywało ducha narodowego w latach zaborów. Powtórzyć Grunwald! - stało się zawołaniem i celem wszystkich Polaków, niezależnie od formacji wojskowych i orientacji politycznych, którzy podjęli walkę zbrojną z hitlerowskimi Niemcami".

Kolejne dekady przynosiły nowe odsłony antyniemieckiej retoryki, ale też budowania polsko-niemieckiego pojednania, znaczonego ważnymi symbolami. Orędzie wybaczenia i pojednania, czyli list biskupów polskich do niemieckich. Historyczny gest kanclerza Willy'ego Brandta przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Działania Akcji Znaku Pokuty. Msza Pojednania w Krzyżowej. To te często przywoływane, ale oczywiście niejedyne symbole. Z drugiej strony - obok tego, co miało szansę zbliżać oba narody - były też spory, w których centrum stawała historia. Pojawiały się także po wielkich geopolitycznych przemianach, do których doszło w Europie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wystarczy przypomnieć, jak często w polskich gazetach można było później przeczytać o Erice Steinbach, Związku Wypędzonych, Powiernictwie Pruskim czy o roszczeniach wysuwanych przez ziomkostwa niemieckie. To były naprawdę głośne tematy i duże emocje w debacie publicznej.

Przedwyborcze wspomnienie o Prusakach

Gdy wrócimy do polskich kampanii wyborczych sprzed lat, bez trudu odnajdziemy w nich wątki bardzo wyraźnie odnoszące się do Niemiec i relacji polsko-niemieckich. I nie chodzi tylko o - dobrze wciąż pewnie pamiętanego przez wielu - "Dziadka z Wehrmachtu". Dla przykładu - w kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku po wątki niemieckie chętnie sięgała Polska Partia Pracy. Jej kandydaci ostrzegali przed "tak zwanymi wypędzonymi", którzy chcieliby wrócić do swoich dawnych domów. Politycy PPP pokazywali ich jako zagrożenie czyhające tuż za polską miedzą i obiecywali, że będą bronić "polskiego stanu posiadania, w tym praw do ziem zachodnich i obecnego stanu posiadania obywateli zamieszkujących te ziemie".

W kampanii wyborczej w 2007 roku Jarosław Kaczyński odwiedzał Warmię i Mazury, żeby sprawdzić, jak toczą się prace nad porządkowaniem ksiąg wieczystych nieruchomości zagrożonych niemieckimi roszczeniami. Politycy PiS przekonywali przy okazji, że odszkodowania wypłacone poszkodowanym przez Trzecią Rzeszę były jedynie "jałmużną". Mówili też, że powinniśmy wystąpić do państwa niemieckiego o rekompensaty za zniszczenia dokonane w czasie II wojny światowej w polskich wsiach. Walcząc o miejsca w parlamencie, politycy spierali się o stosunek do rządu w Berlinie. Liderzy Platformy Obywatelskiej zarzucali rządowi PiS, że jest "opętany antyniemiecką fobią". Politycy Prawa i Sprawiedliwości odpowiadali, że zerwali z prowadzoną przez poprzedników "polityką jawohl", polityką uprawianą na kolanach i polityką kłaniania się w pas - między innymi Niemcom. W czasie tamtej kampanii wyborczej komentował to między innymi były prezydent Aleksander Kwaśniewski. W niemieckiej wersji amerykańskiego pisma "Vanity Fair" mówił: "Jarosław Kaczyński posługuje się dawnymi stereotypami na temat Niemiec, które ciągle jeszcze istnieją w Polsce - wspomnieniem o nazistach i Prusakach, strachem przed niemieckimi ambicjami mocarstwowymi. Te stereotypy funkcjonują jednak wyłącznie wśród jego zwolenników - arcykatolików, starszych wyborców na wsi, ludzi, którzy czują się przegranymi".

Kilka lat później to właśnie Jarosław Kaczyński bardzo wyraźnie wprowadził wątek niemiecki do kampanii wyborczej przed nowym parlamentarnym rozdaniem w 2011 roku. Stało się to za sprawą opublikowanej na krótko przed wyborami książki pod tytułem "Polska naszych marzeń". Prezes Prawa i Sprawiedliwości zawarł w niej pewną sugestię dotyczącą szefowej rządu w Berlinie. Napisał, że nie sądzi, "żeby kanclerstwo Angeli Merkel było wynikiem czystego zbiegu okoliczności". Dopytywany później w jednym z wywiadów, odpowiedział tylko krótko: "Ona wie, co ja chcę przez to powiedzieć. Tyle wystarczy". Nieostrość tych wypowiedzi otwierała szerokie pole interpretacji i skłaniała polityków do dyskusji. Przedstawiciele innych ugrupowań przekonywali, że prezes PiS "straszy sąsiadem", "skłóca nas z innymi narodami", "ma obsesję na punkcie Niemiec" i "szczuje na naszego traktatowego sojusznika". We wspólnym liście pięciu byłych szefów resortu spraw zagranicznych (Bartoszewski, Cimoszewicz, Olechowski, Rosati, Rotfeld) pisało, że wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego jest szkodliwa, ponieważ insynuuje podejrzane przyczyny wyboru przywódcy państwa niemieckiego. Byli ministrowie przekonywali, że między Polską a Niemcami są różnice, a nawet spory, ale język niedomówień to fatalna droga w relacjach z partnerami zagranicznymi. Nawet jeśli przynosi iluzoryczne korzyści w kampanii wyborczej.

To oczywiście tylko niektóre wątki z polskich kampanii wyborczych sprzed kilkunastu lat. Było ich zdecydowanie więcej i wcale nie zniknęły w kolejnych odsłonach politycznych batalii o parlament. Ale już ten krótki katalog tematów pokazuje, jak mocno wpisany w te dyskusje był kontekst niemiecki. Relacje między Warszawą a Berlinem były żywo dyskutowane przez najważniejszych aktorów politycznych, zabiegających o miejsca w Sejmie, Senacie czy w Parlamencie Europejskim. Nie mamy więc dzisiaj do czynienia z zupełnie nową dyskusją, ale z jej wyraźną kontynuacją. Kwestia reparacji wojennych czy obawy przed niemiecką hegemonią w Europie pojawiały się już wiele lat temu. Zaskakiwać może dziś jednak to, z jak wielką siłą wróciły do debaty publicznej.

Angela Merkel i Mateusz Morawiecki
Angela Merkel i Mateusz Morawiecki
Źródło: Omar Marques/Getty Images

Niemiecki but i koleżanka Merkel

Z każdym tygodniem pęcznieje katalog wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, odnoszących się do Niemiec i niemieckiej polityki. Według nich to rząd w Berlinie odpowiada za to, że w Warszawie wciąż nie ma pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy. Mówi o tym na przykład Zbigniew Ziobro, który od wielu miesięcy przekonuje, że Polacy są okradani, a stoją za tym właśnie Niemcy, które - jego zdaniem - chcą mieć w Polsce kolonialny rząd i władzę spolegliwą wobec Berlina. Z jednej strony prezes Solidarnej Polski nazywa polityków opozycji niemieckimi kolaborantami, a z drugiej uderza w premiera, zarzucając mu, że w sprawie KPO dał się oszukać rządowi w Berlinie. Gdy minister sprawiedliwości mówi o europejskiej polityce, zarzuca Niemcom tupet, egoizm, cynizm, nikczemność i kłamstwa. W ostrych słowach recenzuje decyzje niemieckiego kanclerza i zarzuca mu stosowanie strategii dyktatu w Unii Europejskiej.

Wypowiedzi lidera Solidarnej Polski, wspieranego przez posłów tego ugrupowania, to jednak niejedyny antyniemiecki głos w polskiej polityce. Z całą pewnością nie można powiedzieć, że to skrajność, która ma zagospodarowywać jedynie obrzeża najtwardszego elektoratu Zjednoczonej Prawicy. Zielone światło dla używania takiej retoryki daje sam Jarosław Kaczyński, głośno wątpiąc, że niemieccy żołnierze strzelaliby do rosyjskich rakiet, obsługując na polskiej ziemi system Patriot. Innym razem sięga po soczysty bon mot o niemieckim bucie, pod którym miałaby się znaleźć Polska, gdy do władzy wrócą jego najwięksi krytycy. Prezes Kaczyński przekonuje, że Niemcy widzą w Polsce jedynie "junior partnera" - kogoś, kogo nie traktuje się poważnie. Na spotkaniach z mieszkańcami kolejnych miast i miasteczek szef PiS oskarża opozycję o służenie Berlinowi. Platformę Obywatelską nazywa partią niemiecką, a Donaldowi Tuskowi zarzuca lojalność wobec Niemiec. Ten wątek przewija się zresztą w wypowiedziach wielu polityków Prawa i Sprawiedliwości. W jednym z internetowych spotów tej partii znalazło się stwierdzenie, że najlepszą koleżanką lidera PO jest Angela Merkel, była szefowa niemieckiego rządu, której prośbom - wedle tej narracji - Tusk miał ulegać, trzymając się kurczowo jej żakietu.

Tak publiczna telewizja przedstawia rząd oraz Donalda Tuska
Źródło: "Fakty" TVN24

Retoryka wykorzystująca wątki niemieckie jest tak silnie obecna w polskiej polityce, że nierzadko kolejne jej odsłony nie doczekują się już głośnych komentarzy w debacie publicznej. Nazywanie tego czy innego polityka opozycji "niemieckim popychlem" stało się chwytem stosowanym przez rządzących z niebywałą lekkością. A przecież de facto jest postawieniem zarzutu o zdradę narodową. Podobnie jak mówienie, że przeciwnicy polityczni składają "hołd berliński" i służą interesom naszego zachodniego sąsiada. Gdyby ktoś się temu jednak jeszcze niedawno dziwił, pewnie przestał, słuchając sejmowej debaty, w której minister edukacji i nauki drwił z niemieckiego nazwiska jednej z posłanek: "coś tam po niemiecku".

Polacy patrzą na Berlin

Nie od dziś wiemy, że polityka tworzy nastroje społeczne, ale jednocześnie bazuje na nastrojach już istniejących. Jeśli więc ktoś sięga po antyniemiecką retorykę, z całą pewnością zakłada, że taki przekaz spotka się z emocjami części potencjalnych wyborców i będzie dla nich politycznym magnesem. Jak duże są to pokłady? Dla ilu z nas nazywanie przeciwników politycznych "kolaborantami Berlina" może być atrakcyjne?

Odpowiedzi możemy szukać na przykład w wynikach "Barometru Polska-Niemcy 2022" (Instytut Spraw Publicznych, Niemiecki Instytut Spraw Polskich, Fundacja Konrada Adenauera, Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej). Raport z tego badania pokazuje, że połowa Polaków (50 proc.) darzy Niemców sympatią. O niechęci wobec zachodniego sąsiada mówi kilkanaście procent badanych (15 proc.). A to znaczy, że jest jeszcze jedna grupa: to ci, którzy nie mówią ani o sympatii, ani o niechęci. Wykazują postawę neutralną lub obojętną i stanowią około jednej trzeciej wszystkich ankietowanych (35 proc.). Pytanie - jak w przyszłości zadziała na nich antyniemiecka retoryka? Te same badania pokazują, że preferencje partyjne Polaków mają wpływ na ich stosunek do zachodnich sąsiadów. Wyborcy Koalicji Obywatelskiej ponad dwa razy częściej wyrażają sympatię wobec Niemców (77 proc.) niż zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości (36 proc.). Jeszcze mniejsze pokłady dobrych emocji wobec mieszkańców RFN mają wyborcy Konfederacji (23 proc.).

Barometr Polska-Niemcy 2022
Barometr Polska-Niemcy 2022
Źródło: Instytut Spraw Publicznych, Deutsches Polen-Institut

To, co i jak mówią politycy, bez wątpienia wpływa na naszą ocenę relacji między Warszawą a Berlinem. Znaczące są tu wyniki badań CBOS, które pokazują, jak widzimy stan stosunków polsko-niemieckich. Niemal połowa z nas (49 proc.) postrzega je jako przeciętne - ani dobre, ani złe. Prawie jedna trzecia (31 proc.) uważa, że są one złe, a tylko 13 proc. określa relacje między Polską a Niemcami jako dobre. To najgorsze notowania w historii tych badań prowadzonych od 1987 roku. Do tej pory tylko raz (w lipcu 2007 roku) w takim raporcie było więcej ocen negatywnych niż pozytywnych. Ten obraz budują między innymi politycy, ale oczywiście nie tylko w Polsce. To sami Niemcy pracują na swój wizerunek, podejmując nierzadko niezrozumiałe decyzje albo nie podejmując ich wcale. W sprawach dotyczących Rosji czy rosyjskiej agresji na Ukrainie sporo było zaskoczeń, zdziwień i rozczarowań. Widzieliśmy je przecież nie tylko w ostatnich kilkunastu miesiącach.

Aktualnie czytasz: Krzyżacy wiecznie żywi. Polityczna walka (z) Niemcami
Źródło: CBOS

Politycy ruszyli w teren, żeby spotykać się ze swoimi wyborcami. Rozmawiają, przekonują, mobilizują. I choć to jeszcze nie w pełni formalna kampania wyborcza, wszyscy wiemy, co jest celem tych podróży. Ale to dopiero początek i delikatna zapowiedź tego, co czeka nas w kolejnych miesiącach. Nikt nie ma przecież wątpliwości, jak zażarty będzie to bój i jak wiele niedozwolonych chwytów może się w nim pojawić. Nie trzeba też wielu wróżb, by przewidzieć, że ktoś znów uzna Angelę Merkel za persona non grata, ktoś spróbuje wręczyć przeciwnikom niemieckie paszporty i ktoś kogoś oskarży o kolaborację z Berlinem. Taka to będzie kampania, w której obok wyborczej kiełbasy musi pojawić się trochę niemieckich "wurstów". Pogłoski o tym, że udało się nam już wyleczyć "ostre uczulenie na zachodniego sąsiada" były najwyraźniej przedwczesne.

Czytaj także: