Ala Pilipienko, emerytka z Kijowa w poniedziałek przekroczyła granicę w Hrebennem (Lubelskie). Jak mówi, to już drugi raz, kiedy musiała uciekać ze swojego kraju. - Pierwszy raz musiałam wyjechać z Prypeci, kiedy była awaria czarnobylska. Potem wróciłam do Kijowa i teraz znów uciekam - mówiła.
Z przejścia granicznego w Hrebennem uchodźcy przewożeni są między innymi przez straż pożarną do punktu recepcyjnego w szkole podstawowej w Lubyczy Królewskiej. W poniedziałek w nocy było tam bardzo tłoczno. Najwięcej było kobiet z dziećmi, torbami i zwierzętami.
Tej nocy temperatura wynosiła około 0 stopni Celsjusza. Ten, kto mógł, ogrzewał się przy koksownikach lub w namiotach, w których wolontariusze rozdawali gorące napoje, posiłki i słodycze. W jednym z takich namiotów reporter Polskiej Agencji Prasowej spotkał Alę Pilipienko, emerytkę z Kijowa.
- W Kijowie wojna. Wszędzie barykady, a na ulicach stoją jeże przeciwko czołgom – opowiadała. Dodała, że po wyjeździe ze stolicy Ukrainy udała się do Lwowa.
- We Lwowie było po prostu strasznie. Poczekalnie zamknięte, toalety i kasy nie pracują – stwierdziła.
Dodała, że większość mężczyzn została bronić Ukrainy, a ona jedzie do córki, która mieszka we Francji. - Drugi raz uciekam ze swojego kraju. Pierwszy raz musiałam wyjechać z Prypeci, kiedy była awaria czarnobylska. Potem wróciłam do Kijowa i teraz znów uciekam - powiedziała. Była bardzo wdzięczna Polakom za okazaną pomoc.
Relacja tvn24.pl: Atak Rosji na Ukrainę
Do rozmowy dołączyła Ola, która przyjechała z Ukrainy z nastoletnią córką. Powiedziała, że w Kijowie miała dobrze prosperujący biznes, ale musiała uciekać, bo "tam wszystko się waliło".
- Kijów to duże piękne miasto, europejskie miasto – mówiła, pokazując wykonane telefonem zdjęcia pożarów i dymów wywołanych, jak stwierdziła, przez rosyjskie bomby.
"Kontakt z tymi ludźmi jest bardzo ważny. Żeby oni poczuli, że są objęci opieką"
Jednym z wolontariuszy koordynujących transport dla uchodźców był Jerzy Łapczyński, sprzedawca fotowoltaiki z Tomaszowa Lubelskiego. Wyjaśnił, że pomaga już ósmy dzień.
- Informuję ludzi, którzy przyjeżdżają znad granicy, co dalej mają ze sobą zrobić, kieruję ich do punktu recepcyjnego, dźwigam walizki, uspokajam – wyjaśnił. Dodał, że stara się wytłumaczyć uchodźcom, że są bezpieczni.
- Pierwszy kontakt z tymi ludźmi jest bardzo ważny. Żeby oni poczuli, że są objęci opieką – powiedział. Dodał, że spotyka się z wieloma oznakami wdzięczności.
Wśród kierowców, którzy za darmo rozwożą uchodźców we wskazane przez nich miejsca jest również Paweł, informatyk z Lublina. Na granicę przyjechał po tym, jak skontaktował się z nim kolega, z którym kilkanaście lat temu pracował w Anglii i poprosił o zaopiekowanie się jego rodziną.
- Przygotowaliśmy im pokój w naszym domu. Wysłaliśmy sobie swoje zdjęcia, żebyśmy się poznali. Prawie ich nie znam, ale czuję wewnętrzną potrzebę, żeby im pomóc – stwierdził Paweł.
Na granicy okazało się jednak, że rodzina jego znajomego musi dłużej poczekać na wjazd do Polski. Paweł postanowił więc pomóc w rozwożeniu innych osób.
Powiedział, że jego babcia urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy, skąd Rosjanie podczas II wojny światowej wywieźli ją na Syberię. - Do Polski wróciła przez Afrykę – dodał.
W województwie lubelskim działa przy granicy osiem punktów recepcyjnych: w Dorohusku, Dołhobyczowie, Lubyczy Królewskiej, Horodle, Chełmie, Hrubieszowie, Tomaszowie Lubelskim i Zamościu. Dziewiąty punkt recepcyjny to tzw. punkt wirtualny i służy osobom, które po przekroczeniu granicy nie skontaktowały się z punktami recepcyjnymi w strefie przygranicznej.
Atak Rosji na Ukrainę - oglądaj program specjalny w TVN24
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: PAP/Wojtek Jargiło