W prowadzonym przez zakonnice Domu Dziecka w Szamotułach mieszka zwykle około 70 podopiecznych. Robert Kubicki trafił tam wraz ze swoim rodzeństwem, gdy miał siedem lat. Ośrodek miał być dla nich bezpiecznym azylem, ale tak się nie stało. Wszystko przez Zdzisława S., brata dwóch zakonnic, który regularnie odwiedzał sierociniec i miał zaspokajać w nim swoje seksualne potrzeby. Robert Kubicki przez lata próbował walczyć w instytucjach publicznych o ujawnienie prawdy i o ukaranie winnych. Dlaczego nie otrzymał wsparcia ze strony śledczych? Reportaż Magdaleny Gwóźdź.
Robert Kubicki jako siedmioletni chłopiec razem z trójką rodzeństwa trafił do szamotulskiego domu dziecka. Matka nadużywała alkoholu, zaniedbywała dzieci, ojciec wyprowadził się z domu. – Odebrali moim rodzicom prawa rodzicielskie. Znaleźliśmy się w domu dziecka i tam moje piekło się zaczęło w wieku 12 lat – mówi. Położony kilkadziesiąt kilometrów od Poznania sierociniec powstał 100 lat temu. Prowadzony jest przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Dla porzuconych i samotnych dzieci miał być obietnicą lepszego, bezpieczniejszego życia.
Robert mówi, że pierwszy raz seksualnie został wykorzystany, gdy miał 12 lat. – Po pewnym czasie, mając 15 lat, opowiedziałem swoją historię jednemu wujkowi – wspomina. Nazywany przez wychowanków wujkiem Zdzisław S. był bratem dwóch zakonnic pracujących w szamotulskim domu dziecka. Sióstr bliźniaczek, Jadwigi i Teresy S.
Do spotkań z dziećmi dochodziło na poddaszu domu dziecka
Pod pretekstem spotkań z siostrami, Zdzisław S. zaczął przyjeżdżać do sierocińca już na początku lat 90., spędzając w nim nawet kilka tygodni w roku. – Niby do sióstr własnych, ale do nas przyjeżdżał tak naprawdę. Czuliśmy się przy nim naprawdę bezpieczni, bo Jadwiga zawsze nas albo uderzyła albo wyzywała od najgorszych, a przy nim to zawsze "kochany wujku, kochany wujku". Zawsze nam coś przywiózł – opisuje Robert. - Byłem łatwowierny, słabszy psychicznie, i mnie wykorzystał – dodaje.
Zdzisław S. był dojrzałym mężczyzną. Wśród dorastających chłopców cieszył się dużym zaufaniem i autorytetem. W czasie swojego pobytu w domu dziecka zajmował pokój na poddaszu, w części, gdzie mieszkały dzieci. To tam miało dochodzić do spotkań z wychowankami, w tym także z Robertem.
- Co jakiś czas, jak przyjeżdżał, to spotykaliśmy się, żeby porozmawiać na jakiś temat. On zawsze mnie prosił, żebym mu dogadzał. Miałem się położyć koło niego i zrobić swoją rzecz, porozmawiać przez pięć minut i iść spać – ujawnia Robert Kubicki. – Doprowadzałem go do orgazmów – przyznaje.
- To jest najlepsza miłość, przyjacielska. Tak mi to tłumaczył. Ale po latach się okazało, że to było ohydna rzecz, którą robiłem – przyznaje. – Nie umiałem powiedzieć "nie", powiedzieć "skończmy z tym". Uwiódł mnie – stwierdza.
Ofiarami Zdzisława S. mogło być więcej dzieci
Zdzisław S. mógł wykorzystywać nie tylko Roberta, ale także innych chłopców. Ofiarami mieli być przede wszystkim wychowankowie grup pierwszej i trzeciej, prowadzonych przez biologiczne siostry Zdzisława S. - Jadwigę i Teresę.
Robert zwraca uwagę, że inni chłopcy też do niego chodzili. – Pytali się, jak chodziłem spać: "czy już po wszystkim, czy już mu dobrze zrobiłeś?". Wtedy powiedziałem mu: "a co cię obchodzi?" i poszedłem spać. Pomyślałem sobie, że wszyscy wiedzieli, że chodzę po to, żeby mu dogadzać – wspomina Robert. – Moją siostrę też wykorzystał, bo opowiadała mi, że ją prawie zgwałcił jak miała 6 lat – dodaje.
Monika z powodu zaniedbań biologicznej matki jeszcze jako siedmioletnia dziewczynka nie potrafiła mówić, stając się doskonałą ofiarą dla Zdzisława S. Tamte wydarzenia do dziś wywołują w niej lęk i atak uporczywego jąkania. – Moje rzeczy, moje przeżycia bardzo przeżywałam jak Leon był mały (jej syn - red.) , jak miał trzy, cztery lata i jak to wszystko przeżywałam, gdy miałam tyle lat, co on, ale teraz jest inaczej, wydaje mi się, że to przerobiłam – uważa.
Monika ma dwójkę dzieci. Jej syn Leon ma dziś 4 lata. To, co wydarzyło się w domu dziecka, do dziś wpływa na jej stan zdrowia. – To jest depresja dwubiegunowa, czyli jesteś w euforii albo okropna depresja, że skaczesz z okna – wyjaśnia.
- Po wyjściu z domu dziecka nie dałem sobie rady, bo wpadłem w narkotyki. Chodziłem po agencjach towarzyskich. Wylądowałem kilkukrotnie w szpitalach psychiatrycznych. Miałem dwie próby samobójcze i zachorowałem wreszcie na schizofrenię – mówi Robert. – Lekarz mówił, że już wcześniej miałem schizofrenię, tylko sobie tego nie uświadamiałem – dodaje.
Choroba i uzależnienie spowodowały, że przez pierwsze lata po opuszczeniu domu dziecka Robert nie potrafił zerwać toksycznej relacji łączącej go ze Zdzisławem S. Pisał do niego listy, dzwonił, odwiedzał w go prywatnym mieszkaniu. Ostatni raz spotkał się z nim w 2004 roku. – Odezwałem się do niego. Powiedział, żebym przyjechał na noc. Oczywiście do "tych rzeczy" też doszło – mówi.
Robert zawiadamia prokuraturę ws. wykorzystywania seksualnego w domu dziecka
Kilka miesięcy po tym spotkaniu Robert zawiadomił prokuraturę o wykorzystywaniu go w domu dziecka. Niedługo po tym, z powodu pogarszającego się stanu zdrowia, trafił do szpitala psychiatrycznego. – Przyjechał do mnie pan prokurator i się pytał, czy to jest wszystko prawda. Byłem tak nafaszerowany tabletkami, że nawet nie wiedziałem, jak się nazywam – podkreśla.
W czasie trwającego zaledwie kilka miesięcy śledztwa Prokuratura Rejonowa w Szamotułach przesłuchała tylko jednego świadka, przybywającego wtedy w szpitalu Roberta. – Nie wiem, dlaczego taka decyzja zapadła, żeby przesłuchiwać pana w szpitalu psychiatrycznym. Być może była potrzeba – zastanawia się rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Łukasz Wawrzyniak.
W 2004 roku nie obowiązywały jeszcze przepisy nakazujące przesłuchiwanie ofiar przestępstw seksualnych w odpowiednich pomieszczeniach lub na sali sądowej. Po wyjściu ze szpitala cierpiący na zaburzenia psychiczne mężczyzna wycofał zeznania. Jak mówi, nie był w stanie w tamtym momencie udźwignąć ciężaru, jakim był udział w postępowaniu prokuratorskim. Po jego decyzji prokuratura umorzyła postępowanie. Dlaczego Robert nie otrzymał wsparcia ze strony śledczych? Dlaczego prokuratura nie wykonała żadnych innych czynności wiedząc o nadużyciach w domu dziecka?
- Prokurator tak zdecydował. Być może miał jakieś plany, ale ta decyzja pokrzywdzonego wymusiła decyzję o umorzeniu śledztwa – ocenia Łukasz Wawrzyniak. – Trudno ocenić, czy prokurator, który sprawę prowadził, przesłuchał tego mężczyznę, wykazał należytą empatię – dodaje.
Po umorzeniu sprawy Roberta do prokuratury w Szamotułach trafiły kolejne relacje dotyczące przemocy seksualnej w domu dziecka. Sprawcy byli inni, ale schemat działania niemal identyczny. Osoba z zewnątrz uzyskiwała dostęp do sierocińca i do jego podopiecznych, aby zaspokajać swoje potrzeby seksualne. W 2009 roku do prokuratury trafiło zawiadomienie, że Grzegorz S. przez ponad rok odwiedzał dom dziecka i wykorzystywał seksualnie wychowanków na terenie boiska. W 2010 roku został skazany przez sąd.
Cztery lata później do prokuratury trafiło kolejne zawiadomienie - pracujący w domu dziecka wolontariusz Paweł K. przez ponad rok miał wykorzystywać seksualnie małoletniego Kamila N. Po przesłuchaniu pokrzywdzonego prokuratura umorzyła śledztwo z braku dowodów. Oskarżeni o molestowanie mężczyźni mogli działać w niemal ten sam sposób, co Zdzisław S., oprawca Roberta Kubickiego. Dla prokuratury nie był to jednak wystarczający powód, by wrócić do jego sprawy.
- Dom dziecka powinien się opiekować dziećmi, a nie krzywdzić, maltretować i molestować – podkreśla Robert. Po latach jeszcze raz próbuje skonfrontować się ze sprawą molestowania w domu dziecka. Mimo choroby psychicznej odnajduje współwychowanków, świadków tamtych wydarzeń i sam zaczyna prowadzić śledztwo.
Zdzisław S. wyrzucony z domu dziecka, wraca dzięki pomocy Jadwigi S.
Były wychowanek domu dziecka, do którego dotarł Robert, wielokrotnie widział, jak Zdzisław S. przyjeżdża w odwiedziny do szamotulskiego domu dziecka. – Byłem tam, widziałem jego zachowanie, jak się witał z chłopakami, jak im wkładał język do buzi, brał ich do swojego pokoiku – zdradza anonimowo. – O molestowaniu tak naprawdę dowiedziałem się po latach, już jak wyszedłem i przez Facebooka znalazłem kolegów. Od słowa do słowa, gdzieś ktoś coś powiedział, popytałem trochę, i się przyznali – dodaje.
- Kiedy siostra dyrektor dostała informację, że doszło do gwałtu, siostra go wyrzuciła, ale z tego, co wiem, po jakimś czasie siostra Jadwiga załatwiła mu powrót, jak gdyby nigdy nic. Sprawa została zamieciona pod dywan – zwraca uwagę były wychowanek domu dziecka.
Po wyciszeniu sprawy Zdzisław S. miał znowu przyjeżdżać do domu dziecka. Zajmował jednak pokój w innej części kompleksu niż do tej pory, z dala od wychowanków. Powrót Zdzisławowi S. miała ułatwić jego siostra, Jadwiga S. Szanowana, z długoletnim stażem zakonnica, w lokalnej społeczności cieszyła się dużym autorytetem. Uczestniczyła w uroczystościach państwowych, znała się z lokalnymi politykami, przez lata pełniła funkcję Matki Przełożonej Domu Zakonnego w Szamotułach. Czy wiedziała o molestowaniu nieletnich chłopców jakiego dopuszczał się jej brat? Czy to dzięki jej wpływom Zdzisław S. mógł znowu nocować w domu dziecka?
Robert spotyka byłą wychowawczynię, siostrę Jadwigę
Robert w ubiegłym roku napisał do byłej wychowawczyni Jadwigi S. list. Opisał w nim, jak przez lata był wykorzystywany przez Zdzisława S. Nigdy nie dostał odpowiedzi. Nigdy też wprost nie odważył się porozmawiać z byłą wychowawczynią o tym, co spotkało go w domu dziecka.
Na korytarzu w domu dziecka Robert spotyka Jadwigę S. Ona przyznaje, że wie, o co chodzi, ale nie chce rozmawiać. – Wszystko jest zakończone – podkreśla. Kiedy Robert stwierdza, że siostra wiedziała o tym, co się działo w grupie, oraz że był molestowany, odpowiada: "Nie wiem". – Nie mówiłeś przedtem i nie wiem – zapewnia. – Skąd mogłam wiedzieć? – zarzeka się. Zgromadzenie o molestowaniu Roberta przez Zdzisława S. po raz pierwszy dowiedziało się 13 lat temu, gdy w 2008 roku brat Roberta wysłał do nich oficjalny mail.
- Przy konfesjonale było tak, że to, co robiłem, co mi robili, mówiłem księdzu przy spowiedzi, a potem tak naprawdę krótkie kazanie o miłości, o szacunku do drugiego człowieka i rozgrzeszenie – mówi Robert. – Zakonnice wiedziały, z czego się spowiadamy. Wiedziały, co się dzieje w grupie, a nie pomagały. Zakrywały nam usta słodyczami, prezentami, i tak naprawdę o tym zapominaliśmy potem – dodaje.
Rozmowy wychowawcze w pokoju Zdzisława S. i wycieczki do Gdańska
Przyjaciel Roberta, który w domu dziecka spędził 15 lat, niejednokrotnie był świadkiem, jak małe dzieci były przyprowadzane do pokoju, w którym mieszkał Zdzisław S. – Dobrze pamiętam, jak byłem wysyłany przez jego siostrę biologiczną do pokoju, gdzie on mieszkał. I tam miałem odbywać z nim rozmowy wychowawcze. Przychodząc do tego pokoju, zastawałem go w łóżku z jakimiś młodszymi dziećmi, nakryci kołdrą i tak dalej. Dziwaczne to było – przyznaje.
- Wszyscy wiedzieli i głowę w piasek chowali. My jeździliśmy z zakonnicami do jego domu. Ja poznałem jego żonę, jego córki. Jeździliśmy busami do Gdańska i gościliśmy w jego domu – opowiada.
Rozmowy wychowawcze w pokoju Zdzisława S. i wycieczki do Gdańska, do których zmuszano dzieci, miały być jednym z elementów surowego wychowania. Kolejnym, według relacji wychowanków, była przemoc. Siostry zakonne miały karać dzieci klęczeniem z rękami wyciągniętymi ku górze, a także bić drewnianą pałką. Jedną z form znęcania się, miało być wysyłanie sprawiających problemy wychowanków do szpitala psychiatrycznego. Zdrowe dzieci poddane silnej farmakoterapii wracały do sierocińca otumanione i z zaburzeniami psychicznymi.
- Pamiętam te wszystkie historie traumatyczne. Sam byłem bity wiele razy, wiele razy mi leciała krew z nosa. Raz stałem tak długo w kącie, że wpadłem głową do kosza. Zemdlałem pewnie i wpadłem tam. Pogięły mi się okulary, więc dostałem jeszcze w pysk, że tylko wydatki są przeze mnie – mówi przyjaciel Roberta.
– Wracałeś ze szkoły, spotykałeś kogoś na schodach i pierwsze pytanie, jakie było, to jaki ma humor. Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. To była psychoza straszna i dostawaliśmy po ryju tak, że w mieście, w Poznaniu, się takie bójki rzadko zdarzają – podkreśla.
Prokuratura nigdy nie przesłuchała Zdzisława S.
W maju Robert poprosił o pomoc mecenasa Sławomira Szczęsnego. – Podzielił się ze mną swoimi przeżyciami z przeszłości i powiedział, że chciałby dochodzić sprawiedliwości. Powiedział, że już próbował wielokrotnie dochodzić sprawiedliwości, ale za każdym razem jego postępowania były umarzane – mówi Sławomir Szczęsny, obecnie pełnomocnik Roberta Kubickiego.
W 2015 roku Robert po raz kolejny zawiadomił organa ścigania o molestowaniu w domu dziecka. – Prokuratura nie podjęła sprawy, tylko próbowała prowadzić postępowanie wyjaśniające dotyczące możliwości podjęcia na nowo sprawy zakończonej dziesięć lat wcześniej – zwraca uwagę Szczęsny.
Gdy w 2015 roku Robert zgłosił do prokuratury, że był wykorzystywany przez Zdzisława S., śledczy sięgnęli do akt umorzonej w 2005 roku sprawy. – W przypadku tym było postępowanie w sprawie. Nikomu nie przedstawiono zarzutów. Albo się taką sprawę podejmuje i kontynuuje, albo pozostawia pismo o podjęcie na nowo bez dalszego biegu – mówi Łukasz Wawrzyniak. – Nie wszczyna się kolejnego postępowania dotyczącego tego samego czynu tej samej osoby – wyjaśnia.
Po ponownym przesłuchaniu Roberta prokuratura nie wznowiła śledztwa. Biegły uznał, że trudno jest określić wiarygodność jego zeznań. Dwa lata później, w 2017, sprawa uległa przedawnieniu. Zdaniem mecenasa Szczęsnego gdyby prokuratura wszczęła postępowanie, sprawa przedawniłaby się dopiero w 2027 roku.
Już po zamknięciu sprawy przez prokuraturę, w 2020 roku, Robert razem z bratem spotkał się z Siostrą Prowincjonalną w Poznaniu. – Mówimy, że spotkało mnie nieszczęście w domu dziecka, a ona mówi: "Nie chcę wierzyć, że w moim domu dziecka takie rzeczy się działy". Powiedziała, że możemy się za tego pana pomodlić – wspomina Robert.
Zgromadzenie po wizycie mężczyzny zgłosiło jednak sprawę do prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Prokuratura odmówiła wszczęcia postepowania z powodu przedawnienia sprawy. – Pisaliśmy do Zdzisława, że chcemy się spotkać. Nie odpisał. Kiedy brat zadzwonił, powiedział, że go to nie obchodzi, co mi zrobił – mówi Robert.
- W kwietniu dzwoniłem do niego. Pytałem, dlaczego mi to zrobił, to powiedział: "Moje serce, z tobą zawsze były problemy". Odszedł od słuchawki, a ja jak głupek gadałem do słuchawki – dodaje.
Od czasu tamtej rozmowy telefonicznej Robert nie miał kontaktu ze Zdzisławem S. Ostatni raz widział się z nim niemal 17 lat temu. Zdzisław S. jest dziś osobą schorowaną – nie odpowiedział na próby kontaktu podejmowane przez dziennikarzy "Superwizjera".
Prokuratura nigdy nie przesłuchała Zdzisława S. Nigdy nie zbadała innych wątków sprawy. To, czy śledczy popełnili błąd, zbada teraz Prokuratura Regionalna w Poznaniu. – Nawet jak przegram, będę musiał z tą świadomością żyć, że byłem skrzywdzony i nic się nie dało zrobić – uważa Robert.
Źródło: Superwizjer TVN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24