Zostałem po prostu rzucony na ziemię, kilku funkcjonariuszy się na mnie rzuciło, przycisnęli mnie twarzą do ziemi, dusiłem się, nikt się nie przedstawił - w taki sposób 17-letni Jan Radziwon opisywał w "Tak jest" w TVN24 moment zatrzymania przez policję. Odniósł się do sytuacji z 19 listopada, kiedy to trafił w ręce policji po tym, jak brał udział w demonstracji przed warszawskim sądem okręgowym.
19 listopada przed siedzibą Sądu Okręgowego w Warszawie odbyła się demonstracja, która była wyrazem solidarności z aktywistką zatrzymaną 26 października na placu Trzech Krzyży podczas Strajku Kobiet i oskarżoną o czynną napaść na funkcjonariusza policji. Na nagraniach sprzed sądu widać, że w demonstracji brali udział młodzi ludzie, którzy próbowali blokować jezdnię i schody do sądu. Jednym z zatrzymanych był 17-letni Jan Radziwon, uczeń licem przy Bednarskiej. Noc spędził na komisariacie.
Jak przekazała prokuratura, Radziwon został zwolniony z komendy w piątek po usłyszeniu zarzutów. Policja przekonuje, że 17-latek naruszył nietykalność funkcjonariusza. - Część dzieci uciekła w lewo, mój syn w prawo, policjanci do niego dobiegli, rzucili na ziemię i zatrzymali. Myślę, że to czysty przypadek - relacjonował ojciec zatrzymanego dzień po tej sytuacji.
"Zostałem brutalnie rzucony na ziemię"
O szczegółach swojego zatrzymania przez policję Jan Radziwon mówił w poniedziałek w programie "Tak jest" w TVN24.
- Nie mogę mówić o szczegółach w związku z dobrem sprawy, natomiast mogę powiedzieć, że uciekałem przed policją i zostałem brutalnie rzucony na ziemię. Z krzykiem: "szmato, na ziemię", zostałem od razu zakuty w kajdanki - opisywał.
- Był pytany, czemu uciekał przed policją. - Blokowaliśmy przejazd busa antyaborcyjnego, na rogu alei "Solidarności" i alei Jana Pawła II. Jeden z "prolajfowców" zadzwonił po policję, a gdy policja się pojawiła, to my się usunęliśmy z drogi i zaczęło się zagęszczać, zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. Policja zaczęła nas otaczać i robić krąg, robić kocioł. Wtedy jedna z koleżanek próbowała stamtąd wyjść i została dość brutalnie popchnięta, prawie się przewróciła. W pewnym momencie zaczęła uciekać. W pewnym momencie, nie myśląc za wiele, zacząłem biec - relacjonował przebieg wydarzeń.
"Dusiłem się"
Relacjonował, jak wyglądał moment jego zatrzymania. - Zostałem po prostu rzucony na ziemię, kilku funkcjonariuszy się na mnie rzuciło, przycisnęli mnie twarzą do ziemi, dusiłem się, nikt się nie przedstawił. Nawet nie wiem, czy to był policjant, bo stał z policją, ale nie był umundurowany. Nikt mi nie przedstawił żadnych zarzutów, za co mnie zatrzymują - kontynuował.
- Odwieziono mnie od razu na komendę przy ulicy Żeromskiego 7 (to siedziba jednej z warszawskich komend rejonowych - red.). Nikt mi nie mówił, gdzie jadę i co się będzie ze mną działo. Wydaje mi się, że poinformowano mnie o możliwości wykonania telefonu do rodzica czy adwokata, natomiast chyba nie mogłem wykonać tego sam - mówił dalej 17-latek.
KSP: jeżeli nie byłby agresywny, nie byłoby powodu do interwencji
Rzecznik Komendy Stołecznej Policji nadkomisarz Sylwester Marczak mówił 20 listopada, że powodem zatrzymania było zachowanie nastolatka. – Jeżeli chłopak nie byłby agresywny, zachowywałby się w sposób właściwy, nie byłoby powodu do żadnej interwencji. Zatrzymanie jest skutkiem tego, w jaki sposób mężczyzna się zachowywał. Popełnił przestępstwo. Po popełnieniu przestępstwa trzeba liczyć się z odpowiedzialnością karną – przekonywał rzecznik KSP. I dodał, że w świetle prawa osoba 17-letnia odpowiada za swoje czyny jak osoba dorosła.
Jan Radziwon: pójdę jeszcze wielokrotnie na protesty, nawet mam do tego jeszcze więcej energii
Gość TVN24 ocenił, że działania policji wobec niego to "element próby zastraszenia". Był pytany, czy czuje się zastraszony i czy w związku z tym nie będzie uczestniczył w protestach. - Pójdę jeszcze wielokrotnie na protesty, będę chodził, będę zachęcał do tego wszystkich wokół, nawet mam do tego jeszcze więcej energii - powiedział.
"Chodzę na protesty, bo chcę żyć w kraju, w któym respektowane są prawa człowieka"
Jan Radziwon mówił także, dlaczego uczestniczy w protestach. - Chodzę na protesty, bo chcę żyć w kraju, w którym są nie tylko szanowane, ale i respektowane prawa człowieka. To jest najbardziej podstawowa rzecz w życiu obywatelskim i publicznym - w tym, że mamy jakąś umowę społeczną między ludźmi, że możemy jakoś się organizować w jakieś struktury. Dlatego się zgadzamy wszyscy na to, żeby szanować swoje prawa, respektować i nie łamać ich. A one są w tej chwili łamane, to jest bardzo przykre - mówił.
- Dlatego chodzę na protesty. W tej chwili chodzę na protesty, żeby walczyć o prawa kobiet - podkreślił.
Jak ocenił, dobrze, że "tyle ludzi chodzi na te protesty". Dodał jednak, że "trochę zanikają hasła, które były od początku (demonstracji po decyzji Trybunału Konstytucyjnego - red.)". - Chciałbym, żeby więcej zwrócono uwagę na to, że to jest strajk kobiet i to one w tej chwili walczą o swoje prawa - dodał.
"O szkołę na pewno się nie martwię"
Siedemnastolatek mówił także o tym, czy w związku z uczestnictwem w protestach nie obawia się ewentualnego wyciągnięcia konsekwencji przez szkołę, do której uczęszcza. - O szkołę na pewno się nie martwię. Jestem w I Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie, które od 30 lat wychowuje dojrzałych i odpowiedzialnych obywateli. W momencie, kiedy w czwartek poszedłem na ten strajk, miałem WOS. Nasz nauczyciel zawsze to rozumiał, gdy chodziliśmy na strajki i uważał, że to jest właściwie taka najlepsza lekcja terenowa - zaznaczył.
Źródło: TVN24