|

Jerzy Antczak: przez całe długie życie prowadzony na smyczy przeznaczenia

Ten film był od początku dzieckiem niechcianym, bękartem. Tylu filmowców się do niego przymierzało i wszyscy się poddawali, a tu reżyser telewizyjny się za niego bierze. To nie podobało się w środowisku. "Kibiców Jurku nie masz", mówił mi Kawalerowicz. – wspomina Jerzy Antczak pracę nad filmem "Noce i dnie". Ale i tak największe emocje budziło to, że rolę Barbary grała Jadwiga Barańska. Bo, jak przekonuje Antczak w rozmowie z tvn24.pl, "w Polsce reżyser może obsadzić w głównej roli kochankę, konkubinę, panienkę z ulicy, ale broń Boże nie może obsadzić żony!".

Artykuł dostępny w subskrypcji

Był lipiec 1970 roku. Po sukcesie "Hrabiny Cosel" i "Epilogu norymberskiego" Jerzy Antczak z żoną Jadwigą Barańską odpoczywali na wakacjach w Jugosławii. Któregoś dnia na plaży pani Jadwiga wyznała mężowi, że przed wyjazdem na urlop słyszała, jak Gustaw Holoubek - prywatnie ich przyjaciel - czytał w radiu powieść "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej.

- Wiesz, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Może byś i ty ją w końcu przeczytał? – rzuciła do męża.

W odpowiedzi usłyszała, że przecież tyle razy próbował i nigdy nie był w stanie przez nią przebrnąć, bo go śmiertelnie nudziła.

- Ale Jadzia ani myślała odpuścić – opowiada mi Jerzy Antczak. - Zaczęła zachwycać się pięknym językiem i opowiadać o tym, jak niezwykłe frazy o życiu i przemijaniu można tam znaleźć. Na przykład: "Żyjemy, umieramy, a życia wciąż wystarcza" albo: "W życiu są noce i dnie, ale są i niedziele, te jednak zdarzają się rzadziej niż w kalendarzu". No i zepsuła mi wakacje, bo jak zacząłem czytać, nie mogłem się od książki oderwać. Dotarło do mnie, że chyba musiałem do niej dojrzeć. Wiedziałem, że nie spocznę, nim nie przeniosę jej na ekran – dodaje.

zwiastun
Fragment zwiastuna filmu "Noce i dnie", reż. Jerzy Antczak
Źródło: WFDiF - Studio Filmowe Kadr

Dobrym duchem przyszłego filmu okazał się Jerzy Kawalerowicz, wówczas szef Zespołu Filmowego "Kadr". To dzięki jego determinacji, pomimo niechęci środowiska, "Noce i dnie" powstały. Pierwsze słowa krytyków obecnych na kolaudacji filmu, brzmiały: "Mamy proszę państwa do czynienia z arcydziełem".

Po nagrodach w kraju wyjątkowy status filmu potwierdziła przede wszystkim nominacja do Oscara w kategorii: najlepszy film nieanglojęzyczny oraz Srebrny Niedźwiedź dla najlepszej aktorki, zdobyty przez Jadwigę Barańska na Berlinale. Film obejrzało w Polsce 25 mln widzów. Cztery dekady później, podczas jubileuszu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w głosowaniu publiczności obraz zdobył Diamentowe Lwy dla najlepszego polskiego filmu 40-lecia. Jadwidze Barańskiej przypadły też drugie Diamentowe Lwy dla filmu – za najlepszą rolę kobiecą. Świat także o "Nocach i dniach" pamięta – Stowarzyszenie "American Cinematheque" umieściło film pośród sześciu największych arcydzieł realizowanych na taśmie 70 mm, m.in. obok "Ben Hura".

W wydanej właśnie książce "Jak ja ich kochałem", pisanej niemal na oczach kibicujących mu w mediach społecznościowych przyszłych czytelników, Jerzy Antczak opowiada o ludziach, bez których wsparcia jego życiowe opus magnum nigdy by nie powstało. 91-letni nestor polskiego kina pisze o nich tak, jak kręcił swoje filmy – z nieskrywaną miłością. Złe wspomnienia stara się omijać, a jeśli dla przejrzystości narracji musi do nich nawiązać, pisze o "nieporozumieniach", bez zapiekłości czy żalu.

"Ta opowieść powstała z potrzeby spłacenia olbrzymich długów i utrwalenia ludzi, nie tylko z pierwszego planu, ale często z drugiego, albo i trzeciego szeregu, którzy przytrzymywali mi tę drabinę, po której się wspinałem" – tłumaczy Jerzy Antczak.

A opowiadać reżyser "Nocy i dni" potrafi jak mało kto.

Justyna Kobus: "Niemal wszystko, czym karmiłem swoją sztukę, ma początek w Wołyniu" – napisał pan w książce. Możemy to rozwinąć?

Jerzy Antczak: Ja w zasadzie urodziłem się w teatrze – we Włodzimierzu Wołyńskim, miasteczku, które wyglądało jak z obrazów Chagalla i miało zaledwie trzy tysiące mieszkańców. To miejsce na zawsze mnie ukształtowało. Stacjonowały w nim trzy garnizony wojskowe, z których każdy składał się z czterech tysięcy żołnierzy. Pierwszy to słynna Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii, drugi – 23. Pułk Piechoty, w którym służył mój ojciec – zawodowy wojskowy, i wreszcie trzeci, 27. Pułk Artylerii Lekkiej. To razem 12 tysięcy wojskowych, a wszyscy ubrani we wspaniałe kostiumy, niczym aktorzy w najprawdziwszym teatrze. Kiedy szedłem ulicą, to ocierałem się o ich buty, szable, ostrogi... Pod wieloma względami wojsko przypomina teatr, i tak samo jak na scenie, istnieje w nim hierarchia. Mamy rolę główną, potem średnią, małą i wreszcie epizodyczną. Jako mały dzieciak te ich "występy" - święta pułkowe, defilady - chłonąłem jak narkotyk. A z czasem zacząłem marzyć, że staję przed nimi i wydaję komendy.

To, że zajmie się pan sztuką, już w dzieciństwie przepowiedział panu przyjaciel ojca, kapitan Izydor Kantor. Przez całą książkę zresztą przewijają się kolejni ludzie, przepowiadający los.

W rodzinie mojego ojca zawsze wierzyło się we wróżby i przepowiednie, ale też one co do joty sprawdziły się w moim życiu. Kapitan Kantor był numerologiem i w liście pożegnalnym do mojego ojca, nim odebrał sobie życie, napisał, że widzi moją przyszłość w sztuce. "Może aktor... ale chyba bardziej reżyser".  I ja jestem przekonany, że byłem przez całe moje długie życie prowadzony na smyczy przeznaczenia. Kantor przepowiedział także mojemu ojcu to wszystko, co się potem wydarzyło. Najpierw, że kampania wrześniowa skończy się klęską, że wylądujemy w biedzie w jakiejś małej miejscowości. Potem, że ocali nas ktoś z przeszłości ojca, że zostanie on niesłusznie oskarżony, ale wyjdzie z tego cało. To wszystko się sprawdziło.

I tu muszę przywołać pewnego człowieka, który dwukrotnie nas ocalił. Był to Icek Pinkwas, syn Sary Pinkwasowej, która we Włodzimierzu prowadziła mały sklepik. Moja matka bardzo lubiła jego atmosferę i robiła tam zakupy, choć oficerom przed wojną sugerowano, by omijali żydowskie sklepy. Icek po agresji bolszewików na Polskę we wrześniu 1939 roku niespodziewanie został komendantem lokalnej milicji. Sara zapamiętała serdeczność mojej mamy i wyprosiła u syna opiekę nad nami. Jako rodzina zawodowego wojskowego byliśmy na szczycie listy przeznaczonych do zsyłki na Sybir. Icek wciąż odwlekał naszą wywózkę, aż w końcu wyszło zarządzenie Hitlera, że urodzeni za Bugiem mogą przeprawić się przez most na drugą stronę. Wtedy przeszliśmy.

Ale na tym nie koniec. Już po wojnie, gdy ojciec wrócił do domu - a był wcześniej inspektorem dużej placówki Armii Krajowej - został fałszywie oskarżony o wydanie wyroku śmierci na trzech rosyjskich skoczków spadochronowych. Groziła mu za to kara śmierci. I znowu, nie wiedzieć skąd, Icek pojawił się w naszym życiu, już jako major Pluta, funkcjonariusz NKWD zajmujący się ściganiem polskiego podziemia. Dokonując wizji lokalnej, wezwał tego, który ojca oskarżył. Spytał go o wzrost mężczyzny, który ponoć był winowajcą. Gdy ten powiedział, że mężczyzna był potężny i wysoki, a mój ojciec był mniej niż średniego wzrostu, wyrok unieważniono. Icek sporządził nawet raport dla ministra spraw wewnętrznych (wówczas: ministra bezpieczeństwa publicznego –red.) Stanisława Radkiewicza. Znaleziono prawdziwego winowajcę, a ojca wypuszczono z więzienia. Przecież to było przeznaczenie, że w jego ręce trafiła ojca sprawa!

ddtvn
Jerzy Antczak podkreśla, że Jadwiga Barańska okazała się dla niego "darem od Boga"
Źródło: Dzień Dobry TVN

Skoro jesteśmy przy cudownych ocaleniach, a tych w życiu pana rodziny było sporo, to powiem tylko: Wołyń, 1943 rok.

Tak, jestem człowiekiem cudem uratowanym na 24 godziny przed pogromem. Mój ojciec miał za sobą kampanie wojenne 1918 i 1920 roku, no i podczas II wojny walkę w AK. Ale wcześniej wywiózł nas do 300-letniego dworu swojego przyjaciela majora Burtana. Dwór stał pomiędzy ukraińskimi wioskami. I któregoś dnia przybiega nasza ukraińska niania i jego ordynans, cali przerażeni. Mówią nam: "Za 24 godziny tu będzie prawdziwa rzeź. Musicie uciekać!". Spakowali nas, ale major Burtan od razu mówi, że on zostaje. No i zamordowali majora, jego żonę zgwałcili, ich ukraińską nianię także – za to, że pracowała dla Polaków. Ludzie, którzy przez lata bawili się u niego, przychodzili do dworu, śpiewali dumki, żona majora przygrywała im na fortepianie, on ich dzieci podawał do chrztu – pomordowali wszystkich, tylko dlatego, że byli Polakami. Nigdy tego nie zrozumiem.

Antidotum na ucieczkę z piekła stała się dla pana sztuka. Nie wiem, czy wielbiciele "Nocy i dni" wiedzą, że Jerzy Antczak, nim został reżyserem, skończył wydział aktorski i zaliczył w tej dziedzinie sporo sukcesów.

W moim przypadku aktorstwo okazało się wstępem do reżyserii. Dziś nie wyobrażam sobie reżyserowania bez znajomości warsztatu aktorskiego. Ale wtedy nie wiedziałem nawet, że istnieje szkoła aktorska. Dopiero mój przyjaciel mi o tym powiedział, zachęcając, bym do niej zdawał. No więc zdałem do Wyższej Szkoły Aktorskiej w Łodzi. Na pierwszym roku szło mi średnio, a potem nagle eksplodowałem. Po skończeniu szkoły od razu Jadwiga Chojnacka zatrudniła mnie u siebie w Teatrze Powszechnym. Grałem rolę za rolą i w momencie, gdy byłem u szczytu powodzenia - miałem świetne recenzje, grając w "Celestynie" - nagle powiedziałem: "Adieu, do widzenia państwu". Dostałem szansę stworzenia w Łodzi Teatru 7.15 i reżyserowania w nim. Nie mogłem jej nie wykorzystać. Później, gdy w nieładny sposób zostałem z niego wykopany, okazało się, że w sumie zrobiono mi przysługę, bo trafiłem do genialnego Kazimierza Dejmka. I choć nie był to człowiek łatwy w kontaktach, od niego nauczyłem się wszystkiego o reżyserii. Przede wszystkim reżimu, wymagań stawianych najpierw sobie, a potem innym. Współreżyserowałem nawet wraz z nim. Kto nie słyszał o Dejmku, nie ma pojęcia, jaka to była nobilitacja!

Gdy w 1957 roku założyłem Teatr Popularny w łódzkiej telewizji i zacząłem reżyserować przedstawienia dla tysięcy ludzi, poczułem się jak ryba w wodzie. Pięć lat istnienia tego teatru, który Polska pokochała, to był cudowny czas. A potem zostałem Naczelnym Reżyserem Teatru Telewizji. Gdy przestała mi wystarczać telewizja, poszedłem do filmu.

Ale nieco wcześniej, jeszcze w Łodzi, poznał pan Jadwigę Barańską i nie była to wcale miłość od pierwszego wejrzenia.

Oj wcale, ale tu znowu muszę mówić o przeznaczeniu. Odkryłem w sobie zdolności pedagogiczne, możliwość wykorzystania tej łatwości porozumiewania się z młodzieżą, jaką miałem, rozbudzania w nich pasji. Byłem już asystentem w Szkole Aktorskiej i kiedy zasiadałem w komisji egzaminacyjnej, przyszła dziewczyna, która wydała mi się brzydka i chuda, a do tego niezdolna. To była Jadzia Barańska. Może i by się dostała, ale ja położyłem się jak ten Rejtan i jej nie przyjęto. Ale następnego roku znów zdawała do Łodzi i tym razem zdała śpiewająco. I teraz gdzie tu przeznaczenie? Otóż gdyby dostała się za pierwszym podejściem, to cały jej rok trafił potem na prowincję i wszyscy przepadli. Nie dość, że nie zaistniałaby jako aktorka, to zniknęłaby mi na zawsze z oczu! A tymczasem ona zaraz po studiach grała na wielkiej scenie w Warszawie. Gdzieś po roku zobaczyłem, że jest nie tylko utalentowana, ale też przepiękna! Minął kolejny rok i ku zaskoczeniu wszystkich, wzięliśmy ślub.

Czy pani Jadwiga nigdy nie wypominała panu, że nie od razu się na niej poznał? Straciła przez pana cały rok.

Przenigdy! Barańska ma wielką klasę, jest niesamowitym człowiekiem.. Zmieniła mój świat. Gdyby nie zjawiła się w moim życiu, to nie wiem, jakby się ono potoczyło. Kiedy jeszcze grałem u Chojnackiej w teatrze, potem wystąpiłem też w bokserskiej noweli "Pierwszy start", regularnie przepuszczałem wszystko z kolegami w Malinowej. Dopiero Jadzia powiedziała temu: stop. Jadzia to szczere złoto, u niej nie ma zachowawczości, jest do bólu prawdomówna, zawsze mówi wszystko wprost, podczas gdy ja łapię się na tym, że po wołyńsku owijam w bawełnę, żeby nikogo nie zranić.  

Małżeństwa artystyczne padają z prostych powodów – jedno ma sukcesy, a drugie nie, i rodzą się kwasy. Nasze małżeństwo przetrwało dzięki temu, że my nigdy sobie nie kadziliśmy. Klęski i sukcesy przyjmowaliśmy z dobrodziejstwem inwentarza. My mieliśmy szczęście, że Pan Bóg obdzielał nas nimi raz z większą szczodrobliwością, innym razem z mniejszą, a jeszcze największy sukces był wspólny.

Jadwiga Barańska i Jerzy Bińczycki, czyli Bogumił i Barbara w "Nocach i dniach"
Jadwiga Barańska i Jerzy Bińczycki, czyli Bogumił i Barbara w "Nocach i dniach"
Źródło: Zygmunt Januszewski/TVP/East News Serial

Jesteście jak ogień i woda. Najpiękniej opisał was Gustaw Holoubek: "Mówią jednocześnie na ten sam temat, przy czym każde z nich zachowuje swoją indywidualność. Antczak jest reżyserem, płonie od energii, rozjarzony do czerwoności, nawet gdyby mówił o tym, że herbata była zimna. A Jadzia wtrąca delikatnie, pewne stanowisko intelektualne. Tak bym to nazwał. I z lekka go koryguje, przy czym są dla siebie niezmiernie uprzejmi".

Kazimierz Kutz zaliczył kiedyś Gucia do "arcydzieł Pana Boga" i miał rację. Ja sam zawsze mówię o sobie, że jestem kartofel z Wołynia, a Jadzia - z jej pruskimi korzeniami i uporządkowaniem - kancelaria Rzeszy. Potrafi też wyzwolić z siebie ogromne emocje, a przy tym jest subtelna, dystyngowana i zachowuje dystans w stosunku do ludzi. Dokładnie na odwrót niż ja, jakby nas ulepiono z całkiem różnej gliny. Chociaż gdy mowa o uwielbieniu dla sztuki – dla muzyki, malarstwa, dla naszych aktorów, nadajemy na tych samych falach.

Gdyby nie przekonała pana do lektury Dąbrowskiej, "Nocy i dni" by nie było. I w dodatku stworzyła w nich jedną z najwspanialszych kreacji kobiecych w naszym kinie. Od początku planował pan obsadzenie jej w roli Barbary? Dziś nie sposób wyobrazić sobie inną aktorkę w tej roli.

Od początku. Nawet Kawalerowicz, a było to przecież już po sukcesie "Hrabiny Cosel", zapytał mnie od razu: "Barbarę zagra Barańska?". A gdy przytaknąłem, odpowiedział: "Bardzo dobrze". Ja wyreżyserowałem 130 teatrów telewizji, Jadzia zagrała chyba w dziesięciu, ale nigdy nie zdarzyło się, by poprosiła "Jerzy, daj mi tę rolę". Tym razem oboje wiedzieliśmy, że to rola dla niej stworzona.

Ten film był od początku dzieckiem niechcianym, bękartem. Tylu filmowców się do niego przymierzało i wszyscy się poddawali, a tu nagle reżyser telewizyjny się za niego bierze. To nie podobało się w środowisku. "Kibiców Jurku nie masz" – mówił mi Kawalerowicz. Ale i tak największe emocje budził fakt, że rolę Barbary grała Barańska. W Polsce reżyser może obsadzić w głównej roli kochankę, konkubinę, panienkę z ulicy i kogo tam jeszcze, ale broń Boże nie wolno mu obsadzić żony!

Człowiekiem, który publicznie opowiadał, że "Barańska rozłoży Antczakowi film" był ówczesny gigant naszej kinematografii Aleksander Ścibor-Rylski. W książce pisze pan: "Świadom tego, rozpoczynając zdjęcia, musiałem postawić sobie pytanie: jak Barańska powinna zagrać rolę Barbary, by obalić te podłe insynuacje? Dobrze? Za mało. Bardzo dobrze? Też za mało".

Od początku wiedziałem, jaka odpowiedzialność spoczywa na Jadzi. Gdyby położyła rolę, rozjechano by nas walcem. Nie wiem, czy ja, przy moich emocjach, wyszedłbym z tego żywy. Pewnie bym się załamał, a może i popełnił jakieś szaleństwo… Bińczyckiemu by wybaczono, debiutował wtedy w filmie – powiedziano by: "wypadek przy pracy". Jadzi – nigdy! Wiedziałem, że potrzebuję kreacji o sile bomby atomowej i taką od niej dostałem. Geniusz Jadzi uratował mi życie. Oddała całą złożoność postaci Barbary, bo choć Dąbrowska - w przeciwieństwie do Bogumiła - Barbary nie lubiła, ja chciałem pokazać kobietę, którą publiczność przynajmniej zrozumie. Kobietę, która uporczywie szuka sensu życia.

Jadzia od razu zobaczyła w tej książce to, na co ja potrzebowałem długich lat, była ode mnie dojrzalsza. Może dlatego, że inne rzeczy nas ukształtowały. Jej ojca zamordowali Niemcy, matka była w obozie, a ja miałem sielskie dzieciństwo.

Film miał premierę na festiwalu w Gdańsku i cała Warszawka przyjechała, żeby umrzeć ze śmiechu. Spodziewano się nie dość, że klęski, to strasznej nudy: Bogumił sadzi buraki, a Barbara truje mu d..ę. No a wspomniany luminarz, po oświadczeniu: "Dajmy mu zrobić ten film, niech się rozłoży, i będziemy mieć z nim spokój", liczył zapewne, że zatryumfuje. Przecież ja wiem, co mówiono za moimi plecami, gdy robiłem film. A ja sam te nastroje jeszcze podsycałem. I choć pracowało się nam wspaniale – siałem dezinformację. Rozpowiadałem, że fatalnie idą zdjęcia z Barańską, i w ogóle nic z tego nie będzie. To było dwa i pół roku roku na planie, na polach buraczanych. Dwa i pół roku w celi śmierci…

antczak
W 2013 roku Jerzy Antczak odebrał Platynowe Lwy za całokształt twórczości
Źródło: TVN24

W celi śmierci?

Wszyscy wokół wiedzą, że robię gniota, w którym w dodatku główną rolę gra moja żona, i czekają, aż wyłożę się na łopatki, by się turlać ze śmiechu. Przecież ja kręciłem jednocześnie czterogodzinny film fabularny i serial telewizyjny – 12 godzinnych odcinków, to były dwa różne scenariusze. Razem to było 16 godzin, czyli osiem filmów fabularnych. Harówka niebywała. Świadomość, że sporo osób czeka na moje potknięcie, nie ułatwiała pracy. Miałem 513 dni zdjęciowych, a jeszcze podczas pracy ograniczano mi taśmę. Żeby uzyskać upragniony efekt artystyczny, reżyser zwykle robi kilka dubli, prawda? Ja nie mogłem sobie na nie pozwolić po ograniczeniu taśmy, a przecież rzadko zdarza się aktor, któremu wystarcza jeden dubel.

Barańskiej wystarczał. Jak ona grała! W najbardziej dramatycznych dla Barbary momentach potrzebowała tylko chwili skupienia – żadnej gliceryny, łzy ciekły same, twarz wykrzywiała się w grymasie bólu. To było mistrzostwo! Pokazała, że jest aktorskim zwierzęciem. Ja się bałem, czy nie przesadziłem z emocjami, czy to nie będzie dla widza za wiele.

Jerzy Kawalerowicz miał taką asystentkę – panią Tamarę, z której zdaniem bardzo się liczył, i ona zawsze jako pierwsza mogła zabierać głos. Kiedy pełen obaw, pokazałem im obojgu kilka ujęć z materiału zdjęciowego, powiedziała: "Panie Jerzy to będzie trzęsienie ziemi!"

No i było. W plebiscycie na najlepszą rolę kobiecą 40-lecia Jadwiga Barańska pokonała Krystynę Jandę i jej kreację w "Przesłuchaniu". W roli Bogumiła chciał pan obsadzić Stanisława Jasiukiewicza, ale był już wtedy chory.

Byłem zrozpaczony, gdy Jasiukiewicz odmówił, nie wiedziałem jeszcze o jego chorobie. Nie było na horyzoncie aktora, który wcieliłby się w Niechcica. I tu matką chrzestną filmowego Bogumiła okazała się Basia Ptak, wspaniała kostiumolog "Nocy i dni", która pewnego dnia zawołała: "Mam Bogumiła! Nazywa się Jerzy Bińczycki. Taki wielki, zwalisty, okrągła twarz…W 'Biesach' Dostojewskiego w Teatrze Starym jako kapitan Lebiadkin zagrał genialnie". Pojechałem więc do Krakowa, a on wtedy grał główną rolę w "Szewcach" Witkacego i mnie zachwycił. Faktycznie, twarz okrągła jak patelnia, więc od razu zdecydowałem, że zapuścimy brodę, to się ją wydłuży. Piękne, kręcone włosy, piękne ręce. Idealny Bogumił! Poszedłem do niego i mówię, że chcę porozmawiać. Udaliśmy się do Hawełki i jak już wypiliśmy po kielichu, mówię mu: "Chcę, żeby zagrał pan u mnie Bogumiła Niechcica". On omal nie spadł z krzesła, jak to usłyszał. "Ale ja się nie nadaję do filmu, wszystkie zdjęcia próbne zawaliłem, nie ma mowy" – wołał. Uspokoiłem go, że da radę, a próbnych zdjęć wcale nie będzie.

I teraz proszę słuchać, co było dalej. Mamy pierwszy dzień zdjęciowy Bogumiła, ubraliśmy Bińczyckiego w kostium, gramy ośmiominutową scenę z Olesią Chrobotówną. W deszczu. Widzę, że Bińczycki gra jak na szczudłach – nogi ma sztywne, jest przerażający. Moja ekipa stoi, patrzą po sobie, robią miny… A ja biję brawo i wołam: "Wspaniale, genialnie!". A on jest coraz gorszy… Następnego dnia mówię, że teraz wywołamy na chybcika zdjęcia i je sobie obejrzymy. I mówię Bińczyckiemu, że on idzie ze mną oglądać. A on woła: "Nie, panie Jerzy, ja nie chcę!". Ale obejrzeliśmy. Załamany Biniu pyta mnie w końcu: "Ile kosztował ten dzień zdjęciowy, panie Jerzy? Ja pokryję wszystkie koszty i wracam do Krakowa". Mówię mu, że chyba oszalał, bo to przecież były tylko próbne zdjęcia. Zamurowało go. "To ja mogę to jeszcze raz powtórzyć?" – zdziwił się. Powiedziałem mu, że nawet musi, i tak oto otworzyłem duszę tego człowieka. W następnym ujęciu zagrał znakomicie. I tak już było do końca.

Muszę spytać o kultową scenę, w której Toliboski wchodzi do stawu i zrywa dla Barbary nenufary. Jak narodził się pomysł, by stała się leitmotivem filmu? W genialnej książce Dąbrowskiej więcej jednak prozy niż poezji.

Kiedy pisałem scenariusz filmu, było dla mnie jasne, że Dąbrowska Bogumiła uwielbiała, a Barbary nie lubiła. I wiedziałem, że jego nie będzie trudno pokazać – chodzi po polach, brodzi w burakach, ziemniaki mu gniją albo rosną, wszystko tu jest namacalne. A Barbara po miłosnym zawodzie z Toliboskim żyje z człowiekiem, o którym nie wie, czy go kocha, czy go nie kocha... I wciąż żyje mitem. I teraz – jak to ugryźć w filmie, na ekranie? Mam taki zwyczaj, że kiedy piszę, otwieram książkę – źródło, z którego czerpię. I otworzyłem ją na scenie, kiedy stoją nad stawami, a Barbara mówi: "Jakie piękne nenufary, szkoda, że nie można się do nich dostać". A Toliboski, prawnik w białym garniturze, wchodzi do wody, zrywa je i kładzie u jej stóp. Wszyscy biją brawo, Barbara się rumieni. I wtedy przyszło do mnie olśnienie. Pomyślałem: "Matko Boska, ja mam motyw! Będę pokazywał to w różnych konfiguracjach, by usprawiedliwić jej szorstkość, czasem złośliwość wobec Bogumiła". I wydaje mi się, że to dało drugą twarz Barbarze, uratowało ją.

I znów wracamy do kolejnej przepowiedni, która się sprawdziła. Gigantyczny sukces "Nocy i dni" przepowiedział panu zupełnie obcy człowiek. I to w momencie, gdy spodziewał się pan raczej klęski.

Minęło 45 lat, a ja pamiętam każde słowo. Skończyłem montaż "Nocy i dni" i zmęczony jak pies pojechałem z Jadzią odpocząć do Krynicy. I któregoś dnia obok mnie usiadł jakiś człowiek, łysy, o semickich rysach i uporczywie mi się przyglądał. W końcu mówi: "Ja się nazywam Zyber, byłem w obozie koncentracyjnym, i za parę dni wyjeżdżam do Izraela, ale muszę coś panu powiedzieć. Pan jest teraz strzępem nerwów, i pan mi nie uwierzy, ale film, który pan właśnie nakręcił, odniesie sukces, o jakim pan nawet nie marzy. Będzie podziwiany i nagradzany na całym świecie. A wielka rola pana żony, będzie rolą jej życia. Ale jest coś jeszcze. Z Polski pan wyjedzie, mimo tego sukcesu, i zamieszka w kraju, w którym rosną palmy. Tam przez jakiś czas będzie pan walczył o przetrwanie, ale w końcu znów będzie robił to, co naprawdę kocha – uczył innych swojego fachu". Wszystko przewidział!

"Jak ja ich kochałem" to opowieść o ludziach, bez których wsparcia dzieło życia Antczaka by nie powstało
"Jak ja ich kochałem" to opowieść o ludziach, bez których wsparcia dzieło życia Antczaka by nie powstało
Źródło: Wydawnictwo Axis Mundi

Ale po drodze łatwo nie było. Sukces "Nocy i dni" nie zmienił niezrozumiałej niechęci części środowiska do filmu. Zdecydowano o wysłaniu go na festiwal do Cannes. I ktoś posłał "Noce i dnie"… bez trzech aktów.

Tak było. Film odesłano jako wadliwy, a Kawalerowicz powiedział: "Jureczku to wypadek przy pracy. Wysyłamy go na festiwal do Berlina". I to już raczej nie był przypadek, że do Berlina trafił bez dwóch aktów. Szef Berlinale oczywiście go odesłał. I wtedy Jadzia, która nigdy się w takie sprawy nie miesza, zadzwoniła do komisji handlowej w Berlinie, a tam pracowała pani, która znała ówczesnego dyrektora festiwalu, Alfreda Bauera. Namówiła go do obejrzenia filmu z dosłanymi aktami. Przyjął go do konkursu. A Barańska zdobyła Srebrnego Niedźwiedzia na najlepszą rolę kobiecą. No a potem była nominacja do Oscara, gorące przyjęcie filmu w Hollywood. Wielu członków Akademii mówiło wtedy, że to "Noce i dnie" powinny były dostać statuetkę, co było ujmujące (nagrodę otrzymał film "Czarne i białe w kolorze" w reż. Jean-Jacquesa Annauda – przyp. red).

Wtedy jeszcze nie przyszło państwu do głowy, że za jakiś czas wyjedziecie do Ameryki na stałe. Trzy lata później zamieszkaliście za oceanem.

Wyjechaliśmy z Polski w 1979 roku. I na początku nie było wcale łatwo. Przez pierwszych pięć lat żyliśmy tam od czeku do czeku, a ja się chwytałem każdej czarnej roboty – poprawiałem scenariusze, robiłem reklamówki..

Aż któregoś dnia Jadzia znalazła ogłoszenie, że jest posada profesorska do wzięcia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Tam jest bardzo skomplikowana procedura: ogłasza się we wszystkich gazetach nabór, kandydaci podają swoje CV, a potem prezentują się w trzyetapowym konkursie. Najpierw kazałem Jadzi o tym zapomnieć i dopiero gdy pewna pani Irena z Chicago powiedziała mi: "Panie Jurku, za trzy miesiące dotrze pan na szczyt" i opisała, jak będzie wyglądał gabinet rektora departamentu filmowego, postanowiłem spróbować.

No jasne, kolejna spełniona przepowiednia!

Co do joty! Muszę przyznać, że tam nie ma mowy o żadnych układach, rywalizacja jest ostra, i wszyscy mają równe szanse.  W ostatnim etapie 20 studentów siedzi przed człowiekiem w milczeniu, nie zadają pytań, nie komentują – przez dwie godziny mogę tańczyć, śpiewać, itd., by ich przekonać, że się nadaję, a oni oceniają mnie w skali od 1 do 10. Koniec końców spełniła się przepowiednia pani Ireny i zostałem profesorem na UCLA.

Przepracowałem tam 25 lat i przez ten okres awansowałem w hierarchii profesorskiej na sam szczyt. Mój pełny tytuł to "Full Professor step VII". Pochwalę się, że wyżej ode mnie to już tylko są laureaci Nagrody Nobla.

Mając na koncie ogromne sukcesy filmowe, musiał pan jednak tęsknić za robieniem kina.

Dwukrotnie byłem bliski zrobienia filmu w Ameryce. Wielki aktor Rod Steiger ("W upalną noc", "Na nadbrzeżach" – przyp. red.) po obejrzeniu mojego "Mistrza" (nagrodzony Prix Italia dramat w reżyserii Antczaka – przyp. red.), powiedział, że on chce tę postać zagrać. Napisaliśmy więc scenariusz i gdy mieliśmy już brać się do pracy, któregoś wieczoru odebrałem telefon. Dzwonił Steiger: spalił mu się dom, cały dobytek w Malibu! Dzwonił ze szpitala, do którego trafił na długi czas w skutek rozstroju nerwowego. No i film przepadł.

Z drugim projektem "Ornat" pojawił się producent, który po obejrzeniu "Nocy i dni" pokazał mi swój scenariusz, proponując, bym go poprawił i wyreżyserował. To był film o Chrystusie i Barabaszu. Sporo tam pozmieniałem, u mnie Chrystus nie pojawiał się w filmie, a jedynie był obecny poprzez postać Barabasza. Mieliśmy już nawet wybrane obiekty zdjęciowe w Hiszpanii… I nagle Martin Scorsese wpuścił do kin głośne "Ostatnie kuszenie Chrystusa". Podpalano kina, grożono podłożeniem bomby. I było po wszystkim. Dystrybutorzy i producenci wycofali się z projektu. I wówczas uznałem, że skoro dwa razy pękło, widać nie było mi przeznaczone kręcić w Ameryce filmów, za to miałem uczyć amerykańską młodzież reżyserii. 

Jest pan największym entuzjastą życia, jakiego kiedykolwiek znałam. Już tytuł książki "Jak ja ich kochałem" sugeruje nastawienie do świata. Nie ma w panu żalu do nikogo, jest zachwyt i wdzięczność w relacjach z ludźmi.

Ja potrafię się cieszyć małymi rzeczami. Dwa razy w życiu byłem w Indiach i tam się tego nauczyłem. Pierwszy raz pojechałem, gdy Indira Gandhi organizowała pokaz filmu, w niesamowitym towarzystwie: Kurosawa, Scorsese.. Szedłem sobie ulicą w Delhi, paliłem papierosa i nagle rzuciłem niedopałek na ziemię. I czuję, że ktoś mi patrzy na plecy. Odwróciłem się, a tam siedzi cień człowieka, naprawdę zwłoki, wysuszony, wycieńczony. I sięga po ten niedopałek – zaciąga się i za chwilę na jego twarzy maluje się autentyczne szczęście, nirwana… Wtedy zrozumiałem, że szczęście jest pojęciem względnym.

Ale muszę jeszcze wrócić do Wołynia. Myślę, że ludzie tam urodzeni mają - nazwijmy to - szeroką duszę. Wielu artystów urodziło się na Kresach Wschodnich, i oni mają w sobie jakąś wylewność, tych uczuć mają w sobie jakby za dużo. Sam mam taką skłonność do melodramatyzmu, do przejaskrawienia pewnych rzeczy i nadmiernej egzaltacji, ale nie wstydzę się tego, bo na tym gruncie wyrosła cała moja sztuka. Myślę, że ja nigdy nie wyrosłem z dzieciństwa.

Czytaj także: