To Kanada. Takie wrażenie odniosłem, czytając w "Plusie Minusie" reportaż z Kanady napisany przez Jędrzeja Bieleckiego.
Po wizycie w Kanadzie prezydenta Francji de Gaulle'a - a było to więcej niż pół wieku temu - świat żył w przekonaniu, że jego mowa zakończona słowami: "Niech żyje wolny Quebec!" to zapowiedź rychłego rozpadu Kanady, dotąd kraju złożonego z kilku cieszących się sporą autonomią prowincji.
Z grupą amerykańskich dziennikarzy, ludźmi wtedy - jak ja - około czterdziestki, w Quebecu byłem w kilka lat później. Chyba wszyscy w tej grupie odnosiliśmy wrażenie, że przywieziono nas tu po to, abyśmy na własne oczy zobaczyli śmierć nierealistycznego marzenia o różnorodności i wielokulturowości. Marzenia o zgodnym życiu pod jednym dachem ludzi posługujących się różnymi językami, w odmienny sposób modlącymi się do Boga. Słowem - realizującym ideał, o którym marzyło wielu, ale tylko niewielu udało się wcielić ten ideał w życie. A ówczesna Kanada była tego szczęśliwego, ale nieczęstego zdarzenia przykładem.
Od tamtej pory świat zmienił się nie do poznania. Nie ma Związku Radzieckiego. W Polsce mamy całkiem nowy ustrój. Nasz kraj, kiedyś członek Układu Warszawskiego, dziś należy do NATO, to znaczy do tego samego sojuszu wojskowego, co Kanada.
Tyle tylko, że w Kanadzie czas się zatrzymał, a u nas gna jak szalony. Kanadyjczycy, zupełnie jak kiedyś, nie chcą być Ameryką. Wprawdzie założyciel partii, która postanowiła walczyć o niepodległość Quebecu, dawno umarł i chociaż pod koniec życia, kiedy przegrał referendum w sprawie suwerenności, zmienił zdanie i uznał, że lepiej trzymać się Kanady, to jego następca postanowił próbować szczęścia. I mimo wszystko zafundował mieszkańcom Quebecu trzecie już referendum z tym samym pytaniem: czy chcą samodzielności? Bielecki starannie to opisał, a ja odniosłem wrażenie, że na tym już byłem lat temu pięćdziesiąt. Ta sama frazeologia, te same hasła i to samo poczucie, że jakieś wrogie siły nam przeszkadzają w dotarciu do krainy wiecznej szczęśliwości.
O ile jednak wtedy miałem wrażenie, że dni Kanady jako jednolitego kraju są policzone i kiedy następnym razem trafię do Quebec City, to miasto nie będzie stolicą prowincji zaledwie, lecz stanie się stolicą niepodległego państwa, dziś już nie jestem tego pewien. I to mimo sukcesów separatystów w różnych częściach świata. A dlaczego tak myślę, zaraz wyjaśnię.
Po pierwsze: historia uczy, że trafiają się trwałe odstępstwa od dominujących tendencji. To, co trwałe w jednej części świata, wygląda na przemijające dziwactwo w innej. Kiedy pojawiają się wątpliwości, zawsze warto pamiętać o Szwajcarii. Po drugie: jest chyba przyjemnie, kiedy, nie zmieniając kraju, można zmienić język i nie tylko język, ale także sporą część kultury. Myślę, że wielu, zwłaszcza młodych mieszkańców Quebecu, podziela to upodobanie. I wreszcie po trzecie, wcale nie najmniej ważne: Kanada to kraj potężny i bogaty. Nie słyszałem, żeby ludzie masowo wybierali na miejsce zamieszkania kraj mały i biedny.
Z lektury tekstu Jędrzeja Bieleckiego wyprowadzam przestrogę dla naszych miłośników jednolitej potęgi, którzy chętnie zamknęliby się w grajdole, podzielili Polskę na PiS i Platformę, miasto i wieś, zwolenników ładu oraz porządku i tych, dla których odrobina bałaganu jest jak ostra przyprawa do zupy. Pragnąłbym, żeby przestali mówić o jedności moralno-politycznej jako leku na wszelkie polskie schorzenia.
Widzę inną kurację - opisaną szczegółowo w reklamowanej przeze mnie książce "Umówmy się na Polskę". Jest w niej przepis na przemianę samorządności w system odzwierciedlający nie tylko upodobania polityczne wyborców, ale też ich religijność i rodzaj potrzeb kulturowych i społecznych. Jednym słowem federalizm "tak", centralizm "nie".
Osobiście wolę federalizację niż powoływanie do istnienia nowych państw. Wymaga ona bowiem aktywności obywatelskiej, a nie jedynie prostego posłuszeństwa. A taki przecież jest ideał rządzących.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24