Polityczna burza po prawdziwej nawałnicy, w której sześć osób zginęło, 55 zostało rannych, wiele innych straciło dach nad głową. Żywiołu powstrzymać nie można, ale czy można było ustrzec się przed jego najtragiczniejszymi skutkami? Dlaczego nie zadziałał tak, jak powinien w takich sytuacjach Regionalny System Ostrzegania? Ci, którzy powinni udzielać jednej odpowiedzi, przerzucają się odpowiedzialnością, a odpowiedź nie jest trudna. Materiał programu "Czarno na białym".
W piątek 11 sierpnia gwałtowny front burz i nawałnic dociera do Gniezna w Wielkopolsce. Po zniszczeniach widać jak ogromną ma siłę. 130 kilometrów w linii prostej od Gniezna - w Suszku na Pomorzu - harcerze przygotowują się do ciszy nocnej. Niczego nieświadomi, że za około dwie godziny wichura uderzy w obóz i okoliczne miejscowości. Zginą dwie dziewczynki.
Mieszkańcy tych regionów mówili później, że nikt ich nie ostrzegł przed kataklizmem.
- Regionalny System Ostrzegania działa i działał pod koniec czerwca bieżącego roku. Jego funkcjonowanie nie zakończyło się wraz ze zmianą władzy. Wręcz przeciwnie. Projekt ten uważamy za bardzo potrzebny. Bardzo funkcjonalny. Jest rozwijany i będzie rozwijany - tak o systemie mówił wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Jarosław Zieliński ponad rok temu 21 lipca 2016 roku.
Budowa nowego systemu
Tydzień po tragedii w Suszku, 17 sierpnia 2017 roku, zaczął mówić o budowie nowego systemu. - My pracujemy nad nowym systemem. To jest początek szczegółowych prac - powiedział Zieliński.
Nowy system ma zastąpić stary, którego koszt wynosi milion złotych rocznie. - Chodzi o to, żeby - krótko mówiąc - te komunikaty otrzymywali wszyscy, a nie tylko ci, którzy zechcą sobie w swoich telefonach komórkowych założyć odpowiednią aplikację. I żeby to było w telewizji, zarówno w postaci tekstowej, jak i gdy trzeba, głosowej - dodawał.
Nowy system to niemal kopia już istniejącego regionalnego systemu ostrzegania. Składa się on z trzech elementów. Pierwszy to ostrzeżenie, które pojawia się na ekranach telefonów z zainstalowaną darmową aplikacją. Drugi to komunikat tekstowy, który może pojawić się na ekranach telewizorów na zagrożonym obszarze, a trzeci element to wiadomość SMS wysyłana przez operatorów sieci komórkowych.
Wiceminister Zieliński, dopytywany na konferencji prasowej, zapewniał, że ministerstwo użyło regionalnego sytemu ostrzegawczego. - Od godziny 14:30 był generowany, był pokazywany komunikat, którego treść brzmi następująco: "prognozuje się wystąpienie burz z opadami deszczu do 25 milimetrów, do 40 milimetrów, nawet lokalnie do 50 milimetrów oraz porywamy wiatru do 100 km/h" - przytoczył treść komunikatu.
Ten i inne komunikaty miały szanse dotrzeć jedynie do osób, które na swoich telefonach zainstalowały aplikację. W dniu tragedii korzystało z niej około 600 tysięcy użytkowników. I to w całej Polsce. Dla porównania - w samym województwie pomorskim mieszka 2,5 miliona ludzi.
Andrzej Halicki z PO - będąc ministrem administracji i cyfryzacji - był odpowiedzialny za wdrożenie regionalnego systemu ostrzegania. Uważa, że obecne ministerstwo miało obowiązek użycia wszystkich trzech narzędzi RSO.
- Jeżeli [minister - przyp. red.] ma świadomość, że ma takie narzędzia w ręku, to ma obowiązek rozwijania tych narzędzi i użycia ich. Jeżeli nie ma świadomości, to jest to dyskwalifikujące - ocenił.
Słowa Zielińskiego zaprzeczają komunikatowi ministerstwa
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji nie tłumaczy, dlaczego nie użyło ostrzeżenia na ekranach telewizorów. Tłumaczy za to, dlaczego nie mogło wysłać do ludzi na zagrożonym terenie SMS-ów z alertem. - Z powodów technicznych operatorzy telefonów komórkowych nie są w stanie profilować komunikatów z przeznaczeniem dla regionów, województw, czy gmin - stwierdził Zieliński.
Ta wypowiedź wiceministra Zielińskiego zaprzecza temu, czym jeszcze tydzień temu chwaliło się ministerstwo na swojej stronie.
"1 lipca 2015 r. uruchomione zostały wszystkie funkcjonalności przewidziane dla RSO - przede wszystkim funkcja powiadamiania poprzez SMS" - brzmi komunikat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Błaszczak obarcza winą operatorów
Co stało się w takim razie, że ministerstwo uznało, iż operatorzy byli gotowi do działania, a później przestali? Minister Błaszczak obarcza winą operatorów.
- Firmy telefonii komórkowej to jest w większości kapitał obcy. Ale jest kwestia stworzenia odpowiednich wymagań. Kapitał ma narodowość i widzę większe zaangażowanie firm, które są polskimi firmami w niesienie pomocy - mówił minister Mariusz Błaszczak w Polskim Radiu.
Wszyscy najwięksi operatorzy podpisali się w 2015 roku pod listem intencyjnym, w którym zapowiedzieli dobrowolną i bezpłatną chęć udziału w systemie RSO.
"Operatorzy deklarują, że w przypadku zaistnienia nadzwyczajnych zdarzeń mogących stanowić zbiorowe zagrożenie życia lub bezpieczeństwa obywateli (…) podejmą starania dostarczenia komunikatu RSO w miarę możliwości dostępnych im obecnie kanałów (rozwiązań) technicznych" - czytamy w treści listu intencyjnego operatorów.
- Nasza umowa nie była terminowa. Były to ramy do działania operatorów i ministerstwa. W gruncie rzeczy powinna trwać i działać. System miał finansowanie na dwa lata - wyjaśnił w tym kontekście Andrzej Halicki, były minister administracji i cyfryzacji.
"Możliwości techniczne istniały"
Reporter programu "Czarno na białym" Jacek Tacik zwrócił się do operatorów z pytaniem, czy mieli możliwości techniczne, żeby 11 sierpnia wysłać SMS-y ostrzegawcze do osób na zagrożonych terenach. Odpowiedź była jednoznaczna - takie możliwości istniały.
- Infrastruktura techniczna operatorów jest przygotowana do tego, żeby świadczyć taką usługę - stwierdził Wiesław Paluszyński z Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji, w której zrzeszeni są operatorzy.
Paluszyński wskazuje inny problem: brak przepisów prawnych, które pozwalałyby na geolokalizację użytkowników, czyli ich odnajdywanie i wysyłanie do nich SMS'ów z ostrzeżeniem.
- Prawo telekomunikacyjne jest skonstruowane w tej sposób, że operator nie może wysłać informacji, której nie zamówił abonent - wyjaśnił.
SMS z informacją o niebezpieczeństwie otrzymują tylko te osoby, które znajdują się w miejscu zagrożenia. Nie muszą być podłączone do internetu. Operatorzy komórkowi mogą je zidentyfikować dzięki stacjom przekaźnikowym.
- Nigdy nie użyłem SMS-ów jako najwyższego stopnia ostrzegawczego. Choć raz rzeczywiście zastanawialiśmy się nad tym, ale używaliśmy wtedy sygnałów na ekranach telewizorów - mówił Halicki.
Operatorzy chcą nowelizacji prawa
Zdaniem operatorów użycie SMS-a byłoby bezprawne, dlatego chcą nowelizacji prawa. Obiecał to Halicki, ale obietnicy nie dotrzymał - bo jak tłumaczy - prace przerwały wybory parlamentarne. Zająć się miał tym nowy rząd.
- Jeżeli chodzi o koszty, to jest milion złotych rocznie. To nie jest oczywiście wielka kwota, ale tyle kosztuje rocznie ten system. Będziemy oczywiście negocjować kolejne umowy na kolejne lata - mówił 21 czerwca 2016 roku w Sejmie Jarosław Zieliński.
Od tego czasu minął ponad rok.
Autor: KB/adso / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24