Nowe lamborghini, najdroższy szampan, ekskluzywne hotele - tak bawią się pomysłodawcy i twórcy oszustwa "na wnuczka". Ludzie "Hossa" stworzyli hierarchiczną przestępczą strukturę, działającą na terenie całej Europy. Reporter "Superwizjera" Łukasz Frątczak dotarł do nagrań rozmów oszustów z ofiarami i - jako pierwszy - porozmawiał z żoną Arkadiusza Ł. - "Hossa".
Oszustwa metodą "na wnuczka" są dobrze znane polskiej policji, ale w Niemczech i Austrii proceder ten osiągnął skalę niemal przemysłową.
"Zaczęło się pod koniec lat 90."
- To wszystko rozpoczęło się tutaj w Hamburgu pod koniec lat 90. To był przypadek. "Hoss" i jego bracia wypróbowywali metody oszustw przez telefon i tak wymyślili ten podstęp. "Hoss" już na samym początku był bardzo skuteczny, zawsze w tym dominował, był autorytetem i był najlepszy - tłumaczy Roman Lehberger, dziennikarz "Der Spiegel".
Reporter "Superwizjera" spotkał się w Berlinie z jednym z poszkodowanych. Jak opowiada, jedna rozmowa telefoniczna wystarczyła, by został okradziony z oszczędności całego życia. Wstyd przed rodziną i przyjaciółmi jest tak duży, że mężczyzna nie chce pokazywać twarzy.
W sierpniu 2013 roku zadzwoniono do niego na telefon stacjonarny. Dzwonić miał syn, któremu rzekomo zabrakło pieniędzy w trakcie licytacji w domu aukcyjnym.
- Zapytał, czy mogę wybrać pieniądze z bankomatu - 15 tysięcy euro. Wybrałem te pieniądze, wtedy on zadzwonił znowu. Powiedział, że 15 tysięcy euro nie wystarczy, czy miałbym jeszcze trochę więcej i czy mógłbym wypłacić. W sumie daliśmy im 45 tysięcy euro - mówi ofiara oszustów.
Pieniądze od mężczyzny wyłudzić miał właśnie "Hoss". - Zawsze pracowałem na dobrym stanowisku nigdy nie byłem bezrobotny. Na te pieniądze pracowałem 20 lat - mówił poszkodowany.
Wesele z gościem honorowym
Kilka dni wcześniej w podwarszawskim hotelu Venecia Palace odbywa się niezwykłe wesele. Część gości na miejsce dociera wynajętym helikopterem. Przybywających wita ojciec pana młodego Robert G., pseudonim "Iran". Wśród zaproszonych gościem honorowym jest Arkadiusz Ł., pseudonim "Hoss". Z Iranem łączą go nie tylko więzy rodzinne. Zdaniem śledczych, obaj mają być przywódcami dwóch grup wyłudzających pieniądze metodą "na wnuczka".
Tego, jak dobrze im szło oszukiwanie ludzi, dowodzić może wystawność wesela. Na jednym stole jest ponad sto butelek szampana. Łącznie kosztowały ponad 30 tysięcy złotych. Kulminacyjny moment imprezy to przekazanie prezentu ślubnego - nowego lamborghini.
Zapis rozmowy z oszustem
Reporter dotarł również do Monachium. To tam powstała specjalna grupa policyjna, która ma walczyć z "wnuczkową mafią", koordynować pracę niemieckiej i polskiej policji.
Udało się zdobyć autentyczny zapis rozmowy pomiędzy oszustem a jego ofiarą. Przebiega ona według z góry ustalonego schematu. Zaczyna się tak:
- No, dzień dobry - zagaja oszust. - Dzień dobry - odpowiada ofiara. - Co u Ciebie słychać? - Kto mówi? - dopytuje się ofiara. - To ja - brzmi odpowiedź. - Kto to "ja"? - pada kolejne pytanie. - Nie mów, że nie wiesz kto mówi. - Marco? - upewnia się kobieta. - Tak.
- Trik polega na tym, że telefonujący nie wie, jakich krewnych lub znajomych ma ofiara. Dlatego pyta, czy wiesz kto dzwoni, pyta tak długo, aż ofiara poda imię. Następnie udaje, że jest przeziębiony, kaszle, mówi "jestem przeziębiony, mój głos jest dzisiaj inny"... I to już wystarcza kobiecie, jest zadowolona. Kluczowe jest to, że kobieta nie rozpoznaje dzwoniącego. Jeśli ma się do siebie żal, to jest się skłonnym pomóc i jakoś zniwelować wstyd - tłumaczy Uwe Dornhofer z policji w Monachium.
Jak dodaje, "oszust chce sprawdzić, czy jest ktoś jeszcze, czy jakaś inna osoba znajduje się w mieszkaniu". - Ktoś, kto mógłby wpłynąć na tę rozmowę, mógłby przeszkodzić. To bardzo ważne pytanie. Wydaje się nic nieznaczące, ale to jest konkretny schemat - wyjaśnia.
Wtedy pada prośba o przysługę. W tym przypadku: "Potrzebuję twojej pomocy, kupiłem coś ważnego z powodu przejścia na euro. Mam taki problem, że dopiero jutro dostanę pieniądze z mojego banku. Czy mogłabyś mi je dzisiaj dać, a ja zwróciłby ci je jutro?".
- (Oszust) podaje jakąś sumę, aby zobaczyć jak ofiara zareaguje. Gdyby ofiara nie miała tych pieniędzy powiedziałaby od razu "Marco nie bądź zły, nie mam takiej sumy". I on by się rozłączył, bo byłaby to strata czasu - analizuje policjant.
W pewnym momencie rozmowy dochodzi do przyspieszenia. "Wnuczek" już nie prosi o pomoc, teraz zaczyna wywierać presję.
- Posłuchaj co musisz zrobić, proszę - mówi. Sonduje, czy nie udałoby się wyłudzić większej sumy. I przestrzega, by wybierając pieniądze z banku rzekoma krewna nie mówiła, że to dla niego.
Także i to nie dziwi funkcjonariuszy.
- Przestępca wie, że pracownicy banku są zaznajomieni z oszustwem "na wnuczka". Gdyby kobieta przyznała się, że potrzebuje dwudziestu pięciu tysięcy dla swojego wnuczka, to z pewnością w banku zostałby uruchomiony alarm, więc przekonuje ją, by nie mówiła po co jej te pieniądze. - tłumaczy Dornhofer z policji w Monachium.
Koniec "szczęśliwej passy"
Szczęśliwa passa "Hossa" kończy się w lipcu 2014 roku. Po kilku latach śledztwa niemieccy policjanci zgromadzili materiał, który pozwolił na oskarżenie mężczyzny o kilkanaście wyłudzeń. O pomoc poprosili warszawską policję i prokuraturę. Zarówno "Hoss", jak i jego rodzina byli kompletnie zaskoczeni aresztowaniem.
W warszawskim apartamencie policjanci znaleźli majątek wart fortunę, najnowsze telefony i tablety, biżuterię ukradzioną ofiarom, dzieła sztuki.
Podczas przesłuchania w prokuraturze "Hoss" pękł. Gdy zorientował się, że policja od ponad dwóch lat nagrywała jego rozmowy, przyznał się do oszukiwania emerytów. Zaproponował dla siebie karę czterech lat więzienia i zadeklarował, że odda ukradzione pieniądze.
Skrucha trwała jednak krótko. Gdy prokurator przystał na warunki i pozwolił mu wyjść na wolność, "Hoss" z wszystkiego się wycofał i zniknął na kolejne dwa lata.
Ponowne zatrzymanie
Policjanci ponownie zatrzymali go dopiero w lutym 2017 roku. Znowu jednak nie na długo. Sąd wypuścił "Hossa" za kaucją 300 tysięcy złotych i nakazał stawianie się na komisariacie w Poznaniu. Gdy po dwóch dniach "Hoss" przestał się stawiać, rozpoczęły się kolejne poszukiwania.
Pod koniec marca policjanci namierzyli go w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu.
Reporterom "Superwizjera" udaje się przekonać do rozmowy Sylwię K., żonę Arkadiusza Ł. To jej pierwszy wywiad. Żaden z członków najbliższej rodziny "Hossa" nigdy nie rozmawiał z mediami. Kobieta twierdzi, że odkąd proceder męża stał się głośny, dostaje listy z groźbami, dlatego nie chce pokazywać twarzy.
- My, Cyganie, lubimy bardzo wolność. Nasi pełnomocnicy, adwokaci powiedzieli: "Panie Arkadiuszu, powiem tak jak jest: jak się pan przyzna teraz, pan wyjdzie, a w procesie pan się wycofa" - opowiada Sylwia K.
- Dwóch pełnomocników mieliśmy i oni tak doradzili: "Panie Arkadiuszu, wiemy, że pan jest chory, pan musi wyjść. Niech się pan przyzna tutaj u pana prokuratora, niech pan pisze wszystko, co pan prokurator chce od pana, pan wyjdzie dzisiaj" - i tak było - "a jak będzie sąd, pan się wycofa, bo dowodów nie ma na pana" - kontynuuje.
Reporter pyta, ile osób oszukał mąż kobiety.
- A skąd ja mogę wiedzieć, panie redaktorze? Nie mogę skłamać, bo nie wiem. To było 10-12 lat temu. To były początki, to były grosze, prawie nic - przekonuje.
Internetowe książki telefoniczne
Jak oszuści wybierali swoje ofiary? Okazuje się, ze było to banalnie proste. Korzystali z ogólnodostępnych internetowych książek telefonicznych.
- Program, z którego korzystali sprawcy pozwalał na wyszukiwanie ludzi z konkretnego miasta po imieniu. Poszukiwali ludzi o staroniemieckim imieniu Helga, dziś już rzadko używanym. I na przykład jednego konkretnego dnia dzwonili do wszystkich Helg w mieście - wyjaśnia policjant Uwe Dornhofer z Monachium.
Także austriacka policja od 2012 roku walczy z plagą tego procederu. Od tego czasu oszukanych zostało już ponad 350 osób, na łączną kwotę ponad 7,5 miliona euro.
Reporter "Superwizjera" dowiedział się w austriackim Linzu, że wszystkie rozmowy z ofiarami zostały przeprowadzone z terytorium Polski.
To nie przypadek. Austria to teren, który zdominował syn "Hossa", Marcin K., pseudonim "Lolli".
- Nie ma oszustwa "na wnuczka", w które nie jest zamieszana rodzina "Hossa". To od nich wszystko się wywodzi. Od momentu ujęcia "Lolliego" i odkąd "Hoss" zniknął, nie było u nas ani jednego zgłoszenia. Problem zniknął, koniec - podkreśla Rupert Ortner z policji w Linz.
Wśród części Romów, "Lolli" jest żywą legendą. Nosił tylko ubrania ekskluzywnych marek, sławna była jego kolekcja luksusowych samochodów. Na Facebooku pokazywał rachunki z restauracji. W jednej, we francuskim Saint-Tropez, za kolację miał zapłacić ponad 100 tysięcy euro.
Na pytanie o syna, Sylwia K. odpowiada: - Też nie był święty, też coś tam robił.
Model działania oszustów
W Austrii dziennikarz dotarł do bilingów jednego z "telefonistów" grupy, co pozwoliło odtworzyć model działania oszustów. Najważniejszy był właśnie telefonista, czyli osoba, która dzwoniła do ofiar i prowadziła rozmowę.
Do krajów niemieckojęzycznych dzwonił z Polski. To komplikowało policyjne dochodzenie i wymuszało dogadywanie się policji różnych krajów. Dodatkowo w razie wpadki, gwarantowało proces w Polsce, gdzie prawo jest dużo łagodniejsze niż na przykład w Niemczech lub Szwajcarii.
Praca telefonisty przypominała pracę urzędnika - od 9:00 do 15:00, czyli w godzinach, w których otwarte są banki. W tym czasie dobry telefonista potrafił wykonać nawet do 900 połączeń. Jeśli ofiara połknęła haczyk, telefonista kontaktował się z "logistykiem". On odpowiadał za transport i zakwaterowanie "odbieraków", czyli osób, które bezpośrednio zgłaszały się po pieniądze do ofiar.
Jeśli udało się przejąć pieniądze, odbierak przekazywał je kurierowi, który transportował je do Polski, do telefonisty.
- Kapitałem mafii zajmującej się oszustwem na wnuczka są telefoniści. Nie ma ich wielu, bo potrzebują doskonałej znajomości języka, by móc to robić, ale już odbierakiem może być każdy - tłumaczy Rupert Ortner.
Odbierał pieniądze od emerytów
We Wrocławiu udało się dotrzeć do osoby, która odbierała pieniądze od emerytów dla jednej z cygańskich grup. Okazało się, że oferta pracy dla grupy nie przewidywała wycofania się. Mężczyźnie grożono, że w takim przypadku "cię zabijemy, wywieziemy do lasu".
Mężczyzna został złapany na gorącym uczynku w trakcie odbierania kopert z pieniędzmi. Sąd nakazał mu je zwrócić 10 osobom.
- Dobry mój przyjaciel powiedział, że odbieram tylko koperty i mam za to 500 zł, za każdą kopertę - opowiada "odbierak". Pytany, ile takich kopert odebrał, mówi: - Oj, dużo, 20 albo 30.
Autor: KB//rzw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer