|

"Ona zakochała się na sali rozpraw, zdarza się". Na zabój, w zabójcy

Kim są kobiety, które chcą wiązać się ze skazanymi?
Kim są kobiety, które chcą wiązać się ze skazanymi?

Inni nie chcą ich znać. Skazanych za morderstwo, gwałt. One poświęcają dla nich wszystko. Czasem zostawiają męża, dzieci, rodziców. By dostać ocenzurowany list, mnóstwo listów. By mieć intymne widzenie (pod okiem strażników, w brzydkiej nieceli) raz na jakiś czas. Co to za kobiety? 

Artykuł dostępny w subskrypcji

PERSPEKTYWA DAMSKA

Historia Maćka i niedoszłej prawniczki

Jak o mnie powiesz? Idiotka? Naiwniara? A może po prostu "patuska", bo lubię bratać się z patologią? Nie rusza mnie to, chyba nigdy nie ruszało.

Przyznaj, że podświadomie zastanawiasz się, po co to robię. Może szukam poklasku? Może robię na złość rodzinie? A może mam skłonności autoagresywne? Przecież nikt normalny nie wiąże się z więźniem.

A co dopiero z więźniem zabójcą! Takiego to najlepiej od razu odstrzelić i zakopać, prawda? Niech nam nie psuje humoru swoją plugawą egzystencją. Chyba się ze mną zgodzisz, szanowany obywatelu?…

Coś ci powiem. Byłam taka jak ty. Na studia prawnicze dostałam się nie dlatego, że jakoś strasznie mnie pociągała kariera adwokata. Po prostu wiedziałam, że można za to godnie żyć.

Niektórzy na studiach mówili, że wymarzyli sobie siebie w todze, oglądając filmy: "Adwokat diabła", "Lęk pierwotny" czy chociażby Ally McBeal.

Mnie to nigdy nie kręciło. Odrzucały mnie nagłe i naiwne zwroty akcji. Widza trzeba jakoś zabawić, więc zimny od zawsze morderca musi w kluczowym momencie palnąć coś głupiego, albo - z sobie tylko znanych powodów - wyspowiadać się komuś ze wszystkich planów i mrocznych zamiarów. Bzdura na kółkach.

Tej bzdury nie ma na salach sądowych. Możesz przyjść i na żywo, bez pasków na oczach i wypikanych w telewizji nazwisk, posłuchać kogoś, kto zrobił coś strasznego. Lubiłam między zajęciami iść do sądu i po prostu wejść na rozprawę jak publiczność. Najlepiej na historię, o której wcześniej było głośno. Można było skonfrontować swoje wyobrażenie o sprawcy z tym, kim ten człowiek naprawdę jest.

Wmawiałam sobie wtedy, że do sądu łażę, bo to też jest forma nauki, przygotowania do zawodu. To była ściema, w którą sama uwierzyłam.

Tak naprawdę chodziłam tam, bo godzinami wpatrywałam się w twarze tych złamanych ludzi na ławie oskarżonych. Robiłam to z poczuciem wyższości. Napawałam się tym, że ja jestem - jak mi się wydawało wtedy - królową życia. Przede mną ciekawe, bogate życie. A przed nimi cela, nuda i gnicie za kratami. Leczyłam ich kosztem moje kompleksy.

Kiedy to wreszcie do mnie dotarło, to zdałam sobie sprawę, że nie jestem od nich lepsza. Wszyscy - dopóki nikt nie widzi - robimy złe rzeczy, żeby się lepiej poczuć i dowartościować, coś zyskać. 

Jedyna różnica jest taka, że nasze zło umieszczamy w bezpiecznych obszarach takich, które nie wrócą do nas z bolesnym rykoszetem: zrównamy z ziemią kasjerkę w markecie, pokażemy "faka" taksówkarzowi, który chciał się włączyć do ruchu, poniżymy praktykantkę w zbyt wyzywającej spódniczce. Nienawiść w wersji light bez konsekwencji.

Zrządzeniem losu niedługo po tej refleksji w gazetach było głośno o młodym chłopaku, który zabił swojego brata nożem. W gazetach było o bratobójcy, który zaatakował w czasie "libacji". Byłam na pierwszym procesie. Zobaczyłam chłopaka, którego policjanci rozkuwali z kajdanek, nawet na niego nie patrząc. Usłyszałam sędziego, który mówił do niego per oskarżony. Zwracał się do niego z poczuciem wyższości, niecierpliwiąc się, kiedy natychmiast nie dostawał od wystraszonego faceta na ławie oskarżonych odpowiedzi na pytania.

Uderzyło mnie to, bo sędzia, prokurator, a nawet jego obrońca traktowali go jak śmiecia. A przecież sąd nawet na dobre nie rozpoczął pracy nie ustalił, dlaczego doszło do tragedii. Nie sprawdził, co Maćka - znaczy oskarżonego - do tego pchnęło. On sam aż się trząsł, żeby opowiedzieć o swojej wersji. Ale nikt go nie chciał wysłuchać od początku do końca. "Oskarżony nie był o to pytany”, "proszę odnieść się do pytania", "nie tego dotyczy zagadnienie” pouczał go podirytowanym głosem sędzia.

W końcu go złamali. Na drugiej i trzeciej rozprawie jego głosu nie usłyszałam ani razu. Kilka razy szepnął coś na ucho obrońcy, który nawet się do niego nie odwrócił. Zdarzyło mu się, że prawnik przerwał przesłuchiwanemu świadkowi i zwrócił uwagę na niespójność w jego wersji. Tyle Maciek miał z możliwości obrony.

Chciała być prawniczką, związała się ze skazanym za zabójstwo
Chciała być prawniczką, związała się ze skazanym za zabójstwo
Źródło: TVN24 Łódź

A jego historia wyglądała tak: po śmierci ojca Maciek zajął się gospodarką, utrzymywał matkę. Starszy o siedem lat brat najpierw przeprowadził się do Płocka, a potem - jak się rozwiódł - wyemigrował do Anglii. Jak mu się tam znudziło, to wrócił na wieś i zażądał od Maćka, żeby go spłacił. To znaczy wypłacił mu połowę wartości gospodarstwa. Jak Maciek zapytał, skąd niby miałby wziąć takie pieniądze, to on mu zaproponował kredyt. A z sześciu hektarów przecież ledwo mogły wyżyć dwie osoby, nie było mowy o dodatkowych wydatkach. Wariant, żeby ot tak miał nagle żywić się z tego jeszcze jeden facet - do tego płacący alimenty - odpadał.

Tamten co jakiś czas przyjeżdżał, awanturował się i wygrażał. W 2011 roku trafił na wieczór, jak Maciek był podpity. Puściły mu hamulce z tej bezsilności i beznadziei. Nie opanował się na czas i tragedia. Potem z tego wszystkiego zmarła mu jeszcze matka ostatnia osoba, którą kochał. W gazetach zrobili z niego bratobójcę. W sądzie traktowali go, jakby był najgorszym zbirem.

Czemu do niego napisałam? Nie, nie spodobał mi się fizycznie jakoś bardzo. Ale nie mogłam znieść tego, że w jego odczuciu nie było na świecie już nikogo, kto patrzyłby na niego jak na człowieka. A przecież byłam ja! 

On przeżył gigantyczną tragedię. Sąd skazał go na 15 lat, ale przecież z piętnem zabójcy będzie chodził już zawsze. Jak to się stało, to miał 26 lat. Tylko o kilka lat starszy ode mnie.

Odpisał. Dziwnie, bojaźliwie. Pytał, czy się skądś znamy. Podejrzewał, że bratowa wysłała mnie na przeszpiegi. Ta jego niepewność i brak cienia przekonania, że ktoś mógłby chcieć tak po prostu z nim pogadać, mnie totalnie rozwaliła.

W obliczu problemów tamtego człowieka pusty śmiech mnie brał, gdy słyszałam o problemach moich znajomych. Głupie zmartwienia pierwszego świata: z jedną ktoś zerwał, tamtemu ktoś dał w mordę na dyskotece, a jeszcze ktoś inny zarwał noc, ucząc się do egzaminu, o którym zapomni zaraz po jego zaliczeniu. 

Ci sami ludzie, których życie nigdy nie postawiło pod ścianą, pytali mnie, czy mnie pojebało, że wypisuję do skazańca. Na początku próbowałam opowiadać, dlaczego to robię. Potem już mnie to za bardzo wkurzało. Niech żyją sobie w swoim wyobrażeniu rzeczywistości…

A Maciek? Im więcej o nim wiedziałam, tym bardziej mi go było żal. Okazał się wrażliwym, inteligentnym gościem. Nie jest typem beksy nie rozczulał się, jaki to on jest biedny, bo musi być w celi. Wiedział, że musi zapłacić za to, co zrobił. Jednocześnie - z każdym listem - widziałam, jak się przede mną otwiera.

Pierwszy raz z nim spotkałam się na widzeniu dziewięć miesięcy od pierwszego listu. Zeszło długo, ale on bardzo nie chciał mnie wystraszyć, a ja byłam przekonana, że taka - listowna - relacja pozwala lepiej i spokojniej przekazywać myśli i siebie poznawać. Ostatecznie więc spotkanie i zamienienie paru słów było dzieckiem naszej listownej znajomości.

Przeskok z pisania na mówienie jest dziwny. Masz mniej czasu na wypowiedzenie się, doprecyzowanie myśli. Rozpraszasz się barwą głosu drugiej osoby, mimiką. Ale jednak - ponieważ jesteśmy zwierzętami podatnymi na bodźce - takie spotkanie bardzo nas z Maćkiem do siebie zbliżyło. Nie był już dla mnie fajnym facetem, któremu chciałam pomóc w trudnej chwili. Poczułam, że chce z tym facetem mieć kontakt niezależnie od tego, jak będzie mu się wiodło.

Z byciem w więzieniu jest o tyle inaczej, że tam bardzo niewiele się dzieje. To znaczy głównym źródłem nowości w naszej relacji jestem ja. Żeby uświadomić różnicę: osoba na wolności przeżywa w tydzień więcej niż osadzony w kwartał. Nuda w celi jest głównym wrogiem, ale to ona pozwala więźniowi poświęcić swojej kobiecie więcej czasu i uwagi, niż mógłby jakikolwiek mężczyzna na wolności. Maciek potrafi pisać listy codziennie. Co takiego tam pisze, skoro tak mało dzieje się w jego świecie? Jeżeli jest się interesującą osobą, to nie ma takich problemów są co prawda ludzie, którzy potrafią tylko kłapać o tym, co usłyszeli od innych. Ale Maciek jest inny.

Fizyczność? Nie brakuje mi jej za bardzo. Oczywiście super jest sobie wyobrażać, że Maciej wychodzi poza mury więzienia. Że nie ma już niczego, co nas ogranicza. Ale dorosły związek nie może się opierać na dotyku, przytulaniu, seksie. Od roku - przez pandemię - nie widziałam się z nim ani razu. Nie mam wrażenia, że jesteśmy od siebie dalej. Seks w więzieniu? Nie, o tym nie chcę mówić. Chcę mówić o sprawach najważniejszych, a nie tych, co budzą niezdrową fascynację gawiedzi.

Kultura więzienna jest inna od tej, którą my znamy. I tak na przykład osadzeni chcą błyskawicznie się oświadczać i żenić. Chcą mieć pewność, że ta druga osoba będzie czekać. Ja już czekam blisko osiem lat. Nie miałam momentów zwątpienia, nie musiał mnie błagać, żebym przy nim została. To lepszy dowód niż smutny ceremoniał odbębniony przez urzędnika w więziennym pokoiku. Maciek to zrozumiał i teraz też tak na to patrzy. Kolejne kroki podejmiemy, jak już będzie na wolności.

Czy chcę komuś coś udowodnić? A może ktoś w normalnym związku mnie skrzywdził i zawiódł? Osoba, która zadaje takie pytania zakłada, że mam jakieś deficyty. A ja ich nie mam. Nie czuję się gorsza, nie mam potrzeby tłumaczenia się.

Kocham i jestem kochana. Czuję się szczęśliwa. Tylko to się liczy.

***

Bohaterka nie zgodziła się na podanie swojego imienia. Prawa nie skończyła, po trzecim roku nie podeszła do sesji egzaminacyjnej. Jak mówi, zrozumiała, że nie chce być prawnikiem. Dzisiaj pracuje w jednej z fundacji pomagających dzieciom w centrum Polski. Maciej ma opuścić więzienie najpóźniej za pięć lat. 

PERSPEKTYWA MĘSKA

Historia Stefana i córki byłego milicjanta

- Powtórzyłabyś to, gdybyś wiedziała, jak to z nami będzie? – pyta on. Zabójca.

- Nie. Za dużo upokorzeń, samotności, wyrzeczeń – odpowiada ona. Jego żona. Matka trójki jego dzieci.

Na początku lat 90. ona – Karolina miała ledwie kilkanaście lat. Była wyczekaną jedynaczką. Rodzice chcieli, żeby umiała sobie radzić w życiu i wyszła na ludzi, a nie była rozpieszczana. - Brakowało ciepła. Zawsze – wspomina.

Ojciec, były milicjant, był przeciwny jej związkowi. Ba – nazwał jej wybór najgłupszym z możliwych. Tłumaczył, że całe swoje życie chciał ją uchronić przed takimi ludźmi jak Stefan. Siedemnastoletniej córce kazał wybierać: albo ukochany w celi, albo rodzina.

Wyprowadziła się z rodzinnego domu. Matka nie protestowała. Ją wybór córki zabolał bardziej niż ojca.

***

Stefan – miłośnik przemocy, absolwent sześciu klas podstawówki. Zabił ojca 11-letniej dziewczynki. Potrzebował pieniędzy na alkohol, a "dziesiona" (jak mówi się w kryminale na rozbój) była szybkim i pewnym sposobem na zdobycie paru groszy.

Na początku miał odpowiadać za spowodowanie trwałego kalectwa, ale po kilku miesiącach w szpitalu mężczyzna zmarł. Prokurator zmienił zarzut na zabójstwo.

- Akt oskarżenia liczył 65 punktów, ostatecznie udowodniono mi tylko pięć. W tym zabójstwo. Zabiłem Bogdana, miał 38 lat. Przypadkowa ofiara – opowiada Stefan.

Wyobrażam sobie to tak: jest kara, potem wyrok i pokuta w celi. Nawrócenie, zrozumienie swoich błędów, wyjście na prostą, poznanie żony, wyjście zza krat i happy end. Stefan "czyta mi w myślach". Wybucha śmiechem.

- Prokurator na sali rozpraw powiedział, że nie żąda dla mnie sznura tylko dlatego, że w momencie zabójstwa nie miałem ukończonych 18 lat. Jak usłyszałem wyrok 25 lat, to nie miałem poczucia winy, o nie. Byłem dumny. Dostać "ćwiarę" to jest coś – wspomina.

Stefan miał odsiedzieć 25 lat w celi
Stefan miał odsiedzieć 25 lat w celi
Źródło: TVN24 Łódź

***

O tym, co za murami więzienia jest wyznacznikiem statusu, wiedział doskonale. Mówi, że z państwowych instytucji ominął tylko Monar. Był w domach dziecka, schroniskach dla nieletnich, pogotowiach opiekuńczych, poprawczakach.

Jego i pięciu braci wychowywała samotna matka, która miała kawałek ziemi.

Kradł od zawsze. Nie pamięta, żeby ktokolwiek na niego patrzył z wyższością. Ze strachem? Owszem.

"Dziesiona", która skończyła się śmiercią niewinnego człowieka, była w 1986 roku, wtedy Stefan trafił do aresztu. Wyrok usłyszał rok później. W celi - jako zabójca - miał wysoką pozycję w hierarchii. Lubił z niej korzystać i ją potwierdzać.

- W celi albo gnębisz, albo jesteś gnębiony. Mi się podobała rola tego, który gnębi. Grypsowałem, decydowałem o losie innych. Organizowałem pobicia i wymuszenia, czasem bunty, żeby zrobić na złość administracji więzienia, czyli głównemu wrogowi. No i tak leciało to życie – mówi.

I nagle ktoś mu odebrał autorytet, jakim cieszył się za kratami.

***

Tym kimś był Paweł Moczydłowski. W 1990 roku został dyrektorem Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. Wprowadził system widzeń. W nagrodę za dobre zachowanie można było dostać widzenia "miękkie" – sam na sam z dziewczyną czy żoną.

Można było uprawiać seks.

Można było utrzymywać jakiś kontakt ze światem zewnętrznym. Zobaczyć się z synem, matką. Wystarczyło "nie fikać".

Dla Stefana nie była to żadna atrakcja. Poza murami więzienia nie miał nikogo – matka, wytykana palcami w rodzinnej wsi, wyrzekła się go, podobnie jak bracia. Kumple spod celi nie byli aż tak bardzo odcięci od świata zewnętrznego. Dla nich Stefan z lidera stał się niewygodnym gościem, którego lepiej unikać.

Pozycji, na którą pracował w więzieniu, nie zamierzał oddać bez walki: zdarzało mu się pastwić nad tymi, którzy chcieli porzucić grypserę i iść do pracy w więzieniu albo planowali ukończyć szkołę. Grono klakierów zmniejszało się szybko. Stefan targnął się na swoje życie. Wylądował w szpitalu. Do celi wrócił z nowym planem: będzie walczył z systemem do śmierci. Rzucił się z pięściami na strażników. 

- Dostałem ciężki wpierdol, wylądowałem w izolatce. Leżę, zakrwawiony, obolały. Jakbym umarł. Chciałem się zacząć modlić, ale nawet nie wiedziałem, o co miałbym prosić. O wyjście z więzienia? Po co? Coś bełkotałem. Mówiłem: Boże, weź mi pomóż.

***

- I wtedy pojawiła się Karolina? – pytam lekko zniecierpliwiony. W końcu to miała być historia o miłości.

- Do Karoliny jeszcze trochę. Wcześniej była komisja penitencjarna – odpowiada Stefan.

Komisja penitencjarna decyduje o tym, jak wygląda pobyt skazanego za murami więzienia. Może go skierować do zakładu o wyższym reżimie albo dać mu nagrodę – skierować do pracy czy szkoły.

Stefan: - Jak poprosiłem komisję o "danie szansy", to odpowiedział mi tylko pomruk oburzenia, niedowierzania i kpiny. "Chcę iść do szkoły. Skończyć podstawówkę na początek".

Poszedł. Skończył. Potem była zawodówka. Został drukarzem. Potem była szkoła średnia i matura. Tak jak kiedyś przykładał się do trzymania innych pod butem, tak wkręcił się w naukę. Dziwnie mu było, gdy ktoś mówił do niego z szacunkiem, chociaż się go nie bał, przyznaje.

Dziwnie było też, kiedy na terapii uzależnień (Stefan był alkoholikiem i z powodzeniem oddawał się nałogowi nawet w celi) podeszła do niego terapeutka. Powiedziała mu jak gdyby nigdy nic: "jesteś wartościowy".

Stefan przez dwa tygodnie dzielące spotkania anonimowych alkoholików wałkował jej słowa do znudzenia. Zakochała się? Może czegoś od niego chce?

Niedługo potem Stefan kilka razy "bardzo chciał zakończyć swoje życie".

Chciał umrzeć z innych powodów niż za pierwszym razem. Po słowach terapeutki zaczynał patrzeć na świat tak, jak widzą to inni. A on sam, przefiltrowany przez powszechnie uznane wartości moralne, wyglądał fatalnie: bydlak, zbir, zabójca.

***

Był 1993 rok, kiedy pierwszy raz od zabójstwa Bogdana wyszedł na wolność. Na pięciogodzinną przepustkę. Pojechał na spotkanie AA, przyjechali po niego.

- Wolność dupy nie urwała – mówi Stefan.

Gdyby ktoś tuż po wyjściu za więzienną bramę kazał mu wrócić, zrobiłby to bez żalu.

- Nie podobało mi się. Samochody na drogach, ludzie na chodnikach, tramwaje na szynach. W tramwajach biletomaty, w nich bilety, na biletach ceny, hologramy... Wszystkiego dużo za dużo, było mi niedobrze. Dusiłem się od nadmiaru bodźców – opowiada.

Nie dał tego po sobie poznać. Jego przemiana z więziennego buntownika w gościa, który albo się uczył, albo pracował, albo walczył z nałogiem robiła wrażenie. Wychowawcy lubili się nim chwalić – prezentowali mrożące krew w żyłach dokumenty pokazujące wybryki z pierwszych lat w celi i zestawiali je z nowym, lepszym Stefanem.

Osiem lat od zbrodni - w 1994 roku - raz w miesiącu dostawał przepustkę na pięć dni. Z więzienia odbierali go wierni z Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Tam poznał starszą od niego o kilkanaście lat kobietę. Panią magister, zaradną życiowo.

Stefan był zachwycony – czysta pościel, seks, rozmowy na poziomie. Oświadczył się, ona odmówiła. - Słuchaj, jeszcze mi podziękujesz, że odmawiam – usłyszał.

Rok później, na jednej z kolejnych przepustek, Stefan poznał Karolinę. - Jestem w zakładzie karnym, za parę miesięcy wychodzę – kłamał.

Zakochiwać się przecież nie planował. No, ale jakoś tak wyszło. Po czterech miesiącach nieregularnych randek Karolina powiedziała ojcu o Stefanie. A on już dzień później wiedział, co to za człowiek i za co siedzi. Karolinie kręciło się w głowie, gdy tego słuchała. Chciała, żeby Stefan przy pierwszej okazji jej to wyjaśnił. Ale zamiast tłumaczeń usłyszała od niego, że "to była fajna przygoda".

- Kocham cię, nie przewidziałem, że się zakocham. Wiem, że nie zasługuję na ciebie – usłyszała na widzeniu.

Karolina poczuła się oszukana. Przez trzy kolejne miesiące robiła wszystko, żeby zapomnieć o facecie w celi. Aż dostała list. Od niego. "Kocham cię, z tobą chcę żyć. Żyć inaczej. Uczę się uczciwości, chodzę na terapię. Nigdy cię nie skrzywdzę" – przeczytała. Zobaczyli się. Po spotkaniu była już jego narzeczoną. Rodzice postawili ultimatum: albo narzeczony, albo oni. 

- Pracowałem w więziennej drukarni, miałem nawet nie najgorsze pieniądze. Udawało się coś odłożyć, bo przecież nie miałem żadnych wydatków. Mogłem opłacać wynajęcie mieszkania Karolinie – mówi Stefan.

Przyszłej młodej parze raz w miesiącu przysługiwało widzenie intymne. Stefan tego nie zauważał, ale Karolina czuła się poniżona, kiedy strażnicy głupkowato się uśmiechali, odprowadzając ją do pokoiku, gdzie były dwa fotele i łóżko. Oprócz tego gołe ściany z kratami w oknach.

- Kondomy są? Pokazać! – rozkazywał funkcjonariusz przy drzwiach. Mieli trzy godziny. W sam raz, żeby spróbować zapomnieć, gdzie są. 

Stefan też nie wspomina czasu narzeczeństwa z rozrzewnieniem. Stracił dawny spokój. Prześladowała go myśl, że Karolina go zdradzi albo zostawi. Koledzy na zewnątrz co jakiś czas sprawdzili, czy aby narzeczona nie chodzi na dyskoteki ani nikt koło niej się nie kręci.

Pierwszy raz od wielu lat Stefan czuł, że dawny on - ten do cna zły - znowu dochodzi do głosu w jego głowie.

Listy są cenzurowane, widzenia odbywają się zazwyczaj pod okiem strażnika
Listy są cenzurowane, widzenia odbywają się zazwyczaj pod okiem strażnika
Źródło: TVN24

***

Pobrali się w 1995 roku. Stefan dostał pięciodniową przepustkę. Uparł się, żeby wziąć ślub w rodzinnej miejscowości. Dla miejscowych, którzy ciągle bardzo dobrze pamiętali zbrodnię sprzed dziewięciu lat, to był skandal. Pod kościołem pojawiła się grupka, która wykrzykiwała w kierunku młodej pary obelgi i groźby. Od weselników odgradzały ich kordony policyjne.

Stefan w głowie odciął się od tego. Aż podeszli rodzice Karoliny. - Wiesz, co robisz, wiesz, z kim się wiążesz. Od tego momentu nie możesz już do mnie przyjść ze skargą, że dzieje ci się krzywda – oświadczył ojciec pannie młodej.

Stefan na to, że zawsze będzie dbał o jego córkę. Teść zbył go milczeniem. 

Na weselu bawiło się 40 osób. Przed salą Stefan wypatrzył starych kumpli - z czasów, kiedy sam był - jak mówi - jak zwierzę.

- No co, zaprosić nas nie chciałeś? – zapytał jeden z nich.

- Wypierdalać, ale już! – wypalił.

W 1996 roku Karolina urodziła Edytę. Wtedy do Stefana dotarło, że przecież jak skończy odsiadywać wyrok - w 2011 roku - ona będzie już pannicą. Prezydent Lech Wałęsa odmówił mu aktu łaski. Po narodzinach córki napisał jeszcze jeden wniosek – do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

- A ty, ułaskawiłbyś sam siebie? – zapytał go wtedy dyrektor zakładu karnego.

- Szczerze? Nie. To byłoby niesprawiedliwe – odpowiedział mu. Dyrektor pokiwał głową, a potem poparł wniosek Stefana do Prezydenta RP. Podobnie jak wychowawcy i grono terapeutów.

18 listopada 1996 roku, w pierwsze urodziny swojej córki Stefan był wolny.

***

Wytatuowany na całym ciele Stefan słabo wypadał na rozmowach o pracę. A życie kosztuje. W lodówce pusto, żona wykończona opieką nad dzieckiem, brakuje wszystkiego.

Dobrze pamięta chwilę, kiedy usłyszał w głowie głos: "Przecież wiesz, jak możesz szybko zarobić".

Wtedy Karolina pierwszy raz poważnie się go wystraszyła.

- To nie jest tak, że to zwierzę we mnie umarło, że go już nie ma. Ono jest. Trzeba je trzymać w ryzach. Wtedy było najbliżej, żeby to zło ze mnie wylazło – przyznaje Stefan.

Nie wylazło. Pomógł cud. Tak to oceniają. Okazało się, że w jednej z parafii ksiądz opowiedział historię nawróconego zabójcy. Historia tak poruszyła jedną z parafianek, że ta przekazała mu - poprzez kościół - niemałą sumę. Wystarczyło, żeby zaspokoić najpilniejsze potrzeby.

Stefan znalazł w końcu pracę. W drukarni. Najpierw za śmieszne pieniądze, ale potem szefostwo mu powierzało kolejne, coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Został kierownikiem. Kiedy pod koniec lat 90. firma miała problemy finansowe, on ją przejął. Pieniędzy już nie brakowało na nic.

Na świat przyszło drugie i trzecie dziecko. Synowie. Stefanowi zostały dwie konfrontacje: z rodziną Bogdana, którego zabił przed laty, i z własnymi dziećmi. Musiał powiedzieć im, kim tak naprawdę jest.

- Byłem gotowy na to, że córka mężczyzny, którego zabiłem, mi napluje w twarz. Spodziewałem się najgorszego. Ale zamiast tego i ona, i jej matka słuchały mojej historii. Moich przeprosin i błagań o wybaczenie – mówi Stefan.

Nie, nie było rozgrzeszenia. Ale nie było też nienawiści. Stefan sporo dowiedział się o Bogdanie. Jakim był człowiekiem i ojcem. Im bardziej materializował się w jego głowie, tym było mu ciężej.

Druga konfrontacja - z dziećmi - nie była łatwiejsza. Edyta miała 15 lat, starszy syn – 13.

- Bałem się, że mnie odrzucą. Przez kilka godzin opowiadałem im wszystko, jak na spowiedzi. Słuchali ze spuszczonymi głowami, w milczeniu. Na koniec zapłakana córka go przytuliła. "Jesteś moim tatą, zawsze będziesz" – powiedziała.

***

Stefan ma dziś 53 lata.

- Każde takie otwarcie to dla mnie droga przez mękę. Konfrontuję się ze złem, które ze wszystkich lat staram się zdusić. To wysoka, ale bardzo uczciwa cena za to, że dano mi szansę. Spłacam dług, który zaciągnąłem w momencie ułaskawienia – wyjawia.

Po rozmowie mówi, że jest wykończony, również fizycznie. Opowiada, że nie zdecydowałby się "przechodzić przez swoje wspomnienia", gdyby nie to, że chce na swoim przykładzie pokazać, iż nie można kogoś skreślać "z automatu".

- Gdyby moja córka chciała spotykać się z kimś takim jak ja za młodu, tobym jej nie pozwolił, przyznaję. Ale głęboko wierzę, że moja wieloletnia, skuteczna walka z wewnętrznym demonem może innych zainspirować. Pokazać, że nie ma ludzi, dla których nie ma już szansy – mówi.

Jego żona przyznaje, że przez 16 lat małżeństwa ani razu jej nie zawiódł. Nie ma poczucia, że dzieli życie z "tykającą bombą", która może eksplodować.

- Gdybym słuchała dobrych rad mojego otoczenia, nigdy byśmy nie stworzyli naszej rodziny. Nie wiem, gdzie bym była, ani gdzie byłby Stefan. Za tę decyzję dużo płaciliśmy oboje. Nie, nie miałabym sił tego powtórzyć. Ale, kiedy już dotarłam do tego punktu w życiu, nie żałuję – kończy Karolina.

PERSPEKTYWA OSOBY Z ZEWNĄTRZ

Celebryci zza krat i deficyty

Żeby zrozumieć zjawisko kobiet, które decydują się na związek ze skazańcem, trzeba - jak przestrzega prof. Zbigniew Lew-Starowicz, krajowy konsultant z zakresu seksuologii - pozbyć się wyobrażeń odnośnie tego, kto mógłby się na taki związek zdecydować.

- Nie ma kryterium inteligencji. W takich związkach są zarówno osoby po podstawówkach, jak i wykładowcy uniwersyteccy. Są kobiety ubogie i bardzo bogate. Są skrzywdzone przed laty i takie, które czują w sobie siłę prostowania najbardziej pokręconych losów innych – mówi ekspert.

Opowiada o trzech znanych mu kobietach, które na taki związek się zdecydowały. Każda zrobiła to z innego powodu. Pierwsza – po prostu się zakochała. Na sali rozpraw przyglądała się oskarżonemu.

- Zakochać można się na plaży, w tramwaju czy pracy. Ona się zakochała na sali rozpraw, zdarza się – mówi Lew-Starowicz.

- Ale jak to? – pytam. - Jak można się w kimś zakochać, skoro nawet nie mogła się do niego odezwać, porozmawiać, poznać go? 

- Proszę nie zapominać o wyobraźni, najpotężniejszym afrodyzjaku. Wyobraźnia to paliwo rakietowe miłości. Zakochana mogła wykreować sobie obraz tamtego mężczyzny na podstawie strzępków informacji, które do niej docierały. Resztę wypełniła sobie sama. Użyła materiału, który był dla niej najlepszy – wyjaśnia seksuolog. 

Ten związek - jak mówi - miał najbardziej tradycyjne fundamenty. Ot, kobiecie bardzo spodobał się mężczyzna i się zaczęło. On - albo jego wyobrażenie w jej oczach - wypełniał potrzeby, które miała ona. Nawet jeśli były to potrzeby, których ona sama do końca nie była świadoma.

A potem robiła wszystko, żeby spędzać jak najwięcej czasu z ukochanym. Tak przecież robią zakochani, nic nadzwyczajnego.

Dwa inne przypadki, które profesor poznał, mają - z perspektywy seksuologa - bardziej skomplikowane korzenie. 

- Przyszła do mnie kobieta, która jedną po drugiej pochłaniała książki o psychologii. Jej zamiłowanie do rozdrabniania ludzkich decyzji sprawiało, że ze znudzeniem i pewnym obrzydzeniem reagowała na zaloty mężczyzn – mówi Lew-Starowicz.

Niechęć wynikała z tego, że mężczyźni zazwyczaj są dość przewidywalni w swoich działaniach: chcą poznać kobietę i możliwie szybko uprawiać seks. 

- Ta prostota i przewidywalność ją odrzucała. Fascynowali ją za to zabójcy. Ludzie, którzy podejmowali decyzje, których normalnie nikt by nie brał pod uwagę. Tajemnica motywów ich działania była czymś, o czym potrafiła rozmyślać godzinami – opowiada seksuolog. 

Fascynacja trafiła na podatny grunt, ponieważ pacjentka eksperta była niepoprawną romantyczką. A sytuacja, w której jest oddzielona od ukochanego więziennym murem tylko rozbudzała jej wyobraźnię.

- Stworzyła sobie bajkę, żyła w swojej wersji Romeo i Julii. Marzyła o pokonaniu barier, ale jednocześnie napawała się faktem, że one istnieją – wspomina Lew-Starowicz.

Zakochana kobieta może rozmyślać o ukochanym i nie burzyć romantycznego nastroju szarą rzeczywistością: zmywaniem, praniem i płaceniem podatków. 

- Największą tragedią dla takich związków jest smutek spełnienia. Wyobrażenie o ukochanym znika, tak samo jak wszystkie romantyczne bodźce, które utrzymywały relację przy życiu. Oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły (jak Stefan i jego żona – red.) – ocenia seksuolog. 

Trzecią pacjentką, o której nam opowiada, jest kobieta, którą w ręce skazańca wepchnęło pożądanie. Zbigniew Lew-Starowicz opowiada, że kobietę podniecali silni, brutalni mężczyźni. 

- Tylko oni byli w stanie wyzwolić w niej podniecenie. Skąd to się wzięło? Nasze preferencje seksualne kształtują się w dzieciństwie. Pacjentka miała ojca, który stosował w rodzinie przemoc – ujawnia.

W czasie dojrzewania pojawiły się u niej tendencje do masochizmu. Podniecało ją stosowanie przemocy, znęcanie się, dominowanie. Do jej seksualnych potrzeb idealnie wpasował się brutalny zabójca, który odsiadywał wieloletni wyrok.

- Ale przecież w takiej relacji niemal nie ma seksu. Jeżeli już, to bardzo okazjonalny. Dlaczego nie znalazła sobie innego partnera? – pytam.

- Ludzie są w stanie dla idei poświęcić bardzo dużo. Z seksu dla podkreślenia siły swojej wiary rezygnują przecież duchowni katoliccy. Podobnie ona, dla idei, jaką była miłość zrodzona z pożądania, była gotowa się poświęcić. Przecież - jak mówiłem - miała ona zapędy masochistyczne – odpowiada Lew-Starowicz.

Seksuologa pytamy też o jedną z najgłośniejszych książek o kobietach wchodzących w związki ze skazanymi – "Kobiety kochające zabójców" autorstwa Sheili Isenberg. Autorka rozmawiała z 30 partnerkami skazańców. Każda z nich podczas wywiadu opowiadała o tym, że w przeszłości była ofiarą przemocy – również seksualnej.

- Podchodziłbym do takich informacji z dystansem. Ludzie nie wiedzą tak naprawdę, co ich kręci i dlaczego tak się dzieje. Jeżeli wchodzą w relacje nieakceptowalne społecznie, to szukają - same przed sobą - wytłumaczenia. Mówimy o zjawisku znacznie bardziej skomplikowanym, którego nie da się tak łatwo sprowadzić do jednej przyczyny – kończy Lew-Starowicz.

Nasz wywiad ze wspomnianą już autorką książki ostatecznie nie doszedł do skutku, bo Sheila Isenberg pracuje nad nowym wydaniem – opisuje historie 20 innych kobiet, które weszły w związki z mordercami i gwałcicielami w XXI wieku.

Menedżer autorki przesłał nam jednak materiały, abyśmy mogli zapoznać się z wynikami jej pracy. Co z nich wynika? Przede wszystkim - zdaniem Isenberg - to nie jest prawdziwa miłość. Dlaczego?

"Kiedy kobieta wchodzi w związek ze skazanym, to nie jest to miłość. Przynajmniej nie w podręcznikowym rozumieniu miłości. Tradycyjna miłość ma bowiem dwie fazy – romantyczną i codzienną. Pierwsza to romantyczne gesty, efekt 'motyli w brzuchu', stan euforii. Druga faza to wspólne spędzanie czasu. Uczenie się siebie w realnym otoczeniu. Kobiety kochające zabójców nigdy do tego etapu nie dochodzą.  A przecież nie sposób kogoś kochać, jeśli się tej osoby w pełni nie pozna" – pisze autorka.

Wszystkie jej bohaterki opowiadają o… plusach tego, że ich wybranek siedzi w celi.

- To daje im poczucie kontroli, której - jak wynika z moich obserwacji - najbardziej im brakuje w "normalnych" relacjach. Mężczyzna jej nie zdradzi ani nie skrzywdzi. Zawsze wiadomo, gdzie jest, co robi i o kim myśli – podkreśla Isenberg.

Amerykanka zwraca uwagę na zjawisko przestępców-celebrytów, do których lgną przede wszystkim kobiety bardzo młode, traktujące zbrodniarzy jak gwiazdy pop. - Oglądają one mężczyzn w programach informacyjnych, magazynach kryminalnych, czytają o nich w prasie. Wszyscy w ich otoczeniu rozmawiają o danej osobie, jak o znanym aktorze czy piosenkarzu. Różnica jest taka, że jak napiszesz do Ryana Goslinga, to raczej ci nie odpisze. Szansa nawiązania kontaktu ze znanym kryminalistą jest kilka razy większa – przyznaje Isenberg.

O popularności znanych przestępców krążą legendy – do seryjnego zabójcy Teda Bundy'ego każdego tygodnia pisało kilkaset kobiet. W końcu mężczyzna wybrał jedną z nich na żonę i - tuż przed tym, jak trafił na elektryczne krzesło - spłodził jej syna.

Dla skazańców kobiety potrafią porzucić męża i dzieci
Dla skazańców kobiety potrafią porzucić męża i dzieci
Źródło: TVN24

Dzisiaj takim mrocznym powodzeniem cieszy się między innymi Anders Breivik, sprawca masakry na wyspie Utoya, zabójca 77 młodych osób. Każdego dnia - jak raportują norweskie media - dostaje on kilkadziesiąt listów od zauroczonych kobiet.

W Stanach Zjednoczonych więźniem-celebrytą jest Dzhokhar Tsarnaev (Dżochar Carnajew). Do tego stopnia, że wpisując w Google po angielsku "zamach bombowy w Bostonie", wyszukiwarka dopowiada "the cute one bomber" (uroczy, przystojny sprawca zamachu).

- Zjawisko popularności zabójców-celebrytów jest dzisiaj daleko większe, niż kiedy pisałam pierwszą edycję książki. Zostało wzmożone przez internet i rozpaczliwą potrzebę zaznaczania swojej pozycji w społeczeństwie. Młode kobiety w to wchodzą, nawet jeżeli oznacza to spotykanie się z zimnokrwistym mordercą – opowiada Amerykanka.

Takie zauroczenie potrafi skończyć się koszmarem. Tak jak było w przypadku Katriny Montgomery, 20-letniej studentki z Kalifornii. Przez kilka lat odwiedzała Justina Merrimana, członka neonazistowskiego gangu, skazanego za udział za napad z bronią w ręku. W 1992 roku skazaniec wyszedł z więzienia i zamieszkał z ukochaną. Kilka dni później zgwałcił ją na oczach kolegów i poderżnął jej gardło. Za tę zbrodnię został skazany na karę śmierci.

***

Wracamy do Polski. W Zakładzie Karnym numer 1 w Łodzi przebywa około 600 skazanych – połowa to kobiety (o różnym stopniu demoralizacji, przebywające w celach o różnym rygorze). Druga połowa to mężczyźni – recydywiści.

- Tak, kibicujemy miłości. Osoby z długim wyrokiem rok po roku tracą ludzi, którzy na nich czekają na wolności. Jeżeli ktoś nie ma już nikogo, to można zapomnieć o skutecznej resocjalizacji, bo nic skazanego do niej nie motywuje – opowiada porucznik Rafał Sobczak, wychowawca więzienny.

Więzienne romanse zalicza do trzech grup: najpopularniejsza jest taka, że do osadzonego (lub osadzonej) zaczyna pisać znajoma osoba z wolności. Najczęściej odzywa się niedługo po tym, jak rozpada się dawny związek osadzonego.

Druga grupa to związki rozpoczynające się już za więziennymi murami. Chociaż mężczyźni i kobiety są od siebie odseparowani, do rozpoczęcia romansu czasami wystarcza kilka sekund. Tak jak było w przypadku podopiecznej porucznika Sobczaka, 36-letniej dziś Magdaleny. Była prowadzona do dyrektora zakładu karnego i minęła mężczyznę prowadzonego do celi. Wystarczyło jedno spojrzenie – niedługo potem on napisał do niej list. Razem są od roku. Przez pandemię ani razu nie widzieli się twarzą w twarz, ale już myślą o ślubie.

Strażnicy: jak skazany nie ma nikogo na wolności, to trudno o resocjalizację
Strażnicy: jak skazany nie ma nikogo na wolności, to trudno o resocjalizację
Źródło: TVN24

- Trzecia i najrzadsza grupa to relacje rodzące się z inicjatywy nieznajomej osoby z zewnątrz, która sama zgłasza się do osoby w więzieniu. W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych u nas opinia publiczna nie jest informowana o każdym szczególe życia skazanego. To sprawia, że nie uzyskują statusu celebrytów – opowiada porucznik Sobczak.

Z jego obserwacji wynika, że miłość łagodzi obyczaje. Na mężczyzn wpływa nawet lepiej niż na kobiety:

- Skazany zazwyczaj kalkuluje, czy opłaca mu się aktywnie uczestniczyć w proponowanych mu programach resocjalizacyjnych czy innych aktywnościach. Kiedy jednak pojawia się miłość, sam jak ognia unika problemów, bo zależy mu na widzeniach. Najwyższą formą nagrody jest widzenie miękkie, czyli niedozorowane sam na sam z kobietą – tłumaczy wychowawca.

Problem w tym, że miłość jest bronią obosieczną – jej pojawienie się przynosi cuda, jej nagłe odejście to dla skazanych (i wychowawców więziennych) katastrofa. Pojawia się bezsilność i agresja.

- Wtedy nigdy nie jest łatwo, staramy się być bardzo czuli na takie zranione osoby, niezależnie od tego, czy to kobiety, czy mężczyźni. Tylko tyle nam pozostaje. Taka jest miłość – kończy porucznik Sobczak.

Czytaj także: