5 mln złotych zadośćuczynienia (z odsetkami) i dożywotnia renta - jest prawomocny wyrok za błąd medyczny w warszawskim szpitalu przy ulicy Banacha. Placówka musi zapłacić byłej pacjentce za ciężką szkodę na zdrowiu jedną z najwyższych kwot zasądzonych w Polsce w takiej sprawie. Kobieta walczyła o to blisko 10 lat. Jednak większość głośnych spraw zwykle pozostaje bez finału. Procesy trwają latami i często kończą się umorzeniem lub wyrokiem w zawieszeniu. Dlaczego tak się dzieje? Czy rozwiązaniem byłoby uruchomienie rejestru błędów medycznych?
Sprawa dotyczy 62-letniej dziś Grażyny Garboś-Jędral, która trafiła do szpitala na Banacha z zawałem serca. Sama wówczas wielokrotnie reprezentowała placówkę jako radca prawny - właśnie - w sprawach lekarzy za błędy medyczne. Po jej operacji pojawiły się komplikacje, w tym zakażenie.
W wyniku kolejnych nieudanych zabiegów i operacji lekarze doprowadzili u pacjentki do uszkodzenia kręgosłupa, niedowładu kończyn, nieuleczalnych problemów z trawieniem oraz całkowitą utratą funkcji seksualnych. Niegdyś żyjąca z mężem, obecnie mieszka sama, niezdolna do pracy i samodzielnego utrzymania. Zdaniem sądu krzywda 62-latki jest "bardzo duża", a jej wysokie roszczenia uzasadnia też sposób traktowania jej w szpitalu. To w sumie 1 mln złotych plus 4-milionowe odsetki. Z kolei w miesięcznej rencie w wysokości 6 tys. złotych przyznanej od szpitala sąd zawarł koszty leków i rehabilitacji, a także utracone przez kobietę korzyści, które miałaby, gdyby cały czas pracowała jako radca prawny.
To jedna z najwyższych kwot, jakie sąd przyznał pacjentowi za to, że lekarz zamiast pomóc - zaszkodził.
Lista tragedii
W marcu 2013 roku media obiegła tragiczna historia śmierci 2,5-letniej Dominiki z okolic Skierniewic. Do dziewczynki z 40-stopniową gorączką przyjazdu odmówili zarówno lekarz z dyżurującej przychodni, jak i zespół karetki pogotowia. Dziecko trafiło do szpitala w tak ciężkim stanie, że specjaliści nie mogli już nic zrobić. Prokuratura nie dopatrzyła się błędów lekarzy i po kilku miesiącach umorzyła sprawę.
Pod koniec września specjaliści z wrocławskiego szpitala odesłali do innej placówki helikopter z umierającym 8-latkiem rannym w wypadku. Lekarze podeszli do śmigłowca, spojrzeli na dziecko, a następnie stwierdzili, że nie mogą go przyjąć, bo akurat "nie pełnią ostrego dyżuru". Chłopiec zmarł. Lekarze zostali zawieszeni, sprawa jest w toku.
Sprawa śmierci noworodka w Szubinie. Proces trwał pięć lat. Zakończył się na początku października. Sąd podzielił opinię rodziców, że winna śmierci płodu jest lekarka dyżurna Irena K., która nie poświęciła rodzącej wystarczającej uwagi. Nie zgodziła się też na wykonanie cesarskiego cięcia. Kobieta została ukarana grzywną w wysokości 15 tys. złotych. Wobec drugiej oskarżonej - położnej - warunkowo umorzono postępowanie na dwa lata próby. Obie dalej pracują w tym samym szpitalu.
5 tys. zł na ministerialny fundusz pomocowy oraz 15 tys. zł kosztów postępowania - taką karę orzekł sąd wobec toruńskiego ginekologa, któremu zarzucono narażenie życia dziecka jego pacjentki. W czerwcu 2011 roku doktor S. przyjął po południu na oddział 29-letnią kobietę, której odeszły wody płodowe. Nie skierował jej jednak na potrzebne badania, które mogły wykryć problem. Wykazało je dopiero badanie KTG wykonane w nocy. Przed północą lekarz zrobił cesarskie cięcie, jednak dziecko już nie żyło. W czerwcu br. Sąd Rejonowy warunkowo umorzył postępowanie wobec ginekologa na dwa lata próby (prokuratura domagała się m.in. dwóch lat zakazu wykonywania zawodu).
Ciekawa jest droga zawodowa dr. Rafała K. Z Tarnowa trafił do Limanowej, a stamtąd do Nowego Sącza. I to wszystko zaledwie w ciągu kilku lat. Dlaczego? Z Tarnowa został zwolniony z powodu śmierci pacjenta. Usłyszał wtedy wyrok - 1,5 roku ograniczenia wolności w zawieszeniu oraz roczne zawieszenie prawa do wykonywania zawodu. W nowej pracy dwukrotnie odesłał do domu tego samego człowieka w stanie zagrażającym życiu. Trzeciej wizyty pacjent już nie doczekał, co dla K. skończyło się zawieszeniem w obowiązkach (maj 2013). Obecnie mężczyzna pracuje w szpitalu w Nowym Sączu. Zdaniem dyrekcji odbył zasądzoną karę i nie ma formalnych podstaw, by zakazać mu pracy w szpitalu.
Odszkodowanie? Tak, ale się odwołamy
To tylko kilka najgłośniejszych przypadków z ostatnich lat. Jak to możliwe, że za nimi nie idą równie głośne wyroki? Dlaczego głosu nie zabiera środowisko lekarskie, werdyktów nie wydaje lekarski sąd? Na palcach jednej ręki można policzyć sprawy, które w tym czasie zakończyły się na korzyść pacjenta. Chociaż "zakończyły się" to nie jest dobre słowo - wyroki te w większości nie są prawomocne.
- Człowiek, który jest ofiarą błędu, cierpi, jest chory, potrzebuje pomocy, żeby mu zdrowie powróciło. A w sądzie słyszy "spadaj na drzewo" - mówi przewodniczący Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere, dr Adam Sandauer. Dodaje, że często sądy prowadzą długie postępowania w sprawach oczywistych. - Sąd nie zna się na medycynie. Dlatego powołuje biegłych, często kolegów oskarżonego, którzy sprawdzają dokumenty medyczne z danego zabiegu. Dokumenty, które zostały przygotowane przez tego oskarżonego lekarza. Oczywiste jest, że lekarz nie napisze w tych dokumentach tego, co przeoczył, np. objawów, które zignorowane, mogły doprowadzić do błędu. A jak nie ma tego w dokumentach, to znaczy, że tego nie było, dlatego tak trudno udowodnić winę bezpośrednio lekarzowi - zaznacza Sandauer.
Wina bez kary
Wobec tych, którzy zaszkodzą pacjentowi, postępowanie prowadzą nie tylko sądy powszechne, ale też lekarskie. W 2012 r. do Okręgowych Rzeczników Odpowiedzialności Zawodowej na lekarzy wpłynęło 3055 skarg, w 2013 r. - 3392 skargi, a w pierwszym półroczu tego roku - 1808 skarg. Blisko połowa z nich jest jednak odrzucana. Powodem zwykle jest to, że są one nieuzasadnione (np. dotyczą tego, że lekarz był opryskliwy). Reszta kończy się upomnieniem (174 w 2012 roku i 105 rok później) albo - rzadziej - karą pieniężną (27 w 2012 roku i 14 w 2013). Natomiast decyzji o odebraniu prawa do wykonywania zawodu jest jak na lekarstwo. W ciągu ostatnich pięciu lat sąd lekarski wydał tylko dwa takie orzeczenia (w roku 2009 i 2014).
- W przypadkach molestowania seksualnego, pedofilii, a także doprowadzenia do przebicia macicy oraz uszkodzenia jelita podczas nielegalnego zabiegu przerwania ciąży i odesłania pacjentki do domu - mówi w rozmowie z tvn24.pl Katarzyna Strzałkowska, rzecznik prasowy Naczelnej Izby Lekarskiej.
Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Maciej Hamankiewicz podkreśla natomiast, że odebranie lekarzowi prawa do wykonywania zawodu to ostateczność. - Katalog kar, jakie może wymierzyć sąd lekarski, jest szeroki: od upomnienia, nagany, poprzez kary pieniężne do zakazu pełnienia funkcji kierowniczych. Pomimo złożonych postępowań wiele błędów uchodzi jednak bezkarnie - uważa prezes Fundacji My Pacjenci, Ewa Borek. - Popełniane są wielokrotnie te same błędy, przez te same zespoły - zaznacza.
- Te same błędy są powtarzane systematycznie w całym kraju - podkreśla to też Adam Sandauer. Stowarzyszenie Pacjentów Primum Non Nocere prowadzi statystykę lekarskich "potknięć". Miejsca, które wymagają naprawy, są dobrze określone: 90 proc. błędów dotyczy 6 grup: położnictwa, zakażeń wewnątrzszpitalnych, lekceważenia objawów udarów i zawałów, uszkodzenia nerwów po operacji tarczycy, pozostawienia ciała obcego po zabiegu chirurgicznym oraz stomatologii.
- Z naszych danych wynika, że w Polsce rocznie dochodzi do około 20-30 tys. nieszczęść wynikających z błędów w ochronie zdrowia. Tymczasem wyroków uznających błędy jest 200-300. Coś tu nie gra - podkreśla w rozmowie z portalem tvn24.pl.
- Każda skarga jest wnikliwie rozpatrywana. Odebranie prawa do wykonywania zawodu można porównać z dożywotnim więzieniem, równoznacznym z tzw. śmiercią zawodową. Orzeczenie takiej kary musi mieć związek z najcięższymi przestępstwami, w przypadku których nie ma absolutnie żadnych wątpliwości co do winy lekarza i pobudek, które nim kierowały. Takie postępowania mogą być bardzo skomplikowane. Zauważmy, że przed sądami powszechnymi takie procesy potrafią trwać latami. Sądy lekarskie - tak, jak inne sądy - nie mogą podejmować decyzji pochopnie, pod wpływem emocji czy publikacji medialnych. Każdy z nas musi mieć świadomość, że ferowanie wyroków przed decyzjami sądów i sugerowanie czyjejkolwiek winy może skrzywdzić zarówno lekarza, jak i pacjenta - odpiera zarzuty Hamankiewicz.
Jednak zdaniem przewodniczącego Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere wcale nie chodzi o unikanie pochopnych decyzji. - Samorządy lekarskie dbają o dobry wizerunek zawodu lekarza. A postępowanie wyjaśniające ma na celu zamiecenie sprawy pod dywan - ocenia.
Ściganie patologii
W ubiegłym roku minister zdrowia Bartosz Arłukowicz mówił na antenie TVN24, że będzie "z pełną determinacją ścigał każdą patologię i mówił o niej głośno po to, żeby fałszywe rozumienie solidarności środowiskowej nie rzucało cienia na cale dziesiątki tysięcy lekarzy uczciwie pracujących".
- Zarzuty ze strony ministra zdrowia, że samorząd karze zbyt łagodnie, nigdy nie były podparte konkretnymi przykładami. Minister ma możliwość złożenia wniosku o kasację wyroku sądu lekarskiego. Niestety, nie skorzystał ani razu z przysługującego mu prawa, a może o to wnioskować w każdym przypadku, w którym ma choć cień wątpliwości, że wymierzona kara jest nieadekwatna do czynu. Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej również ma do tego prawo i ja z tego prawa skorzystałem, minister natomiast nie skorzystał ani razu, uznając w ten sposób, że kary są wystarczające. Równocześnie w mediach wyznaje całkiem inną tezę - odpiera zarzuty resortu Hamankiewicz.
W jego opinii niewiele zdarzeń jest powodowanych nieprawidłowym postępowaniem ludzi, większość stanowią błędy techniczne lub organizacyjne, wynikające także z niedofinansowania różnych obszarów w ochronie zdrowia.
Brakuje statystyk
Zdaniem niektórych specjalistów z branży medycznej problem tkwi jednak nie w zbyt łagodnych karach, ale w tym, że w Polsce nikt nie prowadzi statystyk dotyczących zdarzeń niepożądanych, które mogą zostać uznane za błędy. Bez statystyk natomiast trudno opracować plan naprawczy. - W większości krajów europejskich czynią to ministerstwa zdrowia lub wyznaczone przez ten resort inne instytucje państwowe i o to od wielu lat apelujemy - wyjaśnia prezes NRL.
Ministerstwo zdrowia nie odpowiedziało nam na pytanie, dlaczego Polska nie prowadzi takiego rejestru błędów medycznych. Rzecznik prasowy Bartosza Arłukowicza, Krzysztof Bąk poinformował jedynie, że "w przypadku wystąpienia ciężkiego działania niepożądanego, każdorazowo prowadzone jest postępowanie wyjaśniające jego przyczynę". Jak chociażby we Włocławku, gdzie z powodu zaniedbań lekarzy zmarły bliźnięta. Po kontroli resortu i NFZ ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego stracił pracę. W tym szpitalu. W innym - prywatnym - pracuje nadal.
- Takie rejestry mają na celu nie szukanie winnych i penalizowanie lekarzy poprzez odbieranie im prawa wykonywania zawodu, chodzi głównie o budowanie wiedzy na temat zdarzeń, analizowanie ich przyczyn i wdrażanie usprawnień, które mają zapobiec powtarzaniu tych samych błędów przez tych samych ludzi w przyszłości - tłumaczy Ewa Borek.
Takie statystyki są prowadzone m.in. w Niemczech czy w Danii. Tam za szkody wyrządzone pacjentom kary nie ponosi lekarz, tylko placówka medyczna. - Cel jest absolutnie sprzyjający poprawie jakości opieki medycznej świadczonej przez lekarzy, ale także przez świadczeniodawców. Dane z rejestru udostępniane publicznie pozwalają na ocenę jakości opieki medycznej sprawowanej przez poszczególne placówki. Co się piętnuje w systemach opieki zdrowotnej, które wdrożyły takie mechanizmy, to nie błędy medyczne, które zawsze mogą się zdarzyć, tylko brak reakcji na powtarzające się błędy i niepodejmowanie działań naprawczych - zaznacza Borek.
Podobnego zdania jest Adam Sandauer. - Odbieranie lekarzowi prawa do wykonywania zawodu nie jest w niczyim interesie. Chodzi o to, żeby nie zamiatać spraw pod dywan. Za takie zachowanie powinny być najdotkliwsze kary - podkreśla.
Autor: Ewa Ostapowicz//rzw / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock