- Ja mam sumienie czyste, bo ja po prostu nie mam nic do ukrycia. Nie mam sobie nic do zarzucenia, Bóg mi świadkiem - zapewniał dziennikarza "Uwagi TVN" Dariusz P. Mężczyzna kilka dni później został aresztowany, jest podejrzany o podpalenie domu, w którym zginęła jego żona i czworo dzieci. - Mam spokój w sercu, nie dlatego, że się pozbyłem jakiegoś balastu, tylko dlatego, że wiem, że są tam zbawieni - przekonywał.
W maju zeszłego roku w pożarze domu jednorodzinnego w Jastrzębiu - Zdroju zginęło pięć osób: matka i czworo dzieci. Ojca, Dariusza P., nie było w tym czasie w domu.
Najstarsza 18-letnia córka zginęła na miejscu, czterolatka - w trakcie udzielania pomocy. Potem w szpitalach zmarli kolejno: 10-letni chłopiec i 40-letnia matka dzieci oraz 13-letnia dziewczynka.
W czwartek Dariusz P. został aresztowany, usłyszał zarzut podpalenia, usiłowania zabójstwa i zabójstwa. Według nieoficjalnych informacji, motywem mężczyzny mogła być chęć uzyskania pieniędzy z ubezpieczenia.
Mężczyzna od czasu pożaru pojawiał się w mediach jako zrozpaczony ojciec, który usiłuje pogodzić się z utratą najbliższych. Reporter Uwagi TVN spotkał się z Dariuszem P. kilka dni przed jego zatrzymaniem. Kategorycznie zaprzeczał wtedy, że mógłby mieć z pożarem coś wspólnego. Jak tłumaczył Dariusz P., pożar wydarzył się, gdy on sam znajdował w pracy. - Pracowałem w nocy, syn mi dzwonił, mówił, że jest pożar, że naszych ratują, że on siedzi w wozie, nic mu się nie stało - relacjonował dziennikarzowi "Uwagi" swoją wersję wydarzeń.
"Największemu wrogowi tego nie życzę"
Dodał, że gdy pojawił się na miejscu, "cała akcja ratownicza trwała".
- Stały wozy strażackie, karetki. Mijałem się z najbliższymi, Gosia (jedna z córek Dariusza P. - red.) była w szpitalu. Marcin (syn mężczyzny - red.) siedział w tym wozie strażackim. Z żoną się minąłem po drodze, każdego ucałowałem, krzyżyk na czoło, pobłogosławiłem, jakoś wsparłem - wyjaśnił. - Nie wiedziałem, co się w ogóle stało, w jakim oni są w ogóle stanie. Dwoje dzieci, dwóch córek już nie było. Marcinka prawie wynosili z domu - powiedział. - No szok po prostu. Nikomu nie życzę, największemu wrogowi tego, co się po prostu potem działo - dodał.
Śledztwo wykazało jednak, że Dariusz P. nie przebywał w chwili pożaru w warsztacie stolarskim, w którym pracował. Obciążają go logowania jego telefonu do sieci komórkowej, które wskazują, że mężczyzna w chwili pożaru był w pobliżu domu, a nie kilkanaście kilometrów od niego. Do pracy Dariusz P. miał pojechać dopiero później. Zapytany o to, czy w żaden sposób nie przyczynił się do śmierci najbliższych, Dariusz P. kategorycznie zaprzeczył. - Ja mam sumienie czyste, mam serce spokojne, bo ja po prostu nie mam nic do ukrycia. Nie mam nic sobie do zarzucenia, mówię szczerze, Bóg mi świadkiem - przekonywał. Dariusz P. sugerował, że przyczyną pożaru mogło być zwarcie. Potem jednak zmienił zdanie i opowiedział policji o tajemniczym podpalaczu, który miał wysyłać mu SMS-y. Ze śledztwa wynika jednak, że mężczyzna wysyłał takie wiadomości sam do siebie.
"Byliśmy zgraną i poukładaną rodziną"
Dariusz P. w czasie niedawnej rozmowy przekonywał, że śmierć bliskich była dla niego tragedią.
- Jak położyli do grobu Asię z Justyną i spuszczali trumnę z Małgosią, to przeszedł mnie taki dreszcz, którego nie potrafię opisać słowami. Tak jakbym stanął na jakimś przewodzie wysokiego napięcia - powiedział mężczyzna. - I tak to odbieram, że dostałem jakby taką łaskę, albo od nich, że są w niebie, czy od pana Jezusa, że sobie poradzę. Bo ja nie wierzę w to, że on mi zabrał cokolwiek, tylko mam żal do niego, że dopuścił do pewnych rzeczy, że się w ogóle wydarzyły - tłumaczył dziennikarzowi "Uwagi". Mężczyzna zapewnił też, że "byli zgraną i poukładaną rodziną". - Żonę bardzo szanowałem, w życiu na nią nie krzyknąłem, już nie wspomnę, że ręki nie podniosłem, bo to jest... Pewnych granic nie przekraczam. Uważam, że tak się mężczyzna powinien zachowywać - wyjaśnił.
Dodał, że posiadanie rodziny było "przecudnym doświadczeniem" i "nic lepszego go w życiu nie spotkało". Mężczyzna nie wspomniał o problemach finansowych, z którymi zmagał się w ostatnim czasie. Jak ustalili dziennikarze "Uwagi", miał poważne długi, sięgające nawet 2 mln złotych.
"Wiem, że są tam zbawieni"
Śledztwo dziennikarskie wykazało także, że trzy tygodnie przed wybuchem pożaru wykupił w kilku towarzystwach ubezpieczeniowych polisy na wypadek śmierci swojej i żony. Wkrótce po tragedii zwrócił się do dwóch z nich o wypłatę ponad miliona złotych odszkodowania.
W rozmowie kilka dni przed aresztowaniem P. przyznał, że ubezpieczony był dom, bo "musiał być ubezpieczony". - Jeśli chodzi o ubezpieczenie na życie, to mieliśmy takie wzajemne na wypadek śmierci - powiedział, dodając, że to żona sugerowała taki krok.
- Nie chcę się katować, bo nic tego nie zmieni. Nie wróci to życia moim najbliższym - przekonywał.
- Nawet to, że jestem podejrzany jako współmałżonek, nie jest w stanie mnie wyprowadzić z równowagi, bo mam serce spokojne i czyste. Mam spokój w sercu, nie dlatego, że się pozbyłem jakiegoś balastu, tylko dlatego, że wiem, że są tam zbawieni. Mocno w to wierzę i wiem, że się kiedyś spotkamy. Mam spokój, bo wiem, że jest im tam dobrze - powiedział P.
Autor: kg/ja / Źródło: "Uwaga" TVN