Opozycja, jeśli marzy o wyborczej wygranej, powinna pokazywać, że ma siłę przyciągania. Że jest "na fali", że politycy, nawet ci uczestniczący dotąd w obozie władzy, uznają ją za siłę nie tylko zdolną (w znaczeniu potencjału głosów) do przejęcia rządów, ale mającą ku temu coś w rodzaju mandatu Boga, historii, losu, takiej olimpijskiej pochodni, która niosąc "święty ogień" dociera do tych, którzy na to zasłużyli. Dlatego krzywienie się na transfery z PiS i okolic, tak boleśnie dotykające estetów i moralistów, żądających czystości i bezgrzeszności we własnych szeregach, jest - z punktu widzenia reguł polityki - pięknoduchowskim absurdem.
"Perspektywa Piaseckiego" to cykl, w którym publikujemy komentarze naszego dziennikarza Konrada Piaseckiego.
Entuzjazm, z jakim po stronie opozycji przyjęty został polityczny zwrot w sejmiku śląskim jest oczywisty. Jeśli na rok przed wyborami, na stronę przeciwników rządu przechodzą dotychczasowi działacze PiS, przynosząc w wianie władzę w istotnym województwie i dając sygnał kruszenia dotychczasowego monolitu, to należy brać, nie kwitować, przymykać oczy na motywację renegatów i obwieszczać, że to wielki, polityczny sukces. Acz z drugiej strony - co bardziej pamiętliwi, przypominają przy tej okazji, że główny zwrotniczy tej operacji jeszcze parę dni temu fetował "Gazetę Polską", a przed trzema laty był współsprawcą i beneficjentem tego, co wówczas określano jako "zdradę" radnego Kałuży - czyli jego przejścia do PiS, które marszałek tłumaczył rozbrajająco tym, że "dobrzy ludzie zawsze się przyciągają". I o ile tu oburzenie jest raczej pozorne i przejściowe, to w przypadku innych, rysujących się na mniej czy bardziej odległym horyzoncie transferów, zgorszenie i głośno wyrażana irytacja jest znacznie bardziej widoczna.
Gdy kilka tygodni temu na spotkaniu organizowanym przez ex-prezydentów pojawił się Jarosław Gowin i jego ludzie - wyrazom wzburzenia i odżegnywania się od byłego wicepremiera nie było końca. Od Gowina i jego obecności odcięli się, dopingowani do tego gorąco czy wręcz przymuszani przez partyjnych kibiców, niemal wszyscy liderzy opozycji. Co o dziwo nie przeszkodziło im mówić w dokładnie tym samym czasie, że marzy im się przeprowadzenie w tym sejmie konstruktywnego wotum nieufności czyli - de facto - przeciągnięcie na stronę opozycji kilku posłów tego samego, znienawidzonego PiS, współpracy, z którym nie mogli wybaczyć Gowinowi.
I mniejsza tu o samego Gowina - bo nie o indywidualne losy tu chodzi. A o nastrój, klimat, sygnał wysyłany światu. Absurdem jest uleganie kilkusetosobowej bańce mediów społecznościowych (po trosze zresztą wykreowanej przez samych polityków) krzywiącej się i siąkającej noskami na widok pisowskich renegatów na opozycyjnych konwentyklach. Gowin i jego ludzie, Jackowski i potencjalnie kilku czy kilkunastu innych, którzy przejściem przez barykadę zapewnią sobie miejsce na listach opozycji albo przynajmniej zagwarantują niewystawianie przeciw nim opozycyjnych kandydatów do Senatu, mogą być niczym królewski proporzec na polu średniowiecznej bitwy – jego upadek i zniknięcie w bitewnym tumulcie oznaczały, ze starcie jest przegrane i trzeba albo się poddawać albo uciekać. Exodus z salonów władzy ku opozycji to wyraźny znak, że coś pęka, coś się kończy. Ale, żeby do takiego exodusu doszło, potencjalni przechodzący nie mogą słyszeć, że są niemile widziani, do niczego się nie przydadzą i że będą rozliczani.
Przygarnięcie polityków obozu władzy daje też jeszcze jeden ważny atut - jest sygnałem dla wyborców, że przeskoczenie z okopu władzy do okopu opozycji nie jest czymś niepojętym i wstydliwym, skoro robią to nawet polityczne "wygi". Usprawiedliwia podobny krok w przypadku ich samych. Platforma zna to z 2007 – to wtedy przeszli na jej stronę Sikorski, Borusewicz, Mężydło. I to, że na stronę opozycji przechodzi minister obrony z rządu PiS, wspierający wcześniej Lecha Kaczyńskiego marszałek senatu i wieloletni działacz ROP i PiS zadziałało właśnie niczym ten upadek proporca - pokazało, że nastroje społeczne, polityczny potencjał i siła sprawcza przesuwając się w kierunku dotychczasowej opozycji pokazują zarazem słabość rządzących.
A z kolei rok 2015 był zwrotem w kierunku przeciwnym. PiS wtedy nie tylko wyłagodził na czas kampanii kanty, nie tylko rzucił kluczowe dla temperatury jego kampanii hasła 500+ i powrotu do niższego wieku emerytalnego, ale wybaczył synom marnotrawnym z Solidarnej Polski i przygarnął odstępców z Platformy i okolic z Polski Razem Gowina. Ten ruch nie dawał znaczącej liczby głosów, bo ani SP ani PR nie miały mas zaprzysięgłych zwolenników, ale - właśnie - były tym sygnałem siły i sprawczości, a także koncyliacyjności i gotowości do przygarnięcia pod swe skrzydła nie tylko polityków, ale też wyborców, którzy wcześniej błądzili, ale teraz mogli ze uspokojonym przez sumieniem zagłosować na tych, na których dotąd nie głosowali. I choć elektorat, który wykonuje tak ostre zwroty, nie jest w naszej rzeczywistości szczególnie liczny, a decyzje wyborcze i zmiany sympatii partyjnych zazwyczaj podejmowane są w obrębie jednej czy drugiej politycznej "ordy" (wyborca PiS może zagłosować na konserwatywną Konfederację, a zdegustowany wyborca Platformy na świeższego na rynku Petru czy Hołownię), ale każdy taki głos – matematyka! - liczy się podwójnie. A nawet wprawienie w dysonans i lekkie zagubienie, a w konsekwencji zdemobilizowanie dotychczasowego zwolennika jednej ze stron i sprawienie, że zostanie w domu i nie pofatyguje się do urny - też jest jednym z uniwersalnych kluczy do wyborczego zwycięstwa.
Konrad Piasecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, historyk. Prowadził wywiady w radiu RMF FM w audycji "Kontrwywiad RMF" oraz w Radiu ZET w audycji "Gość Radia ZET". Przez 10 lat był gospodarzem programu "Piaskiem po oczach". W 2015 roku został "Dziennikarzem Roku" miesięcznika "Press". Na antenie TVN24 Konrad Piasecki prowadzi również programy "Rozmowa Piaseckiego" i "Kawa na ławę".
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Mizerski/TVN