Coraz więcej wiadomo o tym, co wydarzyło się przed tygodniem w kamienicy na poznańskim Dębcu, gdzie pięć osób zginęło, a 21 zostało rannych. Mężczyzna, do którego dotarli reporterzy "Czarno na białym", stał z żoną przed drzwiami mieszkania, w którym doszło do eksplozji. Ona zginęła na miejscu. Nie mieszkali w tej kamienicy. Przyszli, żeby wyprowadzić psy znajomej, która - jak się potem okazało - przed wybuchem została brutalnie zamordowana. Materiał programu "Czarno na białym" TVN24.
Szpital w Nowej Soli, pięć dni po katastrofie bloku w Poznaniu. Robert Jóźwiak, ciężko poszkodowany w wybuchu, ze złamaną ręką, do dzisiaj nie wie, jak to się stało, że przeżył. - Żadnego wybuchu nie pamiętam, żadnego odgłosu - opowiada w rozmowie z reporterem "Czarno na białym". Jak dodaje, nie pamięta, czy ktoś go wyciągnął z miejsca eksplozji, czy sam wyszedł. Wie tylko, że był przy nim ratownik.
"Ona już nie oddychała. Szybko ją zreanimowaliśmy"
Wśród bardzo wielu zdjęć wykonanych kilka minut po katastrofie reporter TVN24 znalazł jedno, które wyraźnie ilustruje sytuację opisywaną przez mężczyznę. Jest na nim on i ratownik. Jóźwiak nie potrafi sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazł się na ulicy. - Pamiętam tylko, że siedziałem, głowę miałem spuszczoną, że ręka mi wisiała, bo doszło do złamania nadgarstka. Odwróciłem się za siebie i zobaczyłem, że ta cała kamienica jest w gruzach. Uświadomiłem sobie, że doszło pewnie do jakiegoś wybuchu gazu - relacjonuje.
Na gruzowisku trwała walka o życie małej Zuzi, którą przysypał gruz. Sąsiad i ojciec odkopali dziecko. - Ona już nie oddychała. Szybko ją zreanimowaliśmy. Na szczęście dała znaki życia - opowiada łamiącym się głosem Marek Stanisławski, ojciec Zuzi.
- Wyszedłem na zewnątrz, byłem bezpieczny. Słyszałem tylko: "gdzie jest moja Zuzia, gdzie jest moja siostrzyczka?". A Zuzia była w wozie strażackim, czekaliśmy na pogotowie - przyznaje Stanisławski. Dodaje, że teraz jest już dobrze. - Największe problemy miała z oczkami, bo nie mogła ich otworzyć. Bała się, to ją też bolało, bo cała była przysypana - mówi ojciec dziewczynki.
- Już po zabiegu, gdy wybudziła się z narkozy, to otwarła na chwilę te oczka. Pojechaliśmy do niej później, po południu, rozbawialiśmy ją, rozmawialiśmy i tak się rozweseliła, że otwarła. I była już taka normalna, zaczęła pisać, rysować - opowiada mężczyzna.
"To było nie do zniesienia"
W momencie, gdy autor zdjęć, na których widać między innymi Roberta Jóźwiaka, fotografował miejsce katastrofy, wielu innych lokatorów zniszczonej przez wybuch kamienicy szukało swoich bliskich i sąsiadów. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że jest tam też Magdalena, żona pana Roberta, która razem z nim przyjechała wyprowadzić psy swojej dobrej koleżanki Beaty.
O tym, że Robert i Magdalena byli tam w chwili wybuchu, wiedziała tylko Joanna - ich córka, która została w domu z 10-letnią siostrą Natalią.
- To jest okropne. Oni mieli dosłownie pięć minut, żeby wyprowadzić te psy i pojechać normalnie do pracy. A stało się coś takiego, że mi zabrano mamę - mówi z płaczem Joanna. Przypomina sobie, jak dowiedziała się o eksplozji. - Zaczęło się od tego, że zadzwonił do mnie wujek. Chciał się upewnić, że rodzice są w domu. Zobaczył w telewizji - tam, przy tym wybuchu - podobne auto, takiego samego srebrnego golfa. W tym momencie spojrzałam w wiadomości i jak zobaczyłam, że to jest ta kamienica, to było jak cios. To było nie do zniesienia - stwierdza.
- Zadzwoniłam od razu do babci, do każdego z rodziny. Powiedziałam o tym, że moi rodzice właśnie tam byli. Nie wiedziałam nic, co się dzieje z moimi rodzicami - dodaje.
Nikt wtedy nie wiedział, że w gruzach pogrzebane jest ciało Beaty J. - właścicielki psów, do których przyjechali rodzice Joanny. Nikt nie wiedział, że w dniu, w którym doszło do wybuchu, kobieta została w okrutny sposób zamordowana.
Joanna i jej zabita w katastrofie matka, Magdalena, były prawdopodobnie jedynymi z ostatnich osób, które widziały właścicielkę mieszkania żywą. W sobotni wieczór poprzedzający katastrofę matka z córką odwiedziły Beatę J., żeby odebrać klucze. Następnego dnia Magdalena miała wyprowadzić psy, a mieszkanie miało być puste. Beata J. wybierała się do Anglii.
- Po godzinie 20 tak jakoś do niej pojechałam, bo ona wracała od swojego syna - z tego, co wiem, ze szpitala. Dlatego też tak późno się umówiłyśmy - wyjaśnia Joanna. - Byłam u niej w mieszkaniu razem z mamą. Pani Beata chyba nawet nie była spakowana, mówiła, że o (godzinie) drugiej jedzie do Wrocławia, a stamtąd leci dalej - do Anglii - relacjonuje. - Opowiadała mi ogólnie, gdzie co jest w mieszkaniu, żebym umiała się w nim odnaleźć. Pokazywała mi, jak pieski poubierać - dodaje.
"Mieli tam być dosłownie pięć minut"
To właśnie Joanna miała przez kilka dni opiekować się mieszkaniem i psami Beaty J. To także ona miała wyprowadzić psy tego dnia, kiedy doszło do eksplozji. Pojechali jednak jej rodzice. Pod kamienicą byli około godziny 7.30, wybuch nastąpił mniej więcej 18 minut później.
- Dlaczego pojechaliśmy? Dlatego, że o ósmej szliśmy na targowisko Dolna Wilda, czyli na Bema, sprzedawać buty - przyznaje Robert Jóźwiak. - Pojechaliśmy tam przed pracą. Musieliśmy rano wcześniej wstać, żeby ogarnąć się z tymi psami, to był nasz cel. Nie będę przecież dziecka w niedzielę budził, jak ma wolne, niech śpi - dodaje.
- Nie tak to miało wyglądać. Mieli tam być dosłownie pięć minut - przyznaje jego córka Joanna.
- Jeden klucz nie chciał wejść, tak jakby z tyłu zablokowany był drugi klucz - opowiada Robert Jóźwiak. Jak dodaje, żona mówiła mu wcześniej, że według tego, co przekazała jej Beata J., jest problem z dolnym zamkiem i że "czasem ten klucz nie chce wejść". - Dlatego z tym kluczem walczyłem - mówi. Potem, jak dodaje, jego żona "Magda wyciągnęła telefon i powiedziała, że zadzwoni do Beaty spytać się, jaki jest tam patent, żeby ten klucz tam wszedł".
- Dzwoni do Beaty, ale nie było sygnału - relacjonuje mężczyzna.
Najprawdopodobniej mieszkanie było już wypełnione gazem. Żadne z nich nie wiedziało, że stoją tuż przy tykającej bombie. - W pewnym momencie chodziło mi po głowie i powiedziałem Magdzie, niech przyjdzie wieczorem ten ślusarz i otworzy te drzwi. Nie będę się męczyć z tym zamkiem, do pracy muszę jechać - mówił. Jednak wciąż zmagał się z drzwiami.
Znały się 18 lat
Magdalena Jóźwiak znała Beatę J., kosmetyczkę, od 18 lat. Poznała również Tomasza J. - domniemanego sprawcę zabójstwa i katastrofy z 4 marca. - Miały zazwyczaj kontakt telefoniczny, po to, żeby zrobić paznokcie. Pani Beata opowiadała mojej mamie, która mi mówiła, że trochę się tam (w małżeństwie J. - przyp. red.) nie układa. Ona szuka, chciała wyjść z tego małżeństwa - mówi.
Jak opowiada Robert Jóźwiak, jego żona poznała Beatę J., kiedy urodziła się ich pierwsza córka, Joanna. - Joasia też bardzo dobrze znała Beatę. Można zadać pytanie, dlaczego (Beata) dała te klucze mojej żonie, a nie komuś innemu. Miała duże zaufanie do mojej żony, bo ona była taką kobietą, która nikomu by nie odmówiła. Była dobrym człowiekiem - mówi mężczyzna.
Według jego relacji Beata J. na początku marca miała po raz drugi wybierać się do Anglii. Za pierwszym razem planowała podróż w lutym. Wtedy też mieszkaniem i psami miała opiekować się Joanna. Mąż Beaty J. miał tuż po Nowym Roku wypadek samochodowy, w którym poważnych obrażeń doznał ich 13-letni syn. Beata J. została wtedy w Poznaniu.
- Żona mówiła, że Beata jej powiedziała, że Tomek prawdopodobnie zrobił to specjalnie (doprowadził do wypadku - przyp. red.), że nie było drogi hamowania. Nie wiem, czy dlatego, żeby zatrzymać tego syna przy sobie. Wydawało mi się, że zrobił to specjalnie, żeby ona (Beata J.) została tutaj w Polsce. Tak Beata mówiła Magdzie - wspomina Jóźwiak.
Sprawą tego wypadku zajmuje się prokuratura. Biegli mają ocenić, czy w tym zdarzeniu Tomasz J. działał z premedytacją, aby skrzywdzić dziecko. 13-latek wciąż przebywa w szpitalu. Po noworocznym wypadku Tomasz J. poleciał do Anglii do pracy. Wszystko wskazuje na to, że wrócił w sobotę, 3 marca, dzień przed katastrofą.
- Z tego, co wiem, (Beata) nic nie mówiła, że ma się z nim (mężem - red.) spotkać. Mówiła tylko, że ma opóźniony lot i że go nie ma jeszcze w Poznaniu. Z tego, co się orientuję, to na czas, na jaki ona miała polecieć do Anglii, to on miał się zająć ich synem. Wiedziała o tym, że ma przylecieć - wyjaśnia Joanna.
Zamiast zajmować się synem, Tomasz J. w bardzo ciężkim stanie, poparzony, leży w poznańskim szpitalu. Jest podejrzewany o to, że w okrutny sposób zamordował swoją żonę i o to, że mógł celowo doprowadzić do wybuchu gazu w kamienicy, żeby zatrzeć ślady zabójstwa lub popełnić samobójstwo.
Na pytanie reportera "Czarno na białym", czy myślała o Tomaszu J., Joanna opowiada, że jej zdaniem on "jest potworem". - Jak dowiedziałam się, że był w tym mieszkaniu, że leży poparzony, byłam w szoku, bo jego tam miało nie być. Mieszkanie w niedzielę miało być puste - podkreśla. - Może ta pierwsza wersja (przyczyn katastrofy - przyp. red.), że był to tylko wybuch, byłaby bardziej znośna niż to, że ktoś za tym stoi, że zabrano mi mamę, że to on zabrał mi mamę. Nie tylko mi, bo mojemu tacie, mojej siostrze. Najważniejszą osobę - wyznaje dziewczyna.
"To wszystko tak szybko się działo"
- Nic nie słyszałem. Tylko psy. Żadnego zapachu jakiegoś gazu. Ludzie pytali się, czy zapalałem światła. Tam żadnych świateł nie było trzeba włączać, z tego powodu, że na klatce było bardzo jasno. Światło bezpośrednio padało z okna. Pytali mnie, czy ja dzwoniłem. Po co miałem dzwonić (do drzwi - red.)? Dla mnie to mieszkanie miało być puste. Żadnych odgłosów nie słyszeliśmy - opowiada Robert Jóźwiak.
Gaz eksplodował niecałe 12 minut przed godziną ósmą. W tym czasie w budynku było kilkadziesiąt osób. Magdalena i Robert znajdowali się przy drzwiach do mieszkania Beaty J., pod nim było mieszkanie rodziny Stanisławskich.
- Słyszałem, że żona krzyczy przysypana na łóżku. Zacząłem ją odkopywać, żeby jak najszybciej ją wydostać. Córeczki już nie słyszałem. Nie pamiętam, czy ją słyszałem, czy nie - relacjonuje sąsiad z dołu. - To wszystko tak szybko się działo. Wydawało mi się, że to jest wieczność, ale nie pamiętam tego wszystkiego do końca. Odkopaliśmy to łóżeczko. Zuzi nie było tam. Powiedziałem do żony, że ona spała na łóżku. Zaczęliśmy tam... już woda leciała z góry, lało się... Z sąsiadem wszyscy skoczyliśmy na to łózko i szukaliśmy Zuzi. Znaleźliśmy ją - opowiada.
Dziewczynka trafiła do szpitala. Ma być wypisana w ciągu kilku najbliższych dni.
"Była dobrą kobietą"
W szpitalu w Nowej Soli do zdrowia wraca pan Robert. Zastanawia się, jak to się stało, że on przeżył, a jego żona zginęła, chociaż oboje stali przy tych samych drzwiach mieszkania, w którym doszło do eksplozji. Zastanawia się także, jak poskładać świat, który rozsypał się po śmierci żony.
- 26 lat byłem z jedną kobietą. Niby mam do kogo wracać, zostały mi dwie córki, mam dla kogo żyć. Nie wiem, jak bym to wytrzymał. Prawdopodobnie nie byłoby mnie. To chyba byłoby lepiej, gdyby to była odwrotna sytuacja, żeby ona przeżyła, a by mnie nie było. Ona była dobrą kobietą i wiem, że te dzieci miałby lepiej z nią niż ze mną - wyznaje mężczyzna.
- Potwierdzenie przyszło bardzo późno. Czekaliśmy, mieliśmy cały czas nadzieję w środku serca, że ona gdzieś leży w jakimś szpitalu, straciła pamięć, cokolwiek. Gdzieś leży. Cały czas mieliśmy nadzieję, że żyje - mówi jego córka, Joanna.
"Będę starał się być jak najlepszym ojcem"
Matka pani Magdaleny rozmawiała z reporterem kilka godzin przed potwierdzeniem informacji o śmierci jej córki. Miała nadzieję, że Magdalena żyje. Była środa, czwarty dzień po wybuchu. Kobieta mówiła, że czuje, że jej córka żyje.
- Do dzisiejszego dnia nie mamy wyjaśnień w sprawie mojej córki. Ja jeszcze wczoraj dzwoniłam do szpitala, do Puszczykowa, bo dowiedziałam się, ze tam przywieźli kobietę, która jest bardzo poparzona. Podałam nazwisko, pytałam się, czy to jest osoba z NN (nazwisko nieznane - przyp. red.), czy jest w takim wieku. Dostałam informację, że na oddziale ratunkowym żadna taka osoba nie przebywa - tłumaczyła kobieta. - Szukam córki - dodawała.
Kilka godzin po tej rozmowie policjantka przyniosła zdjęcia zmarłej, w celu identyfikacji. Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia.
- Ona była moją największą przyjaciółką. Naprawdę. Tam, gdzie mama jeździła, tam i ja zazwyczaj. Na zakupy, wszędzie. O wszystkim wiedziała, o każdej kłótni z chłopakiem, o każdej ocenie - wyznaje Joanna.
- Rodzina jest największą wartością dla tych dzieci. Będę starał się być jak najlepszym ojcem i tak, jak by życzyła sobie tego moja żona. Chociaż nieraz mi powtarzała, że jak jej zabraknie, to mi się dopiero oczy otworzą. Tego się trochę boję, czy dam radę. To była dziewczyna nie do zastąpienia. Kobieta, z którą chciałem się zestarzeć - przyznaje Robert Jóźwiak.
- Został nam tylko tata. Musimy w trójkę dać radę - dodaje Joanna.
Mężczyzna uważa, że na pewno nie zastąpi swoim dzieciom matki. - Wierzę w tę moją najstarszą córkę, że mi pomoże z tą mniejszą - podkreśla.
Joanna jest w maturalnej klasie. - Musi to jakoś dalej funkcjonować, muszę być też dla małej siostry. Muszę wziąć się w garść i poukładać to sobie dla niej. Wszystko dla niej, żeby miała jak najlepiej - zaznacza w rozmowie z reporterem "Czarno na białym".
- Już nie chodzi o mnie. Chcę, żeby ona miała jak najlepiej, żeby jak najmniej odczuwała brak mamy - dodaje i zapewnia, że jest bardzo dumna ze swojej młodszej siostry. - Dzielnie sobie radzi z tym wszystkim i czasami czuję, jakby to ona była starsza ode mnie, przychodzi i pociesza mnie, jak płaczę, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży, że mama nad nami czuwa, że jest z nami. To jest też dziecko. Wydaje mi się, że do niej tak jeszcze nie dociera, że to wszystko się stało - podkreśla. Jak dodaje, najgorszy jest lęk, że sobie nie poradzą bez mamy w przyszłości.
"Moim największym życzeniem jest, aby moje dzieci zawsze wiedziały, jak bardzo je kocham"
- Tak mi przykro, że jej nie ma, ale na razie to do mnie nie dociera - przyznaje Robert Jóźwiak. - Nie wierzę, że jej nie ma. Wierzę, że ona jest, że nam pomoże przetrwać te trudne chwile - podkreśla.
Joanna, jak wyjaśnia, ma codzienne spotkania z psychologiem. - Jest dobrze, tylko przychodzą takie momenty, że mamy brakuje. Przychodzi świadomość, że jej nie ma i że jej nie będzie - mówi.
- Boję się powrotu do domu - dodaje mężczyzna. - Jak przyjdę do domu i jej tam nie będzie w tym życiu codziennym. Nie wiem, jak to będzie. Tego najbardziej się boję - zaznacza.
Nie wie, kiedy wróci do pracy. - Na pewno wrócę, ale ciężko mi powiedzieć, kiedy to będzie. Nie jestem takim człowiekiem, żeby od kogoś coś wymagać, czegoś chcieć. Mogę iść do pracy, sprzątać, żadnej pracy się nie wstydzę - wymienia. - Dla mnie teraz najważniejsze jest, żeby zabezpieczyć moje dzieci, żeby żyły na normalnym poziomie i żeby się wyuczyły - podsumowuje.
Znajomi pani Magdaleny z targowiska, gdzie miała swoje stoisko, zapewniają, że jej rodzina może liczyć na ich pomoc. Pokazali reporterowi wpis, jaki pani Magdalena opublikowała dzień przed śmiercią na portalu społecznościowym:
"Moim największym życzeniem jest, aby moje dzieci zawsze wiedziały, jak bardzo je kocham, i aby przeszły przez swoje życia, wiedząc, że zawsze mogą na mnie liczyć i że będę tu dla nich, jak tylko potrafię".
Autor: tmw//now / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24